środa, 28 stycznia 2015

Inni

Wszystkiemu winni są inni!

Inni przywlekli warrozę do Polski.
Inni zaniedbali zwalczenia zarazy w zarodku.
Inni nieudolnością i ignorancją doprowadzili i wciąż doprowadzają do uodpornienia warrozy na leki.
Inni powodują nieustającą reinwazję warrozy w pasiekach.
Inni mają pszczoły, które roznoszą też nosemozę, zgnilca i wszystko co złe.
Inni nie potrafią dobrze przeleczyć pasieki i dlatego nasza pasieka ma nieustanne problemy.
Inni mają rojliwe i niemiodne pszczoły, które przenoszą geny rojliwości i małej miodności.

I tak można wymieniać. My mamy najlepsze pasieki i pszczoły. Inni mają słabe. Nie potrafią nic zrobić dobrze. I dlatego właśnie są trzymaczami, roznoszącymi choroby.

W oczach sporej większości (pewnie prawie wszystkich) pszczelarzy ja jestem jednym z innych. Jestem trzymaczem pszczół, który nie leczy, pozwala swoim pszczołom zarażać ich pasieki powodując stałą reinwazję. Wiosną o mnie tego nie powiedzą, bo nie mam już pszczół, ale jesienią...? Zapewne znów będę innym. Dziś jestem kimś gorszym niż inny, bo pozwoliłem na śmierć pszczół. To jasne, że to moja wina. Ja mogę sobie to zwalać na innych, ale dla innych winny jest jeden - ja.

Inni powinni wreszcie zająć się problemem warrozy. Inni w tym przypadku to uniwersytety, ośrodki czy placówki badawcze, instytuty czy wreszcie hodowcy. Od rozwiązywania problemu systemowo są inni. Cytując jednego z byłych kandydatów w wyborach w Białymstoku: "od tego oni są ... od tego są oni".

Pszczelarze są od zwalczania warrozy. Właśnie tak. Nie od trzymania pszczół, bo od tego są trzymacze. To samotłumaczący się termin... czyli taki który tłumaczy się sam. Pszczelarz ma za zadanie wybić warrozę w pasiece, bo inaczej jest trzymaczem, a nie pszczelarzem. Ci co dbają o pszczoły (czyli pszczelarze) zabijają warrozę. Trzymacze dręczą pszczoły warrozą, bo są tylko trzymaczami. Im lepszy pszczelarz tym skuteczniej zabije warrozę. Im gorszy tym bliżej mu do trzymacza.

Więc skoro inni nie chcą zająć się problemem warrozy, nie chcą wyhodować dla nas odpornych pszczół, to trzeba być pszczelarzem, a nie trzymaczem. Inni nie pracują nad selekcją bo nie chcą - oni chcą zarobić na lekach. W interesie innych jest sprzedaż leków więc jasne, że w ich interesie nie będzie hodowla odpornych pszczół.

Inni są źródłem wszelkiego zła, zarazy i występku... Jakiś Człowiek-Pszczoła, Bee-Man powinien mieć supermoc uśmiercania warrozy i zwalczania tego zła, zarazy i występku, który dręczy cały świat pszczelarski...

Kiedy wreszcie zrozumiemy, że każdy z nas jest innym? Każdy ma wpływ na wszystko, każdy może robić wszystko. Inni to my, my to inni. To od nas zależy czy pszczoła będzie odporna na warrozę czy nie, bo jesteśmy trzymaczami i pszczelarzami.
Zabijanie warrozy nie rozwiązuje problemu. Gdyby rozwiązywało to nie byłoby już warrozy, ... albo problemu... a tymczasem warroza jest cały czas, a problem z nią jest coraz większy każdego roku. Ile jeszcze lat minie zanim wiele osób dostrzeże to, co dziś dostrzegają nieliczni - że walczy z wiatrakami. Odsuwa od siebie nieuniknione, przesuwa problem na przyszłe pokolenia.
Jeżeli inni, czyli ośrodki badawcze czy hodowcy, nie chcą rozwiązać tego problemu, to muszą go rozwiązać inni. Inni ludzie chętnie podjęliby selekcję pszczoły, ale po co, skoro po sąsiedzku są inni, którzy zmiksują geny pszczół genami nieodpornymi i przez nich będzie też reinwazja w pasiekach. Nie podejmują więc tej selekcji przez innych.

Ja nie zamierzam patrzeć na innych. Niech inni robią co chcą. Mogę być innym, mogę być trzymaczem. Jak wszyscy będziemy patrzeć na innych to nic nie zmienimy, bo uznamy, że inni zniweczą nasze próby. A pszczelarstwo wymaga zmiany. Inni niech patrzą na siebie. Byle byli świadomi, że są też innymi.

czwartek, 22 stycznia 2015

Chory las i eko-świadomość pszczelarza.

Czy las, w którym nie ma chorych drzew, może być zdrowy?

Otóż właśnie nie. Las to zwarty ekosystem, gdzie każde stworzenie ma własne miejsce. Lasy ewoluowały z różnymi organizmami - i tymi małymi jak bakterie i tymi ogromnymi jak... grzyby. I oczywiście, pośród innych, były tam też ssaki, ptaki, ... i pszczoły. Od wszystkich tych organizmów las był zależny, a one zależały od lasu. Aż do czasów współczesnych. Teraz organizmy walczą o przeżycie, o przystosowanie w nowych warunkach. Ja życzę im, aby to się udało...

W naszej części Europy mamy w ostatnich dziesięcioleciach 2 niesamowite przykłady rozkwitu ekosystemów i zwycięstwa natury. Co prawda przez walkower, ale dobre i to...

Pierwszym z tych przykładów jest dawna granica Niemiec Wschodnich i Zachodnich. Z obydwu stron tej granicy przez 40 lat znajdowały się rozległe pasy izolacji, pilnowane przez wojsko. Zwłaszcza po stronie wschodniej. Efektem tego jest odrodzenie lasów, powstanie nowych nisz biologicznych. Powrót terenów lęgowych orłów i innych zwierząt. Po zlikwidowaniu granicy część z tych terenów została pozostawiona naturze. Parędziesiąt lat izolacji przywróciło życie, które nie mogłoby tam zagościć w innych warunkach politycznych.
Drugim przykładem, jeszcze wyraźniejszym i jeszcze wspanialszym jest... rejon skażenia promieniotwórczego elektrowni jądrowej w Czarnobylu... Pomimo skażenia promieniotwórczego (choć powinienem raczej napisać "dzięki temu skażeniu"), natura odzyskała swoje tereny. Na olbrzymim obszarze dzikie zwierzęta i rośliny mają się lepiej niż w jakimkolwiek innym cywilizowanym zakątku naszego kontynentu. Powróciły bagna (dzięki bobrom) i lasy. Odrodziły się populacje wilków. Przeprowadzono reintrodukcję żubra i konika Przewalskiego.
A w tamtejszych lasach i na mokradłach jest... wiele chorych drzew... Nikt ich stamtąd nie usuwa. Nikt tam nie zagląda, tylko naukowcy. I nie tylko fizycy jądrowi. Przede wszystkim teren jest rajem dla biologów. Ciężko w to uwierzyć - a jednak.

Dlaczego piszę o lasach i chorych drzewach? Kiedyś na terenie Polski ogromny procent terytorium stanowiły lasy. Lasy, które były rajem dla pszczół. Te wspaniałe owady miały wiele dziupli do wyboru w starych, zniszczonych, często chorych drzewach. Spróchniałe pnie były ich domem. Dziś nie mają terenów gdzie mogłyby dziko żyć. Stare drzewa, zniszczone, spróchniałe, z dużymi dziuplami są usuwane z lasów. Dziś pasieki są dla pszczół sztucznym domem. A one chcą żyć tam gdzie ich przodkowie. Ale już nie ma tych terenów. I znając ludzi, nie będzie, dopóki nie zdarzy się katastrofa na miarę Czarobyla, lub zimnej wojny...
Niedaleko miejsca mojego zamieszkania jest trochę lasów. Ale za wyjątkiem małego kawałka rezerwatu przyrody nieożywionej, wszystkie te lasy są chore. Są chore, bo wszystkie drzewa, które w nich rosną ... są zdrowe! Każde chore drzewo to raj dla owadów i grzybów. Rozkładająca się materia wspomaga glebę, a szkodniki prowadzą selekcję naturalną innych drzew.
W moim rejonie dominują lasy bukowe i sosnowe. W lesie bukowym są... same buki. Naprawdę! Może to co piszę brzmi bez sensu, ale naprawdę czasem ciężko znaleźć tam inny gatunek roślinny. Nie mówię, że ich tam nie ma. Gdzieś się kryją w poszyciu leśnym. Gdzieniegdzie jakiś krzew. Ale są olbrzymie obszary gdzie nie spotkasz innego drzewa niż buk. To nie jest natura, jaką chciałbym widzieć dookoła.
A w tym małym kawałku rezerwatu jest mnóstwo wywróconych, gnijących drzew, w niektórych miejscach w lecie ciężko przebić się przez poszycie leśne. Rosną tam buki, sosny, brzozy, leszczyny i wiele, wiele innych gatunków. I ten las jest zdrowy. Ma około 2,5 kilometra długości i niecały kilometr szerokości (w najszerszym miejscu). Dobre i to.

Czytając fora pszczelarskie przybija mnie jedno. Wbrew temu co zawsze słyszałem i jakie miałem wyobrażenie o tym środowisku, widzę, że olbrzymia większość pszczelarzy nie ma za grosz świadomości ekologicznej. Już kiedyś o tym wspominałem - szczerze burzą się na opryski. A prawie wszyscy robią to samo...  Owszem, może mają eko-świadomość. Eko, jako skrót od ekonomia...

Czytając posty na forach mam ochotę krzyczeć "stop zwalczaniu reinwazji warrozy"! Dlaczego pszczelarze nie mają świadomości tego, co robią ekosystemowi i jak wpływają na ekologię ula? Mam na myśli ekologię, jako naukę o współistnieniu organizmów żywych, już nawet nie chodzi mi o zanieczyszczanie ula chemią... Czemu za wszelką cenę pszczelarze chcą mieć w ulu "las bukowy" składający się z samych buków? Dezynfekcja, leczenie, zwalczanie reinwazji - 10, 15 razy w roku... Ile będzie trzeba robić zabiegów za 5 lat? Czemu nie chcecie mieć w ulu "zdrowego lasu"? Pozwólcie na bioróżnorodność! Pozwólcie na współistnienie. Nie "wycinajcie chorych drzew"! One są potrzebne dla zdrowia!
Ja wiem, że warroza wycina rodziny pszczele w pień, ale niedługo będzie gorzej. Wielu co bardziej świadomych pszczelarzy pisze, że warroza już się uodparnia i trzeba aplikować nowe substancje... ale ci bardziej świadomi chyba są jeszcze gorsi. To oni uodparniają warrozę na coraz to nowe substancje. To oni zawężają populację warrozy... na miarę zawężania populacji pszczół przez samą warrozę.
Od 2 stycznia męczy mnie kaszel, najpierw mnie dusiło, potem chciało mi wyrwać płuca. Po 2 tygodniach żona zmusiła mnie do pójścia do lekarza. Tak to być pod pantoflem... Wcześniej nie chciałem, bo wiedziałem co się stanie. Dziś lekarze nie leczą. Oni są od wypisywania recept na antybiotyki. I faktycznie nie pomyliłem się. Na moje uwagi lekarz zbył mnie i powiedział, że skoro nie chcę to nie muszę brać tego antybiotyku, bo to moja decyzja. Zakończył wizytę po maksymalnie 3 minutach. Nie trudził się, nie pomyślał, że może trzeba zrobić wymaz, żeby sprawdzić co zadziała. Ponieważ w przyszłym tygodniu przez dwa dni mam mówić do grupy po 8 godzin, zdecydowałem się na tą kurację. Gdyby nie to, że rozpaczliwie potrzebuję w poniedziałek zdrowego gardła nie wziąłbym tego antybiotyku. Dziś żałuję, bo oczywiście nie pomógł. Kaszel dalej mnie męczy i leczę się cebulą, czosnkiem i miodem. Piszę o tym bo tak samo jest z warrozą. Na nią już niewiele działa. A pszczelarze robią wszystko, żeby przestało działać jeszcze to, co dziś może być skuteczne.

Jeżeli choć 1 warroza przetrwa chemiczną kurację z uwagi na uodpornienie, to ponieśliśmy porażkę my wszyscy - ci co leczą i ci co nie leczą. Powiecie, że 1 roztocz się nie rozmnoży - a guzik. Poleci na pszczole do innego ula, albo w tym ulu zagości inny roztocz. I odporny gen znajdzie się w puli genetycznej warrozy. A ponieważ jest przystosowany do ekosystemu skażonego chemią, to ten gen odniesie sukces.

A ja apeluję do pszczelarzy o więcej świadomości ekologicznej niż ekonomicznej... Czy naprawdę musimy czekać na katastrofę nuklearną, żeby nasz ekosystem ozdrowiał?

wtorek, 13 stycznia 2015

Odpowiedź na krytyczny komentarz Roberta.

Otrzymałem dość krytyczny komentarz do ostatniego wpisu. Chciałem zamieścić odpowiedź również jako komentarz, ale ... wpisałem za dużo znaków. W związku z tym zamieszczam to jako nowy post.
Pozdrawiam.


Dzięki za ten krytyczny wpis i za uwagi.

To co piszesz jest kwestią poglądów i spojrzenia na problem.

Moi znajomi, którzy leczą pszczoły potracili pasieki tak jak ja - a to doświadczeni pszczelarze, ze stażem około 30 letnim. Jednemu, z dwudziestu-paru uli zostało dwa, drugiemu z blisko czterdziestu zostało 3 (do dziś! jest dopiero styczeń). Mam też innego znajomego - początkującego to prawda jak ja (2 lata praktyki) - i u niego osypało się czterdzieści parę rodzin - wszystkie co do jednej... Oni wszyscy leczyli. To są tylko przykłady z najbliższego mi podwórka.
Od razu odpowiem: tylko 1 z nich ma pasiekę w zasięgu lotu mojej pszczoły, więc to nie moje pszczoły spowodowały te osypy... O ile wiem to nie ja jestem odpowiedzialny za załamanie populacji pszczół w naszej części Europy.
I zapewniam Cię, że nie wszyscy, którzy nie leczą na świecie pszczół mają warunki izolacji. Poczytaj forum na beesource.com. Gdyby mieli izolowaną pasiekę, warrozy nigdy by u nich nie było! a była! u każdego. I każdemu w pierwszym okresie niszczyła pasiekę zanim się odbudowali.

Dziękuję, że kibicujesz - choć z komentarza wychodzi, że tak nie do końca.

Czy ja jestem krótkowzroczny?
Może niedoświadczony, ale raczej nie krótkowzroczny. Krótkowzroczność pszczelarzy doprowadziła do tego, że młode rodziny (odkład 4 - 5 -miesięczny) nie dały rady w tym roku przeżyć do zimy, nie mówiąc nawet o przezimowaniu.
Staram się na ile mogę dowiedzieć dlaczego padły moje pszczoły. Ale zadam pytanie: czy Ty zawsze wiesz dlaczego Twoje padły? Co mi da kategoryczne ustalenie przyczyny śmierci moich pszczół, skoro decyduję się na minimum ingerencji? Ja wiem, że wiedza nie boli i każda dodatkowa wiedza to dodatkowe możliwości decyzyjne, nowe wnioski, nowe umiejętności... Czy Ty wysyłasz osyp z każdego straconego ula do badań? Jesteś pewny, że pszczoły zginęły z jednego, konkretnego powodu?

Jeżeli chodzi o zarzut braku doświadczenia i umiejętności: jestem winny. Uczę się. Każdy się uczył. Staram się wyciągać wnioski na przyszłość. Czy słuszne? Chciałbym wierzyć, że tak. Nie żyję w świecie ignorancji, czytam książki o pszczelarstwie, fora i strony internetowe, chodzę na zebrania koła pszczelarskiego. Mam znajomego doświadczonego pszczelarza, z którym wymieniam poglądy. On nie zawsze się ze mną zgadza, ale wspiera mnie i uczy na ile sam umie. Ja też nie korzystam z jego wiedzy bezkrytycznie, bo mam inne podejście. Ale nie jestem wyspą ignorancji w świecie pszczelarskim. Możesz mi wierzyć, albo nie, ale ja... żyję pszczołami. Tak jak 99% pszczelarzy. Po prostu mam inne wnioski niż większość.
W tym miejscu pasuje mi cytat z doktora van Helsinga: "Błądzę, jak każdy, lecz wierzę we wszystko, co robię" (Bram Stoker, "Dracula").

Na forum internetowym ktoś pisze, że załamała mu się pasieka, a jedyna odpowiedź to taka, że za późno leczył, bo czytał książki i uwierzył, że leczenie jest w sierpniu. A okazuje się, że trzeba było w tym roku leczyć już w lipcu. To ja pytam: kiedy trzeba będzie zacząć leczyć w przyszłym roku? w czerwcu? w maju? Obecnie jedyny okres, w którym nie leczy się pszczół to okres pożytków. Cała reszta to czas leczenia - łącznie z zimą. Pytania na forach: "czy w styczniu mogę polewać pszczoły kwasem?" To jest normalne według Ciebie?

Co do skoku na głęboką wodę: jestem winny. Miałem dużo optymizmu i czas go zweryfikował. Gdyby był "normalny rok", bez załamania ogólnego populacji i straciłbym 30 - 50% pszczół (uważam, że to byłyby realne straty) też byś atakował moje wybory? Z dzisiejszej perspektywy uważam, że podejmowałem słuszne kolejne decyzje, kierując się wiedzą jaką miałem na daną chwilę. Ty możesz uważać inaczej.

Każde opracowanie mówi: na nosemę nie ma lekarstwa (przynajmniej "oficjalnego", "zatwierdzonego") i nie ma czym pszczół na tą chorobę leczyć. Nawet gdybym się zdecydował. I nawet gdybym był pewny, że to nosema. Chyba że oczekujesz żebym stosował metody "eksperymentalne" - może jakiś nowy lakier do włosów czy płyn do mycia naczyń? Wiem, że są środki, które pszczelarze stosują. Ale nie każdy środek jest zdrowy i odpowiedni.

Czy jest konieczność spalenia wszystkiego i odkażenia? Pytanie zadam inaczej: czy jesteś w stanie usunąć z pasiek przetrwalniki zgnilca lub innych chorób? Czy to, że nosema potwierdzana jest u chyba 90ciu paru procent pszczół znaczy, że trzeba je zabić, a ich ule spalić? To samo z przetrwalnikami zgnilca?
Zapewniam Cię, że na Twojej skórze i w Tobie jest mnóstwo groźnych szczepów bakterii i wirusów. A mimo tego nie jesteś chory cały czas na zapalenie mózgu czy gruźlicę? Czy mamy dokonywać samospalenia?
Zarodniki drożdżaków to jest norma w powietrzu - czy wszyscy mamy ogólnoukładową grzybicę? itp itd. Można te przykłady mnożyć.
Każdy organizm na co dzień ma do czynienia z milionami patogenów - a żyjemy. Bo organizm się broni. Tak działa natura i ewolucja.

Polityka "zabijania wszystkiego co się rusza" jest krótkowzroczna, a nie moje podejście. Ja mogłem popełnić szereg błędów (i popełniłem), ale na pewno nie można mi zarzucić krótkowzroczności. Wynikiem polityki krótkowzroczności jest to, co się dzieje dookoła: patogeny są uodpornione, na warrozę działa coraz mniej specyfików, w rzekach są hektolitry antybiotyków i innej chemii, w szpitalach zarażasz się szczepami bakterii, na które nie działa już żaden antybiotyk (albo działa taki po którym być może trzeba będzie przeszczepić nerkę czy wątrobę...) i na proste powikłania umierają ludzie, albo trzeba im obcinać kończyny, bo do małych ran wdało się zakażenie.


Ja widzę to, że moje pszczoły mogą powodować zagrożenia. Tak samo jak Twoje - leczone. One wszystkie są nosicielami tych samych zagrożeń - warrozy, nosemy, zgnilca i innych.
Widzę też, że walka na śmierć i życie z tymi zagrożeniami to pogarszanie problemu. Popatrz na to w ten sposób. Zastanów się nad związkami przyczynowo-skutkowymi. Zastanów się gdzie jest początek tego, co się stało i jaka jest najlepsza metoda na wyjście z tego zaklętego koła.
Czy moja metoda jest najlepsza? Nie wiem. Może są "mniej drastyczne". Szukam swojej drogi i zachęcam każdego do szukania swojej - byle była w kierunku celu jakim jest zdrowa pasieka bez chemii. Tak naprawdę o tym jest ten blog, a nie o tym, że leczenie trzeba porzucić już dziś. Ja na razie próbuję. Zobaczę za rok, dwa, trzy. Będę ewoluował jeżeli trzeba będzie. Niech cel osiągnięty będzie nawet za 20 lat, byleby przyświecał jasno przed oczami i kierował każdym naszym działaniem.

Stoikiem jestem, bo burzę uczuć przeżyłem we wrześniu i październiku. Dziś pogodziłem się z losem i śledzę co się dzieje dookoła - I JEST TAK SAMO JAK U MNIE! Lokalnie może jest lepiej - obraz ogólny to całkowite załamanie populacji. Nie słyszałeś o tym? Poczytaj fora. Przy czym niewielu się przyzna do rzeczywistego obrazu. Ja się przyznaję - czy to źle?

Nie zamierzam powtarzać wszystkich argumentów - skoro przeczytałeś bloga "od deski do deski" to znasz moje podejście.
Jeszcze raz: dzięki, że kibicujesz, jeżeli to szczere, w co można wątpić. Ja natomiast szczerze trzymam kciuki, żeby ci, którzy leczą, nie miewali z roku na rok coraz większych strat lub co 3 - 5 lat nie przeżywali całkowitego załamania pasiek. Gdybym wierzył, że to jest droga do "zdrowia", też bym "leczył" - ale to nie jest droga do zdrowia. Każdy pisze: "jak tylko ustabilizuję pasiekę to zacznę selekcję, szukanie innej drogi, ograniczanie chemii". Mijają lata, a on dalej stabilizuje...

PS. Ja wiem, że być może powinien w tym być jakiś "złoty środek", który nie skazuje pszczół na zagładę. Ale gdyby pszczelarze stosowali takie sposoby, to nie mielibyśmy dzisiejszych problemów. One świadczą o tym, że "złotego środka" nikt nie stosuje, a na pewno nie więcej niż znikomy procent (zapewne jednocyfrowy). Być może trzeba podawać przykłady skrajne z drugiej strony (jak mój?), żeby skłonić ludzi do zbliżenia się do "złotego środka" i tego co najlepsze dla pszczół i pszczelarzy...?

niedziela, 11 stycznia 2015

Pszczelarz bez pszczół jest jak żołnierz bez karabinu...

Zostałem bez karabinu....

Dziś jest około 5 stopni na plusie. Wczoraj było podobnie. Postanowiłem zobaczyć co się dzieje u pszczół. Zdjąłem daszek i przez dziurkę w powałce zaglądnąłem do środka - cisza, nic nie widzę. Zdjąłem powałkę i zobaczyłem, że pszczół w ostatnim ulu nie ma. W jednej uliczce międzyramkowej znajduje się parę "wbitych" pszczół w ramkę. Nie żyją.
Zostawiłem wszystko jak jest. Może za tydzień w weekend spróbuję posprzątać w tym ulu, przetopić ostatnie plastry.

Dla mnie wszystkie objawy wskazują na nosemę (z opisów objawów w internecie), ale nie badałem moich pszczół. Może to warroza. Nie zmienia to faktu, że moja pasieka przestała istnieć.

Czekam na wiosnę.

sobota, 3 stycznia 2015

Grzechy główne pszczelarza.

Często w czasie dyskusji pszczelarskich przewijają się wątki dotyczące cech pszczoły "organicznej". Pojawiają się stwierdzenia wskazujące na to, że np. pszczoła agresywna to pszczoła zdrowa. Inni argumentują, że wcale tak być nie musi. Pytają czy pszczelarstwo naturalne ma polegać na tym, że 100 czy 200 strażniczek będzie ich atakować zaraz po zdjęciu daszka ulowego i od razu wskazują, że jeżeli tak ma być, to oni mają w d..., tzn. w nosie... takie pszczelarstwo. Nie chcą takich pszczół. Lepiej już się tym nie zajmować, albo pszczołę leczyć i selekcjonować w taki sposób, żeby na pszczelarstwie zarobić, a przy okazji, żeby przegląd ula był przyjemny i nie kończył się zapuchniętymi powiekami.

I pewnie prawda jest gdzieś w środku. Moim zdaniem po prostu zarzucając leczenie musimy "odpuścić" na jakiś czas selekcję w kierunku cech ekonomicznych, które wszyscy lubimy - łącznie ze mną. Juhani Lunden twierdzi na forum beesource: "Nature is the best breeder, if goal is surviving". Nie da się z tym nie zgodzić. Jaki więc cel przyświecał Lundenowi, skoro doprowadził pszczołę do inbredu?

Pychą jest uważać, że pszczelarz wie lepiej niż pszczoła czy natura. Jeżeli natura stworzyła pszczołę niemiodną (tj zbierającą tyle ile jej potrzeba do przeżycia, a niekoniecznie dająca nadmiar miodu), która żyje dziko i daje sobie radę, to zlikwidowanie tych genów spowoduje zubożenie populacji. A od tej pszczoły być może uda się wyhodować "dobre" matki, albo może trutnie dodadzą wigoru jakimś pszczelim miodowym stachanowcom?
Cecha obronności nie wykształciła się dlatego, żeby utrudnić życie człowiekowi. Pszczoła "agresywna" to pszczoła obronna, nie atakująca. Pszczoły nie są "agresywne". W zasadzie żadne zwierzęta nie są agresywne w tym rozumieniu... Tylko człowiek...
A pszczoła atakuje wszystko co jej zagraża, nie dlatego, że lubi, tylko dlatego, że chroni własne gniazdo. O ile wiem nie ma żadnych dowodów, że obronność pszczół idzie zawsze w parze z higienicznością. Ja też nie jestem wyznawcą tej teorii. Ale jakiś stopień obronności jest potrzebny do przeżycia. Tak już jest w naturze. Organizm, który nie umie ukryć się, uciec lub podjąć walki jest eliminowany.
Dynamika rozwoju to też piękna cecha dla gospodarki pasiecznej, ale weźmy pod uwagę, że natura eliminowała te geny, które tworzyły "superkolonie" pszczele. Bo przy pierwszym dłuższym załamaniu pogody w takiej rodzinie panuje głód. A głód to śmierć.
Rojliwość służy rozprzestrzenianiu się zdrowych osobników populacji. Jeżeli wyroi się "słaba" pszczoła, albo "źle oceni" moment, to zarówno rójka, jak i rodzina z której wyszła, umrą, gdyż nie będą wystarczająco silne aby przetrwać. Za to najlepiej przystosowane (w tym odporne na choroby) osobniki dadzą sobie radę. Wyeliminowanie rojliwości pszczoły to brak presji selekcyjnej na rozmnażanie tych genów, które sobie radzą.
Nie wiem ile pszczół przeżywało kiedyś w naturze - zanim człowiek zaczął je wykorzystywać i udomawiać. Ale na ile mogę to sobie wyobrazić to pewnie nie więcej niż 60 - 70%. Część rójek zginęła bo nie znalazła nowego domu, część kolonii zostało wyrabowane przez inne pszczoły, osy czy szerszenie, część umarła z głodu w zimie lub w okresach długotrwałych załamań pogodowych, innym po prostu zwaliło się drzewo w czasie huraganu miażdżąc gniazdo na miejscu. Do tego choroby były zawsze - pomimo tak licznych przystosowań. To nie jest tak, że w epoce "przed warrozą" pszczoły przeżywały w 100 %. Pszczelarz wieloma zabiegami od zawsze utrzymywał przy życiu rodziny, które natura chciała wyeliminować - karmił głodne, leczył chore, zapewniał dach nad głowom bezdomnym rójkom, chronił gniazda przed myszami i osami. To przyczyniło się do rozwodnienia instynktu przeżycia tego dzikiego stworzenia.
Czy dziś w całym tym pszczelim systemie człowiek jest już niezbędny? Czy pszczoła tak zatraciła instynkt przeżycia, że bez człowieka umrze? Czy to człowiek musi wybierać geny pszczół (np. VSH) do rozmnażania, żeby zapewnić ciągłość gatunku? Czy człowiek lepiej potrafi wybrać te "najlepsze" pszczoły niż natura? W naturze na pewno nie. Czy jest tak w pasiekach? Tego nie mogę wykluczyć. Ale ja chcę znaleźć taką pszczołę, która da radę przeżyć zarówno w ulu jak i w dziupli.

Przyroda szuka równowagi. Równowagi każdej cechy. Zaburzanie tej równowagi to kłopoty - populacja traci plastyczność. Przyroda dąży do doskonałości. Ale nie chodzi o doskonałość obiektywną organizmu. Nie każdy musi być największy, najsilniejszy, najszybszy, najpiękniejszy, żeby osiągnąć sukces. Chodzi o doskonałość przystosowań do danego środowiska.

Grzechem głównym pszczelarza jest dla mnie ograniczanie bioróżnorodności populacji pszczelej. Niezależnie od tego z jaką pszczołą pracuje hodowca wyszukuje tylko i wyłącznie cechy ekonomicznie cenne - w każdej pszczole takie same. I populacja niesłychanie się zawęża z każdym pokoleniem. Hodowcy wybierają jedną - czasem dwie lub trzy - matki reprodukcyjne, które wykorzystują do uzyskania larw na przyszłe matki. Pół biedy jeśli jeszcze pozwalają im na unasiennianie naturalne w dużej pasiece. Hodowcy często jednak wybierają również pnie ojcowskie i prowadzą unasiennianie selektywne. Co uczciwsi hodowcy przyznają się do osłabienia populacji swoich pszczół i inbredu. Trwają w tym bo chcą zachować pożądane cechy ekonomiczne pszczół (ich klienci tego szukają). Sugerują jednak kupowanie matek jednodniowych i unasienniania w docelowej pasiece, aby uzyskać efekt heterozygotyczny u pszczół robotnic. Część z nich jednak problemu w ogóle nie zauważa, albo nie chce zauważyć. Takie pszczoły są dla wielu z nich ponoć w kolejnym pokoleniu nawet "lepsze" (cokolwiek przez to chcą rozumieć). Wielu znanych i szanowanych hodowców nie widzi nic dziwnego i zdrożnego w tym, że 200 czy 300 rodzin ma matki pochodzące od jednej reproduktorki. Bo przecież "unasienniają się w różnych miejscach", "unasienniają się losowym trutniem" itp itd. Takie argumenty ci hodowcy mnożą. Nie wiem jak w tym  można nie dostrzegać radykalnego ograniczenia puli genowej... A jednak nie dostrzegają. Bo mają "świetne i miodne" pszczoły...

Dlaczego się tak dzieje? Dlaczego ten grzech główny jest stale popełniany? Według mnie dlatego, że pszczelarze chcą dostosować pszczołę do swoich wyobrażeń. Nie patrzą na nią jako na doskonały twór Natury, ale jako na twór, który można udoskonalić pod swoją, ludzką, miarę. Zamiast pracować z pszczołą jaka żyje obok nich, pracują nad pszczołą, żeby ją poprawić... Zamiast dostosować wyobrażenia o pszczelarstwie do pszczoły, dostosowują wyobrażenia o pszczole do swojego pszczelarstwa... Przy tym wszystkim zgubiła się Natura. Dlatego ja nie chcę eliminować pszczoły, która w danym roku nie przyniesie mi miodu, czy mnie użądli "o jeden raz za dużo". To ja dostosuję się do niej, bo ona już jest doskonała.

Każdy powinien zastanowić się dlaczego i jak bardzo chce ingerować w to, co wypracowała Natura. I ile żądeł chce wytrzymać na kilogram miodu... I tam postawić granicę.

Liczenie "dólarów", czyli czego należy się spodziewać w pszczelarstwie organicznym.

Zacznę tak: nie wiem.
Nie wiem ile "dólarów" można zarobić lub stracić na pszczelarstwie organicznym. Nie wiem czy można mieć jakieś zyski, a przede wszystkim, czy zyski te można osiągać mając pasiekę hobbystyczną. Czy można wierzyć, że uda się mieć porównywalne zyski z pasieką prowadzoną "tradycyjnie"? Tego też nie wiem.

Wiem jedno. Sukces osiągają ci, którzy w niego wierzą. Ci, którzy nie przejmują się przeciwnościami, albo traktują je jako swoistą inwestycję. Nie tylko taką "materialną", ale również w pewne doświadczenia i wiedzę. I na pewno mogę powiedzieć tak: jeżeli ktoś nie wierzy, że pszczoła da radę przeżyć bez wspomagania, niech tego nie robi. Szkoda się spalać i przerywać projekt w pół drogi. Wierzę, że sukcesu nie można osiągnąć stosując "półśrodki". Owszem, te "półśrodki" można stosować jako swoisty wstęp, jako wstępną fazę selekcji, jako wspomożenie "losowej" pszczoły, jaka trafia w nasze łapy, zanim uda się coś wyselekcjonować. Ale w pewnym momencie należy uciąć tą pępowinę i pozwolić pszczołom na życie i śmierć. Bo tylko tak dowiemy się, która przeżyje. "Półśrodki" to też "środki".

Odkąd zdecydowałem się pisać "publicznie" o moich pomysłach i próbach, spotykają mnie bardzo sprzeczne opinie o tym co robię. Tym bardziej nasiliły się kiedy zacząłem udzielać się na forach internetowych. Część ludzi zachęca mnie do dalszych prób, część twierdzi, że robię coś nie tak, a moje wpisy są wręcz "wynaturzeniem szaleńca". Sporo ludzi jest gdzieś pośrodku. Mówi: "trzymam kciuki, ale ja sam nie zamierzam tego robić, bo :..." I tu następuje wyliczenie, którego nie ma sensu powtarzać. Każdy zna te argumenty. Ja sam je podaję, choćby wtedy kiedy chcę ostatecznie napisać o kontrargumentach.

Za każdym razem kiedy coś piszę na forum internetowym, spotykam się z tą samą kontrą. Za każdym razem trzeba podjąć próbę udowadniania, że trzymanie pszczół bez leczenia jest w ogóle możliwe. I za każdym razem denerwuję się, bo zamiast pisać o tym, jakie pomysły trzeba realizować, żeby wspomóc pszczoły, muszę pisać o tym, że na świecie ten czy ten daje radę, jakie ma straty i jakie zbiory miodu. Myślałem, że tylko w Polsce tak się dzieje. Okazuje się jednak, że tak jest na całym świecie - również w USA, kolebce nowoczesnego pszczelarstwa organicznego. Przedstawiciele tzw. TFB ("treatment-free beekeeping" - pszczelarstwa bez leczenia), za każdym razem przeżywają to samo. Pytanie: "Jak najlepiej uzyskać pszczołę bez leczenia?". Odpowiedź: "Ja próbowałem i nie da się. Nie ma sensu pozwalać pszczołom umierać". To stały argument. Nigdy nikt nie pisze, że owszem próbował, ale np. nie udało mu się przejść pewnego etapu. Choćby ustabilizować pszczoły przez ok. 2 sezony na małej komórce, czy podjąć selekcji na wystarczająco dużej populacji.

W jednym z wątków na forum beesource.com (tutaj), Michael Bush pisze: "Przez 40 lat obserwowałem przedsiębiorców i w większości plan, który działał, to plan, w realizację którego wierzyli. Zawodzą najczęściej te, w które nie wierzyli i wystarczająco w nie nie inwestowali. Sukces czy porażka zależy od szczegółów, a nastawienie ma wiele wspólnego ze szczegółami. Wiele małych decyzji, które podejmujesz opiera się na twoim modelu świata, a jeżeli założenie twojego przedsięwzięcia jest niezgodne z twoim modelem świata, te decyzje będą błędne. Dysonans poznawczy prowadzi nas do niewłaściwych wyborów.
Myśląc o wielu kontrowersyjnych tematach w pszczelarstwie, od podkarmiania rozwojowego, do krat odgrodowych, mógłbym ułożyć eksperyment, który da ci takie wyniki jakie wolisz, jeżeli tylko możemy postawić problem w wystarczająco ogólny sposób na starcie. Sukces i porażka tkwią w szczegółach".

Więc czego możemy spodziewać się po pszczelarstwie organicznym?

Michael Bush na forum pisze, że jego straty w dużej mierze zależą od zimy. Przy zimach bardzo ostrych (poniżej - 30 stopni C) mógłby stracić nawet około 50% rodzin, przy zimach bardzo łagodnych jego straty oscylują wokół 10%, a przy średnich około 20%. Nie pisze nic o stratach związanych z warrozą, ale on sam ogólnie twierdzi, że warroza nie jest problemem w jego pasiece i praktycznie ten czynnik lekceważy. Pisze ponadto, że jego straty ogólnie są mniejsze, niż wtedy kiedy pszczoły leczył (zaprzestał w 2002 roku).

A jakie straty mają inni?
W wątku "Bez leczenia przez 5 lat lub więcej - Proszę Wstać", pszczelarze przyznają się do tego jak im idzie pszczelarstwo organiczne. Część przyznaje się do strat na poziomie 20%. Część pisze o tym, że stracili 2 z 4 uli (50% - ale czy przy tak małej liczbie uli, należałoby w ogóle liczyć procenty?). Piszą też o swoich metodach na osiągnięcie sukcesu. I wskazują różne drogi. Niektórzy twierdzą, że ich pszczoły dają sobie radę na węzie 5.4 przez wiele lat. W ogóle ujawnia się obraz organicznego pszczelarstwa, bez jakichkolwiek reguł sprzyjających odniesieniu sukcesu. Większość natomiast pisze, że po prostu znaleźli odpowiednią pszczołę do swoich warunków i zaczęli ją rozmnażać. Kolejne pokolenia w jakimś procencie zawsze ujawniały cechy odporności, reszta umierała jako nieprzystosowana.
Na beesource znajdują się też tacy, którzy twierdzą, że próbowali wiele lat, różnych metod i różnych pszczół i doszli do wniosku, że "tam, u nich" się nie da. Czy trzeba założyć, że lokalnie da się, albo lokalnie się nie da? Nie wiem. Ja jestem optymistą jeżeli chodzi o moje rejony. Trzeba znaleźć pszczołę i stworzyć jej "odpowiednie" warunki. A jakie są "odpowiednie"? To już trzeba zapytać tej pszczoły, co ona lubi i czego oczekuje... Według mnie na pewno nie zaszkodzi brak węzy (z tym każda pszczoła sobie radzi), nie zaszkodzi szukać pszczoły wśród dzikich rojów i pszczole środkowoeuropejskiej, a także pszczole po "wstępnej selekcji" i napewno nie zaszkodzi naturalny pokarm na zimę. Zapewne też każdej pszczole pomoże minimalizacja ingerencji w ulu. Reszty trzeba szukać.

A jak to jest z tym liczeniem "dólarów"?

Juhani Lunden liczy w Euro. W dużych sumach Euro... Większość pszczelarzy organicznych twierdzi, że mają średnie zbiory w granicach 50 kg z ula rocznie. To chyba więcej niż przeciętna pszczoła w przeciętnej lokalizacji w Polsce. Juhani Lunden twierdzi, że w jego lokalizacji pszczoła przynosi od 0 - 100 kg miodu, przy średniej 30kg z ula. To dużo czy mało? Lunden pisze, że Finlandia jest bogata w pożytki i średnia 30 kg to niewiele i jest z tych wyników niezadowolony. Twierdzi, że pszczoła "nieodporna" na pewno przyniesie więcej, bo odporność w naturze zawsze "kosztuje" organizm pewną ilość zasobów. Pisze na forum, że jego pszczoły wynoszą warrozę z ula i czyszczą gniazdo w bardziej intensywny sposób i przez to bardziej spracowują się na zachowaniu higieny, co z kolei skutkuje ograniczeniem czasu życia pszczoły na zbieranie pożytku. Może tak jest, może nie jest. On na pewno teraz z miodu żył nie będzie, bo ewidentnie lepsze dochody przynoszą jego matki.
Nie da się bezpośrednio porównać zbiorów miodu w różnych lokalizacjach. Kilometr od pasieki zbiory będą już inne. Każdy też ma swój limit opłacalności i być może są osoby, które nie będą trzymały pszczoły, przynoszącej po 20 kg miodu pszczelarzowi. Dla innych to wystarczająco. Nie da się odpowiedzieć na pytanie ile "dólarów" przyniesie nasza lokalna pszczoła, na naszym terenie. Ale podobnie nie da się powiedzieć, ile miodu zbierze u nas pszczoła leczona i nie selekcjonowana na odporność na pasożyta.

Na pewno gdy zaczynamy wprowadzać idee pszczelarstwa organicznego musimy liczyć się z dużymi stratami. Dla mnie to są "inwestycje". Na pewno też, musimy przyjąć, że pszczoły, które mamy zaczynamy selekcjonować na jedną cechę - przeżyciowość w świecie zagrożonym roztoczem. Owszem, możemy selekcjonować i inne cechy, ale według mnie tylko wspomagając pszczołę, jak to robi np. Erik Osterlund. Jeżeli puścimy ją "na żywioł" nie ma mowy o selekcjonowaniu miodności. Bo jak mamy szukać tej cechy jeśli przeżyje nam 6, czy może nawet 3 pszczoły?

Jeżeli ktoś nie chce strat to nie powinien trzymać pszczół. Bo straty będą - każdy pszczelarz, który leczy jak i ten, który nie leczy, musi liczyć się z tym, że pszczoły umrą. Ja po prostu chcę, żeby umarły te, które mają umrzeć - te nieprzystosowane. Dziś wielu pszczelarzy chwali się stratami na poziomie 5 %. Niewątpliwe na dzisiejsze czasy to straty małe. Ale czy to znaczy, że warroza u nich nie występuje, czy raczej to, że zawężamy populację warrozy na tyle, że kolejne jej pokolenia będą bardziej agresywne? Dziś 5 %, a "jutro"? Rok 2014 przyniósł ogólne załamanie pszczelej populacji. Może lokalnie przetrwały pasieki nawet i po 100 %, ale ponoć w kraju nie ma już co najmniej 50% tych pszczół jakie były w lecie (to informacja z listopada, przekazana na zebraniu naszego koła, nie wiem na ile jest precyzyjna i prawdziwa). Ile dotrwa do wiosny?

Zakończę odpowiedzią na wszystkie pytania, postawione powyżej.
Nie wiem.