czwartek, 29 grudnia 2016

Zasady pszczelarstwa od tyłu

Dziś na stronie Stowarzyszenia Wolne Pszczoły ukazał się tekst w tłumaczeniu moim oraz mojej żony (której przy okazji bardzo dziękuję za kawał roboty jaki wykonała). Tekst jest dla mnie osobiście bardzo ważny, bo podejmuje temat zupełnie innej wizji pszczoły, pszczelarza i pszczelarstwa. Niestety taka wizja jest w zupełnej mniejszości w środowisku pszczelarskim. Mam nadzieję, że tekst ten wzbudzi refleksję u wielu, ale znając pszczelarzy raczej spodziewam się, że zostanie wyśmiany i wyszydzony. Obym się mylił. 

Zapraszam do lektury. 




Wstęp (współ)tłumacza

Z niezmierną przyjemnością i satysfakcją oddaję wreszcie polskie tłumaczenie tekstu Charlesa Martina Simona „Zasady pszczelarstwa od tyłu”. Tekst został przetłumaczony już bardzo dawno temu i, w wersji właśnie opublikowanej, przesłaliśmy go do Redakcji miesięcznika „Pszczelarstwo”, licząc, że zostanie on opublikowany szerszemu gronu odbiorców w formie papierowej. Niestety, choć tekst leżał w Redakcji ponad rok, do dziś nie doczekaliśmy się terminu... W związku z tym zdecydowaliśmy, że nie ma na co czekać i podjęliśmy decyzję o jego udostępnieniu na stronie Stowarzyszenia.


Autorem jest (a raczej niestety należy napisać: był) pszczelarz, który zupełnie inaczej pojmował pszczelarstwo niż większość z nas. Dziś, po wielu miesiącach przemyśleń, to co prezentował Simon, dla mnie osobiście stanowi niedościgniony i bliski doskonałości wzór Pszczelarstwa Naturalnego. W założeniach i teorii osobiście przyjmuję te koncepcje, choć zdaję sobie sprawę z ich kontrowersyjności. W mojej pszczelarskiej praktyce zapewne bliżej mi będzie do realizacji pszczelarstwa praktycznego Bush'a, ale zawsze z tyłu głowy będę miał idee głoszone przez autora poniższych myśli...

Gdy napisałem do redakcji magazynu „Bee Culture”, który wydał ten tekst w oryginale, taką oto dostałem krótką odpowiedź:
Charlie byłyby zadowolony z ponownego wykorzystania jego pracy (…). Dzięki i powodzenia z Waszym Stowarzyszeniem.
Kim Flottum, Wydawca Bee Culture”.

Tekst tłumaczyłem wraz z moją żoną Ewą, która zawodowo zajmuje się przekładem książek. To dzięki jej pracy udało się nadać tym treściom odpowiednią formę. Wspólnie staraliśmy się robić co w naszej mocy, ważąc poprawność językową i wierność tłumaczenia. Pomimo to wersji polskiej daleko do oryginalnej. Charles Martin Simon, ukończył między innymi literaturę angielską, pisał książki, śpiewał, rzeźbił – był artystą. Stąd tekst ten nie jest taki jak innych praktyków pszczelarstwa. Muszę przyznać, że ja osobiście czerpałem przyjemność z oryginalnych myśli i sformułowań Autora. Jeżeli biegle władasz angielskim i tekst skłoni Cię do sięgnięcia po oryginał, a zauważysz w naszym tłumaczeniu jakieś błędy, będę wdzięczny za ewentualnie skierowane uwagi.

Bartek.


Zasady Pszczelarstwa od tyłu

Charles Martin Simon

oryginał opublikowany w “Bee Culture” – Lipiec 2001 (www.beeculture.com)
oraz na stronie: http://beesource.com/point-of-view/charles-martin-simon/principles-of-beekeeping-backwards/

10 zasad naprawdę od innej strony pszczelarstwa

Nawiązałem mistyczną łączność z duchowym jądrem apikultury i teraz wszystko jest już możliwe. Część z was, stare wygi, zapewne przyklaśnie temu stwierdzeniu, ale założę się, że większość z was zupełnie go nie zrozumie. Wielu się zirytuje, bo uzna to za moją arogancję – ale jest dokładnie na odwrót. To nie arogancja, to pokora. Podejmę próbę wyjaśnienia, lecz zrobię to – zgodnie z techniką podpatrzoną u różnych guru – bez zdradzania tajemnic handlowych. To była autoironia. Nie jestem żadnym guru. Na ich wygłupy patrzę z cynizmem. Jestem tylko pszczelarzem z czterdziestoletnią praktyką i zdolnością do oceny, kiedy postępujesz źle.

Dlaczego nasi pszczelarscy przodkowie, ci wielcy ludzie, którzy definiowali zasady nowoczesnej apikultury, Langstroth, Dadant, Root... , osiągali tak spektakularne sukcesy? Odpowiedź jest prosta: bo nie wiedzieli, co robią. Wymyślali wszystko na miejscu, reagując na bieżącą sytuację.. To właśnie jest kreatywność. Ona dokładnie tak działa. Kiedy tylko ustalono standardy, kiedy je wyryto w kamieniu, a obrazy, diagramy i procedury zostały wrysowane do książek, powstały dla nas wzorce do naśladowania, ale to się nie sprawdza. Wszystko, co następuje po tym, co pierwotne, jest wtórne i drugorzędne. Nie będzie nigdy takie samo. Jeśli ma się nam udać, musimy wrócić do pierwotnego. Musimy spojrzeć na pszczelarstwo całkowicie nowymi oczami, tak jak patrzyli na nie wielcy pionierzy.
Im dłużej studiowałem pszczelarstwo, tym mniej wiedziałem, aż w końcu doszedłem do wniosku, że nie wiem nic. Ale nawet wtedy, mimo że nic nie wiedziałem, musiałem się wielu rzeczy „oduczyć”. Bo nie wolno nam nigdy, dosłownie nigdy przejmować metod z książek, z historii. Niby jak Langstroth pracował bez nowoczesnych narzędzi? Zwłaszcza wtedy, kiedy był niesprawny przez długie miesiące? Jak sobie radził? To proste. Był wariatem. A wariaci dokonują czasem niezwykłych rzeczy. Szaleństwo często idzie w parze z geniuszem.
Bardzo wcześnie zrozumiałem, że jeśli będę przestrzegał spisanych reguł, poniosę klęskę. Ale czy ktoś, kto wie wszystko najlepiej, może świadomie zdecydować się na porażkę? Minęło sporo czasu, nim to zrozumiałem. Zaczynałem dokładnie tak, jak wszyscy. Starałem się, jak mogłem, stosowałem się do rad z książek.

Musiało minąć 20 lat, nim zebrałem się na odwagę i sprzedałem miodarkę, po tym jak przez 10 lat oszczędzałem na nią i na półciężarówkę z przenośną pracownią pszczelarską. Ależ byłem wtedy głupi. Myślałem, że chodzi o miód. Czytałem wszystkie książki, szczególnie Ormanda, zwłaszcza te fragmenty, w których mówi, że „miód to pieniądz”. Przyjąłem tę mądrość bezkrytycznie.

Ale nie zrozumcie mnie źle. Uwielbiam Ormanda. Ormand jest moim przyjacielem. Niekwestionowany mistrz w tej grze, pszczelarz w trzecim pokoleniu, autor dwóch znakomitych książek w tej dziedzinie, rekordzista Guinessa w produkcji miodu z jednego ula z jedną matką w jednym sezonie – 183 kilo miodu. Utrzymał ten rekord od 1957 do 1963, kiedy rekord ten został pobity, ale tylko dzięki użyciu wielu matek. Oryginalny rekord Ormanda, ten z jedną matką, chyba nigdy nie doczeka się nawet poważnego wyzwania. Jednak Ormand nie ma dziś pszczół. Stało się to, co nie do pomyślenia. Ale nie dlatego, że się zestarzał. Jest bardzo stary, ale wciąż pracuje jako stolarz. Wykończyły go roztocza – oto, co go spotkało.

Ormand postępował zgodnie z zasadami. Kupił akarycyd i zastosował się do instrukcji. Ja też go kupiłem. Ale kiedy trzymałem go w ręku, jeszcze w opakowaniu i w folii, poczułem go jakby na języku i smakował toksynami, więc go nie użyłem. Moje pszczoły umarły. Ale pszczoły Ormanda też. W dodatku dochodziły nas słuchy z całego kraju, że te środki nie działają. Mimo to „oni” nalegali, żebyśmy ich używali, twierdzili, że skoro ich nie używamy to my jesteśmy częścią problemu. Gdybyśmy ich jednak używali, nasze pszczoły i tak by umierały. Rok po roku nie używałem tych środków. Rok po roku zaczynałem od nowa, łapiąc rójki wiosną tylko po to, żeby umarły jesienią lub wczesną zimą. Ale nie poddałem się, bo nie potrafiłem. Potem się okazało, że akarycydy zostały zakazane w Skandynawii.

Ormand słuchał głosu wewnętrznego. Ja kierowałem się wewnętrznym impulsem. Nie chodzi o to, że jestem przeciwko aptekarskiej dokładności. W końcu udało mi się napisać i wydać dziesięć książek. Przepisywałem je wielokrotnie – wciąż je przepisuję – wykonuję całą pracę: redaguję, projektuję, drukuję, oprawiam. Ale coś mnie męczyło przy wprawianiu węzy od pierwszego dnia. Jakiś wewnętrzny impuls kategorycznie nie chciał, żebym jej używał. Nauczyłem się jak to robić, używałem przez wiele lat, nawet po tym jak jednoznacznie uznałem, że nie chcę

Potem opracowałem ramki bęzwęzowe. Produkowałem je ręcznie, z pomocą Ormanda, ponieważ i on docenił ich zalety i chciał być częścią tego projektu. Sprzedawałem je na całym świecie przez kilka lat, zanim cena drewna się nie podwoiła, a potem potroiła i drewno kosztowało mnie więcej niż mogłem uzyskać ze sprzedaży gotowej ramki. Musiałem wycofać się z interesu. Ale najważniejsze było, że spłaciłem należności. Nie unikam pracy dla zasady, tylko po to, żeby jej unikać. Z tego samego powodu nie wykonuję bezsensownej pracy, tylko po to, żeby koniecznie coś robić. Wolę nie robić nic, niż robić coś bezsensownego.

Masowa „produktyzacja” pszczelarstwa jest najbardziej niszczącym procesem na świecie. Wielcy pionierzy nowoczesnego pszczelarstwa stworzyli ogromne imperia, nie wiedząc, co tak naprawdę robią. Motywacją zawsze był i będzie jak największy zysk przy jak najmniejszych nakładach. Ci wielcy ludzie nie mieli pojęcia, jakimi są głupcami i jak szkodliwe, i to globalnie, staną się wypracowane przez nich zasady.

Weźmy choćby przykład trutni. Wielcy pionierzy słusznie prawili, że skoro do unasiennienia matek potrzeba zaledwie kilku trutni, to marnotrawstwem będzie utrzymywanie ich setek, jeśli nie tysięcy przez pszczele kolonie. Zatem te wielkie umysły udały się do desek kreślarskich i opisały parametry dna sześciokątnej komórki pszczoły robotnicy, tym samym ujednolicając tłoczone wzory węzy, jednocześnie utrudniając pszczołom wychowanie trutni. Pomiędzy pszczołami usiłującymi wychować trutnie a pszczelarzami próbującymi odwrócić ich naturalne dążenia, rozgorzała wojna. Apoteozą tego procesu było wprowadzenie plastikowej węzy, która ostatecznie dążenia pszczół uniemożliwiła. Ale nawet wówczas pszczoły budowały poprzeczne dzikie plastry i na nich wychowywały trutnie. Ostatecznie pomysłowość ludzi i technologia zwyciężyły, populacje trutni spadły, zbiory miodu wzrosły, praktyka ta została uznana za genialną, a węza stała się kolejnym niekwestionowanym standardem w przemyśle pszczelarskim.

Problem w tym, że warroza woli czerw trutowy. A kiedy trutni jest jak na lekarstwo, ten wredny, przebrzydły pasożyt nie ma innego wyjścia, jak tylko migrować do komórek robotnic. Pułapki z czerwiu trutowego stały się w Europie standardem, natomiast były ewidentnie zbyt pracochłonne dla pszczelarzy w Stanach Zjednoczonych. Niektórzy pomysłowi producenci zaczęli oferować węzę trutową, ale i to nie chwyciło. Etyka pracy w naszym kraju jest następująca: pracuj jak najmniej. A to oznacza: wystarczająco dużo, żeby cię nie zwolnili.

Jeżeli sprawiam wrażenie zdegustowanego, to dlatego, że w istocie tak jest. Jeśli wszystko czego się nauczyłeś okazuje się niewłaściwe, zmieniasz to albo idziesz na dno razem ze statkiem. Ja modlę się o odwagę do wdrażania zmian. I choć jestem już starym człowiekiem, rozumiem wartość bycia w zgodzie z samym sobą.

Mimo że idea wprawiania węzy nie podobała mi się od samego początku, straciłem całe lata, żeby wyrobić w sobie wystarczający hart ducha i przestać jej używać. Minęło jeszcze więcej lat, zanim odważyłem się zrezygnować ze szkodliwego nałogu wirowania miodu – lat, które upłynęły na ciągłym dążeniu do uzyskania „prostych plastrów”, które poddałyby się procesowi wirowania.

Moi drodzy, w przyrodzie nie ma prostych linii. Natura nie znosi symetrii. Oczywiście, czasem coś wydaje nam się symetryczne, ale nigdy takie nie jest. Nie, kiedy przyjrzymy się z bliska. Symetria jest ludzką interpretacją, pragnieniem, iluzją, czy jakkolwiek to nazwiemy. Prawdziwym problemem jest idealizowanie wyglądu, który z kolei prowadzi do idealizacji sztywnych standardów.

Kiedy moje pszczoły zaczęły umierać, na szczęście byłem wystarczająco rozgarnięty, żeby zmienić profil mojej działalności na usuwanie rojów i os. Od tej pory byłem już nie tylko pszczelarzem, ale i „usuwaczem”. Przez lata widywałem dzikie kolonie w najróżniejszych miejscach i dzięki temu dowiedziałem się czegoś o sobie i o pszczołach. Jedną z najważniejszych rzeczy jaką, odkryłem było to, że podświadomie poszukuję prostych linii. Uznałem, że to choroba umysłowa, którą zaraziłem się od moich nauczycieli. Powiem to jeszcze raz: Nigdy nie znajdziesz w naturze prostego plastra. Dosłownie nigdy. To powinno dać do myślenia.

10 Zasad „Pszczelarstwa od Tyłu według Charlesa Martina Simona”:

Zasada 1: Działaj z Naturą, a nie przeciwko Niej.

Zasada 2: Zysk nie znaczy zbyt wiele, kiedy jesteś martwy.

Nasi przodkowie postulowali, że większa pszczoła przyniesie więcej miodu. Im jest większa, tym więcej nektaru i pyłku może przenieść. Im większa komórka tym więcej może zmieścić. I tak dalej. Więc zaprojektowali większą komórkę pszczół robotnic i to stało się standardem.

Zasada 3: Martwe pszczoły nie robią miodu.

Anatomicznie większe pszczoły mają wolniejszy metabolizm, są bardziej podatne na choroby i ataki drapieżców. Pojawiły się więc choroby. Standardem w przemyśle jest chorowita pszczoła.

Moje spotkania z dzikimi pszczołami wyrobiły we mnie większy szacunek dla pszczół i pogardę dla sposobu, w jaki najczęściej z nimi postępujemy.

Postanowiłem skończyć z pszczelarstwem jakie znamy w dniu, w którym przeczytałem o wielkim naukowym odkryciu związku między występowaniem „genu udomowienia” a śmiertelnością z powodu Varroa. Właśnie wtedy spadły mi z oczu łuski niedowierzania i zorientowałem się, że naszym przemysłem rządzą szaleńcy. Do szaleństwa doprowadził ich strach przed śmiercią i jednoczesne bezwładne do niej dążenie. Śmierć naszych ukochanych pszczół. Śmierć naszego ukochanego przemysłu. Śmierć nas samych.

Pszczoła wschodnia, historyczny żywiciel roztocza, pszczoła, która współistniała z nim przez miliony lat, z reguły nie zasiedla zamkniętych przestrzeni. Najczęściej podwiesza się gdzieś na otwartym obszarze. Wnioskuję więc, że kiedy roztocze się odrywa, spada gdzieś w próżnię, która jest dla niego najodpowiedniejszym miejscem. Larwa pszczoły wschodniej przebywa krócej w komórce, co daje roztoczom mniej czasu na ich niecną robotę. Według mnie to właśnie w tym tkwi problem, nie w „genie udomowienia” i nieważne co mówią o tym „naukowcy”. Nie sugeruję przy tym, że ten „gen” nie istnieje. Kwestionuję tylko powyższą interpretację. Tak samo jak kwestionuję oficjalnie uznaną interpretację „pszczelego tańca”, bo dyskredytuje ją jeden czynnik: człowiek-obserwator obserwuje z góry. A pszczoły tańczą „twarzą w twarz”, na tej samej płaszczyźnie. To, co odbiera pszczoła i to, co odbiera człowiek-obserwator, to dwie różne rzeczy. Zgadzam się, że taniec istnieje. Nie zgadzam się jednak, że on cokolwiek oznacza . Pszczoła dzieli się w ten sposób podekscytowaniem. Wiedza gdzie jest nektar czy cokolwiek tkwi gdzieś o wiele głębiej. Rodzina pszczela manifestuje dziedziczony z pokolenia na pokolenie związek z konkretnym środowiskiem. Widać tu działanie wielkiego umysłu, którego, co do zasady, ludzie nie są w stanie pojąć.

Kolejnym znaczącym czynnikiem pogłębiającym degenerację Apis mellifera jest chroniczna przemoc wpajana wraz z regułami sztuki pszczelarskiej. Rodziny pozostawione samym sobie mają zupełnie inną samoświadomość niż udomowione linie pszczół. Udomowionym pszczołom się nieustannie przeszkadza. Rodzina pszczela jest zintegrowanym Umysłem. Kiedy otwiera się ul i w nim manipuluje, zakłóca się „proces myślowy” roju. Kiedy używa się podkurzacza, rodzina musi odwrócić uwagę od innych rzeczy. Stres jest dobry. Stres jest zły. To zależy od jego rodzaju. Gimnastyka jest stresem. Przegrywanie jest stresem. To pierwsze może poprawiać samoocenę, to drugie ją niszczy. Ale równie dobrze może być całkiem odwrotnie, w zależności od tego, jakie są nasze wcześniejsze doświadczenia i jaką narzucają nam interpretację.. Wszystko zależy od zmiennych.

Umiejętności tego, który miesza w ulu mają duży wpływ na to, jakie efekty to mieszanie przyniesie w przyszłości. Mistrz manipulacji zrobi to w taki sposób, że pszczoły nawet nie zorientują się, że cokolwiek się stało. Będą się zachowywały, jakby nigdy nic. Wszystko zależy od sposobu, częstotliwości i stanu umysłu manipulującego Niektórzy pszczelarze denerwują pszczoły już samą swoją obecnością w pobliżu ula. Biada im i ich pszczołom, jeśli zapalą oni podkurzacze i uniosą daszki ulowe. Pszczelarstwo powinno być licencjonowane, a ja powinienem być wydającym tą licencję. Byłoby tylko kilku pszczelarzy. Ponownie to powiem: to nie jest arogancja, tylko pokora. Bo zaprawdę w sercu mam tylko dobro, zarówno twoje, jak i pszczół.

Zasada 4: Nie walcz.

Kiedy pomyślę o wszystkich tych latach zwalczania mrówek i technikach, jakie stosowałem, nie wiem czy śmiać się, czy płakać. Teraz mam naturalny plaster miodu i otwartą miseczkę z miodem w kuchni, i mnóstwo mrówek też, ale one zostawiają ten miód w spokoju. Dlaczego tak? Ponieważ ich nie zwalczam. Karmię je. Mają miskę z miodem na ladzie przygotowaną specjalnie dla nich, tam, gdzie mogą przyjść i wziąć sobie ile tylko chcą. Na początku przypuszczały na nią zmasowane ataki, teraz przestały się nią interesować. Najwyraźniej chcą go, jeżeli nie mogą go mieć. Jeżeli mogą go mieć tyle ile chcą, już go nie chcą.

Zasada 5: W pszczelarstwie nie chodzi o miód.

Zasada 6: Nie chodzi o pieniądze.

Zasada 7: Chodzi o przetrwanie.

Cóż, w zasadzie nie chodzi o przetrwanie, skoro nikt nie przeżywa. Chodzi o jakość życia, kiedy ono trwa. Zrób wszystko, żeby poprawić jakość życia swoich pszczół, a stanie się ono też najlepsze dla ciebie. Przestań myśleć: „maksymalizacja produkcji”. Zdecydowanie mniej niż najwięcej, to i tak o wiele więcej niż nic. Naucz się jak zapewnić pszczołom spokój. Lekkie zaniedbanie to dobry sposób. Zapewnij im odpowiednią przestrzeń. Standardowe ule, jeżeli są właściwe, są wystarczająco dobrym siedliskiem dla pszczół, ale nie używaj węzy.

Problemem węzy jest nie tylko rozmiar komórek, ale i jej zanieczyszczenie. Do węzy trafia tylko najstarszy, najbardziej zanieczyszczony wosk. Stary wosk absorbuje i utrzymuje w sobie zanieczyszczenia jak choćby pestycydy. Śmiało, używaj ramek. Ramki ułatwiają manipulacje. Ale w zasadzie wystarczą tylko snozy, przynajmniej w samym gnieździe. Wyżej w ulu prawdopodobnie będziesz wolał mieć zwykłe ramki z dolną beleczką, która utrzyma odległość pomiędzy górą dolnej ramki a dołem górnej.

Mam 15 uli, kiedy piszę te słowa (grudzień 2000 r.), podczas gdy przez lata nie miałem już o tej porze roku żadnego. Jak to zrobiłem? Nie wiem. Oto moja odpowiedź. Wraz z upływem lat próbowałem trzymać pszczoły w warunkach coraz bardziej zbliżonych do dzikich, żeby nie mieszać w ich sprawach. Owszem, zabieram im trochę miodu, pyłku i propolisu, ale staram się to robić w duchu jak najmniejszego ingerowania. Mam nadzieję, że będą się miały dobrze. Poza tym nie proszę je o nic i niczego od nich nie oczekuję. Jeżeli mają się dobrze, dodaję nadstawki. Jeżeli maja nadwyżki miodu, zabieram go trochę. Kiedy mają krzywe plastry, poprzylepiane do wielu ramek, używam przegonek do opróżnienia nadstawek z pszczół.

Miażdżę plastry i odcedzam miód przez system podziurawionych wiaderek. Trzymam trochę wyciętych plastrów i zjadam je au naturel. Im dziwniejsze plastry tym mogą być lepsze.

W ostatnich latach niechętnie inwestowałem w sprzęt pasieczny, z uwagi na warrozę. Dlatego używam starych uli, które normalny pszczelarz wyrzuciłby wiele lat temu – w zasadzie jakaś ich część była wyrzucona przez normalnych pszczelarzy – a mi podobają się one tym bardziej, im w gorszym są stanie.

Myślę o tym, żeby w tym roku popróbować ustawiać ule bez dennic na stojakach, przynajmniej w czasie ciepłych miesięcy i chciałbym też zaprojektować dennicę do wyłapywania i niszczenia roztoczy.

Zasada 8: Zapomnij wszystko, czego się kiedykolwiek nauczyłeś i zacznij obserwować to, co naprawdę się dzieje.

Odniosę się do tej ostatniej zasady. Jednym z pierwszych nakazów, jakie otrzymałem, gdy zaczynałem, było prowadzenie dokładnych notatek. Zorientowałem się jednak, że prowadzenie zapisków będzie w najlepszym razie zaciemnianiem obrazu. Kiedy odnosisz się do notesu, w którym opisywałeś co działo się w ulu konkretnego dnia, nie zobaczysz ula takim, jakim jest w danej chwili. To, co da się skatalogować nie odzwierciedla rzeczywistości i nie ma nic wspólnego z tym co dzieje się w tym konkretnym ulu. To nie pozwala ci ujrzeć tego, co tak naprawdę się dzieje.

Co więcej, zauważyłem też, że im bardziej walczy się o utrzymanie pszczół przy życiu, tym szybciej umierają. Nie trzymaj ich kurczowo przy sobie, przywróć im wolność, wolność do umierania, podobnie jak wolność do życia, a będą żyć lepiej.

Zasada 9: Zostaw swoje pszczoły w spokoju.

Zasada 10: Zostaw mnie w spokoju.


Oczywiście, że jestem szalony, ale jestem z tego dumny.  

sobota, 17 grudnia 2016

Mrzonki i oczywistości

Dociera do mnie przez cały czas ogromna skala niezrozumienia zjawiska pszczelarstwa naturalnego czy tzw. pszczelarstwa bez leczenia. Każdy pszczelarz wie, że pszczelarstwo jest lokalne - wie to nawet ten, który stosuje 8 zabiegów apiwarolem, dwa - trzy zabiegi kwasem i cały sezon wycina czerw trutowy z ramki pracy. Oni przecież wiedzą, że nawet 2 kilometry dalej mogą być inne warunki (np. w zasięgu lotu pszczoły pojawia się las, rozległe bagno zmieniające wilgotność i mikroklimat, czy też po prostu nagle "znajdujemy" się "za górką"). Pomimo tego wszyscy pszczelarze szukają rozwiązań obiektywnych, jednoznacznych, działających wszędzie - czyli po prostu uniwersalnych. Niektórzy pszczelarze piszą na forach, że należy przetestować wiele różnych linii genetycznych matek pszczelich (odbywa się to rzecz jasna po urwaniu główki matce, która im się już znudziła), żeby trafić na tą genetykę, która "sprawdza się u nich". Ale pomimo tego dalej należy szukać coraz lepszych linii i stale je testować. Co więcej część z tych pszczelarskich osobistości twierdzi, że w tym odnajduje wiele uroków pszczelarstwa. Przecież zwykła produkcja miodu kiedyś się znudzi, a dzięki wprowadzeniu nowej niewiadomej do pasieki można znów poczuć dreszczyk testowania czegoś nowego. A czy to ta matka będzie łagodniejsza czy bardziej miodna niż dotychczasowe, a to czy stworzy silniejszą rodzinę, a to znów czy ucieknie z rójką czy będzie siedziała w ulu "jak pan bóg przykazał". Każdy ma natomiast świadomość, że nie każda matka "sprawdzi się u nich", nie każda metoda gospodarcza czy nie każdy ul będzie dobry dla ich otoczenia i pożytków.

Ta świadomość i zrozumienie kończy się jednak gdy zaczynamy mówić o pszczelarstwie bez leczenia, o zdolności do radzenia sobie z chorobami i po prostu zdolności do przeżycia pszczół.

Pszczoły mogące przeżyć w starciu z warrozą mają być obiektywnie i uniwersalnie dobre. Mają sprawdzać się w każdym terenie - warunek sine qua non pszczelarstwa to rzecz jasna "co najmniej zacne zbiory miodu" (w innym wypadku nie ma sobie co rąk brudzić pracą) - a i przeżycie co najmniej 5 sezonów ze stałym niskim porażeniem roztoczem jest wymagane bezwzględnie. Tak po prostu ma być. Jeżeli takich pszczół nie będzie, to nie ma co zawracać sobie głowy mrzonkami o nieleczonych pszczołach. Sprowadzamy matkę z USA i ma żyć. Sprowadzamy matkę ze Szwecji i ma żyć. Kefus? Jaki Kefus? Przecież jego matki sprowadzono już dawno do Polski i nie przeżyły starcia z warrozą. Jego matki są po prostu nieodporne! (Tak sobie rzucam myśli publikowane w internecie, bo osobiście nie wypowiadam się, bo nie wiem czy te matki są odporne czy też nie).

Mamy więc pełnię świadomości tego, że pszczoła A może sobie radzić "źle" w lokalizacji B, ale nie mamy tolerancji dla "kłamiących i oszukujących" pszczelarzy, którzy śmią rzucać jakieś politowania godne rady, podczas gdy ich pszczoły nie sprawdziły się w innym kraju czy na innym kontynencie.

Myślenie pszczelarzy idzie tylko w kierunku genetyki. To "genetyka" ma być dobra. To "genetyka" ma być uniwersalna. Inaczej to mrzonka, kłamstwo.

A genetyka nie może być "zła" czy "dobra". Genetyka to część układanki, która składa się na całość organizmu żywego. To tak jakby powiedzieć, że mechanizm zegarka jest zły, bo nie napędza naszego samochodu. Mechanizm zegarka będzie działał w zegarku... "jak w zegarku", bo został stworzony dla zegarka... nie dla samochodu. Dodatkowo mechanizm zegarka może być perfekcyjny, ale co z tego, jak nie uruchomimy go w odpowiedni sposób - a to nie nakręcimy go czy włożymy odpowiednich baterii (w zależności od tego, jaki to dokładnie mechanizm). Podobnie doskonały silnik samochodu nie uruchomi się i nie napędzi pojazdu, jeżeli nie zatankujemy paliwa, albo zatankujemy złe (np. wlejemy ropę do benzyniaka). Jest to wydawałoby się oczywiste. Tak? To spróbujcie podyskutować z pszczelarzami...
W każdym razie w tym miejscu jest pole do popisu czynników zewnętrznych, które uruchomią odpowiednie mechanizmy genetyczne pszczół w odpowiedni sposób. Chodzi o czynniki, które związane są z ekspresją genów. Do tego dochodzą jeszcze tzw. czynniki epigenetyczne, czyli mechanizmy odpowiedzialne za pozagenowe dziedziczenie cech w zależności od warunków danej lokalizacji. Generalnie wiemy o tym mało. Ja również wiem o tym mało. Bardzo mało. Wiem tylko tyle, że nie mamy pojęcia jako pszczelarze, jak bardzo nic nie wiemy o tym, co odpowiada za zdrowie pszczół (bo przecież nie "brak chorób"...). Wiem tylko, że tych czynników może być bez liku, a każde moje działanie może w jakiś sposób zaburzyć rodzące się przystosowanie. A więc możemy obserwować co się dzieje, oceniać, a przede wszystkim nie przeszkadzać. Jak dokonać tego ostatniego? Jak dla mnie recepta jest prosta i wałkowana od długich lat - tyle, że raczej bardziej poza granicami Polski i w obcych językach. My dopiero zaczęliśmy pojmować zewnętrzną skórkę tej idei, która kieruje nieleczącymi pszczelarzami wielu regionów świata od parunastu czy parudziesięciu lat.

Ta idea jest tak prosta, że każde dziecko się z nią zgodzi. Pomimo tego najtęższe umysły pszczelarskie nie radzą sobie z jej ogarnięciem.

Otóż trzeba mieć swoje pszczoły, selekcjonować je u siebie, rozmnażać te, które sobie radzą lepiej, ale tym które radzą sobie gorzej nie przeszkadzać i dawać im szanse. Przystosowanie nie może zadziałać, jeżeli sprowadzamy na podkarpacie matki selekcjonowane w Niemczech, a powielone z reproduktorki na pomorzu. Nawet jak powielimy te reproduktorki u nas, to i tak może być słabo, bo co najmniej 50% genów nowego pokolenia (matka-reproduktorka) jest "obce" środowiskowo, a więc "włączniki" i "wyłączniki" odpowiednich genów działają dla zupełnie innej lokalizacji. Na pozostałe 50% (trutnie unasienniające lokalnie), też trzeba patrzeć co najmniej sceptycznie, bo w dużej mierze będą to trutnie pochodzące od takich właśnie sprowadzonych matek. Więc nie jest dobrze - przynajmniej z punktu widzenia zdrowia populacyjnego i przystosowania genetycznego.

Okazuje się jednak, że wiele genów jest na tyle plastycznych, że jeżeli wystawimy je na odpowiednie bodźce to mają jakieś szanse przetrwać i rozmnożyć się. Muszą to być bodźce rodzące odpowiedź na środowisko. Pytanie czy te bodźce są faktycznie zapewniane. Strzeliłbym z odpowiedzią, że nie. Ale tak naprawdę nie muszę strzelać, bo po prostu wiem, że nie. Pszczoły są nieustannie przewożone, matki przesyłane po kilkaset kilometrów i dalej, rodziny pszczele są karmione cukrem, polewane kwasami, oddychają oparami twardej chemii, żyją w plastikowych czy styropianowych ulach, lub w opalanych drewnianych. Do tego rzecz jasna nie ma trutni (bo po co?), rójek, "swoich" matek. Bo przecież jak się pojawi matecznik to trzeba go zastąpić obcą matką. Niesamowite, że pszczoły wciąż żyją i jakoś nawet dają się rozmnażać. Chyba tylko dlatego, że ten gatunek jest tak prężny i inteligenty w kształtowaniu swojego środowiska życia.

Ciekawe, że gdy tylko napisze się takie właśnie parę zdań, każdy pszczelarz powie, że te "prawdy objawione" znane są już od dziesięcioleci. Że to nic odkrywczego, bo przecież o tym wszystko od dawna wiadomo. A potem przychodzi nowy sezon i te same osoby sprowadzają kolejne reproduktorki "skądśtam" do swoich pasiek i namnażają je i namnażają. Bo te prawdy są po prostu tak oczywiste, że nie warto ich stosować. I tyle.  Oczywiście te sprowadzone pszczoły często są lepsze niż te ich dotychczasowe - zbierają więcej miodu, idą pięknie do siły nie zważając na przeciwności losu, które wstrzymują rozwój miejscowych kundelków. I dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze uaktywnia się efekt heterozji, a tym samym te pszczoły faktycznie mogą być bardziej witalne. Po drugie te pszczoły nie mają wykształconej odpowiedzi na miejscowe problemy. Bo miejscowy kundel już "wie" kiedy lokalny problem mówi mu stop, to i stopuje. Kolejna oczywistość, o której każdy wie. I z której mało kto wyciąga wnioski.

No i cóż. Większość wie, że gdy sprowadzi się matkę pszczół "odpornych" na warrozę, to pszczoły tracą swe "cudowne zdolności" i umierają. Rzecz jasna dlatego to wszystko o czym tu sobie filozofuję w czasie zimowych mrozów, to mrzonki. A z drugiej strony ich prywatne osobiste pszczoły rzecz jasna tej zdolności przeżycia nie mają, bo jakby miały to warroza by się nie sypała przy zabiegach, a oni nie musieliby leczyć - a muszą, i leczą. A więc skąd miałyby nagle tą umiejętność zdobyć, skoro jej nie mają? A tamte je tracą - bo nigdy ich nie miały. Bajki to wszystko i tyle. Chwyt marketingowy - ot co.

środa, 30 listopada 2016

"Gnojenie pszczół dla idiotycznej idei"

Dziś zacząłem czytać książkę niemieckiego leśnika Petera Wohllebena "Sekretne życie drzew". Przekaz książki pewnie jest kontrowersyjny i choć jeszcze daleko mi do końca lektury, to mam świadomość, że wielu nie zgodzi się z przekazem jakoby drzewa potrafiły w sposób wyjątkowo skomplikowany tworzyć nici inteligentnych powiązań - prawie na kształt tych tworzonych przez zwierzęta. Nie mam też pojęcia na ile tezy przedstawione przez autora są prawdziwe, a na ile są wytworami jego bujnej wyobraźni. Ale też i nie zamierzam o tym pisać, bo wpis ma być o kilku faktach z internetowego środowiska pszczelarskiego jakie miały miejsce w ostatnim czasie. Nawiązałem do lektury, bo gdy tylko ją otwarłem i przeczytałem pierwsze zdania "Przedmowy" uderzyło mnie dokładnie to co obserwuję wśród pszczelarzy. Książka (a w zasadzie już sam wstęp do niej) zaczyna się bowiem od następujących słów:
"Gdy rozpoczynałem zawodową karierę leśnika, tyle wiedziałem o sekretnym życiu drzew, ile rzeźnik o uczuciach zwierząt. Nowoczesna gospodarka leśna zajmuje się produkcją drewna, czytaj - wycinaniem drzew, a potem sadzeniem nowych. Podczas lektury czasopism fachowych można odnieść wrażenie, że dobro lasu jest o tyle godne uwagi, o ile jest konieczne z punktu widzenia jego optymalnej eksploatacji".
Czyż analogia do pszczół nie pojawia się sama? Przyznam, że jak przeczytałem te słowa wyobraziłem sobie stojącego nad otwartym ulem pszczelarza w zakrwawionym rzeźnickim fartuchu i z tasakiem w ręku...

Zacząłem od tego przemyślenia i cytatu, bo na tym chyba polega całe sedno sporu pomiędzy pszczelarstwem, które w uproszczeniu mogę nazwać "naturalnym" (przez takie rozumiem pszczelarstwo akcentujące dobro pszczół jako gatunku, a nie tylko producenta miodu, które przynajmniej na pewnym etapie musi uwzględnić porzucenie leczenia, zdanie się na naturalne instynkty i powrót do wielu dzikich cech, bo tylko takie umożliwią pszczole przetrwanie w naturze), a wysokowydajnym pszczelarstwem komercyjnym, w którym "dobro pszczół jest o tyle godne uwagi, o ile jest konieczne z punktu widzenia ich optymalnej eksploatacji". Doskonale rozumiem, że tak w pszczelarstwie, jak i w praktycznie każdej innej dziedzinie życia, ekonomia jest istotna i będzie ona podstawą sporej części naszych wyborów. Nie mam nikomu za złe (a nawet pewnie nie powinienem mieć do tego prawa), że z jakiegoś powodu uznaje, że "optymalna eksploatacja" jest istotniejsza niż "dobro", bo obie te wartości umie zrozumieć tylko na jeden jedyny z tysiąca możliwych sposobów. Mam natomiast daleko za złe wielu pszczelarzom, że nie potrafią się otworzyć na inne spojrzenie, na pszczelarską ekonomię uwzględniające wszelkie pszczele słabości, a także na tych, którzy obie te wymienione wartości rozumieją inaczej (a uznaję też, że do takich się zaliczam, wraz z jakąś grupką moich kolegów). Okazuje się więc, że w swoim (nie boję się użyć tego słowa) ograniczeniu intelektualnym co najmniej kilku pszczelarzy jest pełnych pychy, pogardy, chamstwa, czy prostactwa. Za takich mam tych, którzy w dyskusji (jaka by ona nie była) potrafią napisać takie słowa: "Nawet mi się nie chce czytać do końca Twoich bzdetów. Ucz się, ucz i jeszcze raz ucz, gówno wiesz i robisz zadymę jak był był pojebany." (cytat dosłowny - z przeproszeniem czytelników...)
Kilku innych natomiast po prostu nie potrafi lub nie chce intelektualnie dodać dwa do dwóch, bądź to będąc zaślepionymi przez zwykłą ludzką ignorancję, bądź przez "optymalną eksploatację", którą wyznają niczym pszczelarskiego bożka i która każe im właśnie spoglądać na dobro pszczół przez pryzmat swoich zbiorów miodu (tych najczęściej zwę: tytanami intelektu lub logiki). Pozwolę sobie podać parę przykładów takich właśnie pełnych tolerancji i zrozumienia postów oraz kilka "merytorycznych" wywodów logicznych:
- "To czysta głupota ubrana w pseudonaukowy bełkot.";
- "Czytaj sobie do woli , mnie to nie interesuje bo to szarlataneria." (to ostatnie jest na temat artykułu o epigenetyce w czasopiśmie może bardziej popularnym niż naukowym, autorstwa doktora nauk biologicznych, zresztą omawiającym podobny temat jak wcześniejsza publikacja dwójki innych doktorów, jednego z Uniwersytetu Stanforda, a drugiego z Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego);
- "Głodzenie i mordowanie pszczół warrozą to nie metoda.";
- "To jest nieco czerstwa teoria bo już były próby hodowli nadludzi i nic dobrego dla ludzkości z tego nie wynikło." (rozumiem, że chodzi o "hodowlę" nadludzi do zapylania drzew niczym w Chinach?);
- "Gdyby to było takie proste to są ośrodki hodowlane dysponujące naukową kadrą i kasą przyprawiającą o zawrót głowy i nic nie wymyśliły , ani nie "zaprogramowały genetycznie" pszczół po swoje oczekiwania. Choć wiara w baśnie zawsze napędzała wyobraźnię maluczkich. W końcu na tej zasadzie działa totolotek.";
- "Niektóre działania człowieka są nieodwracalne i przykładów aż nadto. Warroza radzi sobie u nas lepiej niż w swojej ojczyźnie i nie jest temu winna pszczoła bo tak została stworzona i tak ukształtowały się jej geny przez miliony lat. Nie da się tego zmienić takimi infantylnymi metodami i hipotezami rodem z magla . Każdy chów "naturalny" prowadzi w końcu do tego co jest mi doskonale znane : pszczoły rojliwe, ostre , późno rozwijające się i mocno ograniczające czerwienie po lipie." (ot, dramat. takie pszczoły to przecież nie pszczoły i nie da się z nimi pracować. za to założę się, że każdy obruszy się gdy mu się powie, że zmienia pszczołę w niezdolny do życia twór dla własnego krótkowzrocznego interesu);
- "Założenie o głodzeniu rodzin jest na ten moment skrajnie niebezpieczne. Co z tego, że na 10 rodzin 2-3 wyjdą z tego obronną ręką jak 3 padną w pozostałych wybuchnie zgnilec... Wówczas i tak o kant doopy rozbić takie akcje. jak się chce trzymać pszczoły naturalnie to nie należy do takiego głodu doprowadzać, ale to już wymaga większej wyobraźni.";
-"Może właśnie oto chodzi , aby dobrze przegłodzić , a wtedy wszystkie choroby szybciej i lepiej działają.";
- "Mnie metoda "wolnych " nie interesuje i uważam to za skrajną głupotę wynikającą z pychy i braku elementarnej wiedzy , co aż bije po oczkach z każdego niemal postu.";
- "Porównywanie milionów lat ewolucji do bezmyślnych działań paru "hodofcóf" to nieporozumienie." (z tymi dwoma ostatnimi muszę się nawet zgodzić, choć zapewne diametralnie inaczej kieruję te słowa niż autor tych mądrości dziejowych);
- "Napisali, że uszkadza pancerz młodej pszczoły - dlatego leczy się końcem listopada - grudzień, gdzie młoda pszczoła już zdążyła się trochę zestarzeć." (uff... przecież starej nie może zaszkodzić!)
- "Pszczoły zakarmiły się na zimę same i zakładam, że to w dużej mierze wpłynęło na śmierć tych 9ciu rodzin, bo były bardzo spracowane. Po prostu nie przywykły do takiego działania i nie potrafiły odpowiednio rozłożyć pokarmu. Miały go dużo, ale strasznie porozrzucany."

UZUPEŁNIENIE
Choć i tak nie jestem w stanie przytoczyć wszystkich cytatów jakie znajdują się w internecie, to postanowiłem jednak zamieścić parę dodatkowych kwiatów, które wyrosły przez noc (dziwne, bo na polu mróz, a kwiaty rosną...).
- "1) jeśli fakty nie przystają do głoszonej teorii tym gorzej dla faktów
2) każdy organizm żywy zawleczony ze swej naturalnej szerokości i długości geograficznej w inną zachowuje się identycznie co do swych nawykówpod warunkiem, że może tam funkcjonować (taka np. palma kokosowa raczej nie przyjmie się na kole podbiegunowym)
3) pszczoły do Ameryki (siedliska naturalistów i promotorów tej nie do zrealizowania ideii) zostały zawleczone z Europy to oznacza
4) iż naturalnie wyselekcjonowane i odporne na warozę pszczoły amerykańskie (twierdzą, że je mają) dobrze by się zaaklimatyzowały w Europie, zamiast tego mamy wybieg taktyczny i zalecenie hodowli pszczół lokalnie - na mój tępy osąd sytuacji weryfikacja byłaby brutalną, taki pan Bush, którym lubi się podpierać jeden z Waszych speców handluje za to końmi fryzyjskimi i udziela płatnych wykładów, oczywiście prowadzi pasiekę, twierdzi, że nie leczy od warozy tu mu zwyczajnie nie wierzę
5) wielka szkoda, że książki najwyraźniej nie da się przetłumaczyć, ludzie w Polsce mimo wszystko nieco zacofani a mogliby czegoś się nauczyć i samemu dojść o zgrozo, że pan Bush proponuje właściwie uproszczenie pszczelarstwa, co mi się akurat podoba, zaś tzw samo nabywanie wrodzonej odporności rodzin zbywa komunałami
(...)próbowałem poczytać Wasze forum, ale nie da się, teksty np. o ile dobrze pamiętam genach braku naturalnej cukrożerności (co to za termin?!) przy planowym jak zrozumiałem głodzeniu i skażaniu warozą pszczół, wysadzają każdego zdrowo myślącego człowieka.
(...)brak pomocy pszczołom (w tym metodami mechanicznymi, substancjami organicznymi tzw lekką chemią) w utrzymaniu liczebności warroa na akceptowalnym poziomie to zagłada naszych wszystkich pszczół - takie są brutalne fakty i logikaprawdy można udawać, że się nie widzi ale z prawdą nikt nie jest w stanie wygrać " (o tak. to ostatnie jest zdanie jest ciekawe. ciekawe jest też że "pomoc" oferowana przez pszczelarzy przynosi skutki odwrotne. cóż, nam "wolnym" pozostaje tylko planowe głodzenie rodzin i celowe skażanie warrozą kolejnych uli...);
- "Nie bardzo rozumiem co Kol ma na myśli pisząc o nadmiernej eksploatacji pszczół . Nikt z nas raczej nie traktuje naszych pszczół sterydami aby były w stanie ciężej pracować . Same wiedzą co mają robić , nie człowiek je programował a sama natura . I poza wyjątkiem( pszczoła zimowa jesienią) możliwość pracy i zbiorów chociaż wyczerpuje pojedyncze osobniki ,to dla kolonii pszczelej jest przecież zbawienne . Nic tak nie eksplatuje pszczół jak bylejakość w leczeniu . Myślę że zwłaszcza pszczelarze doceniają i zauważają naturę , przynajmniej ogromna większość . Tylko to , że osobiście zdajemy sobie sprawę z potęgi natury oraz np z faktu nieuchronności śmierci nie oznacza że mamy przez tą bylejakość czy olewatorstwo kończyć mając dwadzieścia lat . Ale natura fakt jest potężna i kiedyś słońce przestanie świecić i dla nas oraz dla naszych i dzikich pszczół również . Tymczasem dopóki świeci nie szukajmy wroga w koledze czy sąsiedzie a lepiej w warrozie." (fakt, nie ma żadnej eksploatacji pszczół i to nie człowiek programuje coraz to wydajniejsze linie - sama natura to robi, a zwłaszcza w czasie sztucznego unasiennienia matek i powielanych tysiącami reproduktorek chowanych poprzez inbred. Przyroda robi dla nas kawał dobrej roboty... Na koniec dość pojednawcze zdanie - Ciekawe czemu tenże pszczelarz nie stosuje się do własnych rad?);

Cóż, okazuje się też (tym razem cytować nie zamierzam, a przytoczę tylko sens wypowiedzi), że kwasy nie szkodzą matkom pszczelim, bo przecież zanim zdąży się pokazać osłabienie, to mądry pszczelarz zabije je i zastąpi młodymi. Tak przecież postępuje się w dobrze pojętym interesie pszczół - dla ich dobra. Ta myśl doskonale oddana została przez Petera Wohllebena, autora "Sekretnego życia drzew" w analogii do lasu: "A ponieważ drzewa z takich lasów [produkcyjnych] nie mają możliwości się zestarzeć, gdyż wędrują do tartaku już w wieku stu lat, niemal się nie zauważa negatywnych skutków, jakie ponoszą na zdrowiu."

Dodatkowo, co ciekawe, próby powrotu do zasad selekcji naturalnej pszczół traktowane są jak eugenika (w przeciwieństwie rzecz jasna do inbredowania w toku hodowli w celu wyszukania i utrwalenia cech) - a nawet jeden z tytanów stwierdził w dyskusji, że przecież "lepszy wróbel w garści jak gołąb na dachu". 
Na to któryś z kolegów słusznie podpytał autora złotej myśli, który jest który w tym stwierdzeniu. I okazuje się, że wróblem w garści, jest ta nieustannie doskonalona pszczoła w hodowli, pszczoła, która ma być odpowiedzią na wciąż za mało wydajną, wciąż za bardzo rojliwą, wciąż zbyt agresywną pszczołę, która ... niczym gołąb znajduje się na dachu... Ale skoro tamta jest na dachu, to czemu nie zostawiają jej w spokoju, tylko nieustannie od dziesiątków lat starają się ją wyrugować wróblem, który jak twierdzą siedzi sobie już w garści... ?

... i pewnie można by jeszcze długo znajdować "racjonalne" argumenty dlaczego sens ma selekcja pszczół na wysoką wydajność, trucie ich chemią czy traktowanie substancjami żrącymi, zalewanie cukrem na zimę, a metoda "wolnych" to nie metoda tylko głupota.

Widać z tego jak bardzo daleko jest do zrozumienia paru, wydawałoby się prostych przekazywanych myśli. W pszczelarskim umyśle to działa w taki sposób, że pszczelarz jest w stanie wybaczyć drugiemu pszczelarzowi każde działanie (pewnie nawet i zwyczajne świństwo), jeżeli to będzie podyktowane poszukiwaniem wydajnej gospodarki, wydajnej pszczoły, większego zysku, czy zwykłej ludzkiej wygody. Ale trudno wybaczyć komuś, że "gnoi pszczoły dla idiotycznej idei" zdrowego pszczelarstwa opartego na pszczole samodzielnej i zdolnej do życia w naturze. To jest poza zdolnościami wybaczenia i chyba po prostu nawet poza chęciami zrozumienia. Bo nie opiera się na zasadzie"optymalnej eksploatacji".

Mam świadomość, że sam nie jestem zupełnie bez winy w tym dyskursie, bo zwykłem nazywać ignorancję ignorancją, głupotę głupotą, idiotyzmy idiotyzmami, a kretynizmy kretynizmami. O przytoczonych powyżej cytatach powyżej mogę to wszystko śmiało i bez wahania powiedzieć. Wiem, nie powinienem tego robić. Nie umiem jednak przejść do porządku dziennego nad skalą bzdur i absurdów, które wylewają się z głów tytanów intelektu niczym ejakulat mądrości dziejowej. Niektórzy potrafią znosić te intelektualne obelgi dla części sapiens z naszego homo i śpią dzięki temu spokojniej, nie wdają się w konflikty, są nawet uznawani (bardzo często słusznie zresztą) za ludzi inteligentnych, z którymi warto podyskutować. Tacy jak ja są natomiast obwiniani za wszelkie konflikty jakie wybuchną. No cóż, niektórzy ludzie - i przyznaję się do bycia (za przeproszeniem) członkiem tej grupy - uznają, że głupotę należy piętnować. Ot nieważne. Pewnie prawda jest w środku.
Zmierzam do tego, że nie dyskutuję z wyborami ludzi - dyskutuję z kretynizmami jakie wypisują. Dyskutuję z tym, że w działach o pszczelarstwie naturalnym prym wiodą ci, którzy przekonują, że pestycydy nie są szkodliwe i można je stosować do woli - dla dobra pszczół i ku zadowoleniu nieświadomych niczego klientów kupujących miód.

Może to błąd, że przenoszę tu część tego, co można wyczytać w internecie w wypowiedziach pszczelarzy leczących na temat nieleczących i ich argumentów (niektórzy twierdzą, że przez to w jakiś sposób nobilituje się tych, którzy to piszą), ale uznałem, że "warto" pokazać co "druga strona" ma "mądrego" do powiedzenia.

niedziela, 27 listopada 2016

Jesienno-zimowe prace w oczekiwaniu na sezon 2017

Zima zbliża się wielkimi krokami... choć dziś widziałem na wierzbach pojawiające się bazie. Ale nie ma co się dać zwieść, bo do wiosny jeszcze daleko. I choć zgodnie z moją wiedzą pszczoły na razie żyją i najgorzej się nie mają, to do wiosny może wydarzyć się jeszcze bardzo dużo.

Jesień i zima to czas, żeby przygotować się na nadchodzący sezon. Jeżeli chodzi o moją pasiekę, to wcale nie mam tak dużo do zrobienia, jak chociażby planowałem na poprzednią zimę (i udało się to zrobić dopiero wiosną, co ostatecznie nawarstwiło się z robotą na maj i czerwiec). Poza zajętymi przez zimujące pszczoły, na nowe rodziny czeka około 20 pustych uli (tyle mam daszków i dennic), a do tego jeszcze około 25 - 30 ulików odkładowych. Więc raczej pszczoły będę miał gdzie trzymać - przynajmniej w pierwszym okresie wiosny. Na pewno jednak muszę zrobić trochę korpusów - tych pewnie trzeba będzie robić co rok po 10 - 20. Tej zimy wiele ich nie planuję - mam wysezonowanych raptem 5 czy 6 desek, co wystarczy na bodajże 12 czy 13 korpusów. Niewiele. Ale też myślę, że mało rodzin osiągnie wielkość 4 korpusów, a dominować będą u mnie rodziny na może 2 piętra, bo znów standardowo zamierzam dzielić większe rodziny na odkłady.

Plany na przyszły rok mam dokładnie takie jak i rok temu (pisałem o nich tutaj: http://pantruten.blogspot.com/2016/02/wie-mamusia-co-ja-sie-chyba-cakiem-na.html). Mam jednak nadzieję, że tym razem uda mi się je zrealizować. Oczywiście, przy tak ciężkim roku jaki mam za sobą (a raczej mają pszczoły...), wiosną może być bardzo różnie. Tak naprawdę może okazać się, że nawet i nie pojawią się obloty, ale równie dobrze może przeżyć te dwadzieścia, a nawet i trzydzieści czy trzydzieści-parę rodzin. Niezależnie od tego co będzie z pszczołami, to jakiś plan trzeba zrobić i przygotowywać się sprzętowo tak, jakby miało być dobrze, lub chociaż średnio. A jak będzie źle, to sprzęt nie zginie i przyda się na przyszłość.
 
A więc plany są takie, żeby za rok do zimy poszło 50 - 60 rodzin, aby nie trzeba było podawać im cukru, aby zapszczelić kilka sztucznych barci i wziąć ten kilogram miodu z ula. Teraz nie chodzi jednak o to, żeby gdybać co będzie, a żeby mniej więcej być przygotowanym sprzętowo.

Uliki odkładowe, które są niejako w bonusie do tej liczby, pozwolą mi na pewien luz w namnażaniu, na zapas matek, na ewentualne uzupełnianie rodzin, które niewątpliwie będą padać, a kiedyś, za rok, dwa czy pięć, w razie bardzo dobrego sezonu i wysokiej przeżywalności ewentualnie rodziny przeznaczyć na sprzedaż.

ścianka boczna ula
W przyszłym roku postanowiłem rozwinąć trochę więcej rodzin na ramce warszawskiej. W tym roku chciałem puścić do zimy rodziny we wszystkich ośmiu posiadanych warszawiakach, ale mimo różnych prób i zabiegów się to nie udało. Dziś zgodnie z moją wiedzą żyje 5 rodzin na takiej ramce (w szóstym pszczoły żyły we wrześniu, ale prawdopodobnie od miesiąca rodzina nie istnieje - niemniej jednak nie zaglądam do niej). Ponieważ jednak na dzień dzisiejszy pracuję na odkładach, to uznałem, że chcę zrobić trochę mniejszych uli warszawskich niż standardowe, ale przy tym takich, żeby kubatura ula pozwalała na nieskrępowany rozwój odkładu aż do samej zimy. Przy tym miały to być ule bardziej poręczne, możliwe do względnie łatwego przewiezienia, pozwalające na pracę na mniejszych rodzinach, bez "marnowania" dużej i nieporęcznej kubatury. Oczywiście miały być przystosowane do górnego wylotka. Stwierdziłem więc, że dobrym pomysłem będzie budowanie uli 10cio ramkowych (11 przy węższym rozstawie).
ul w trakcie skręcania
w tle kompostownik do ewentualnej "rozbiórki" na drewno

Z racji mojej ręki, która przypomina mi o tym, że ze mnie jest d..., a nie stolarz, nie mam ochoty zagłębiać się w większą i bardziej precyzyjną robotę. Stwierdziłem więc, że pójdę w prostą konstukcję opartą na zwykłych dechach poskręcanych do kupy, takich, które jednak mogę obrobić sam, nie licząc na pomoc fachową. W ten sposób nie muszę wchodzić w problemy wręgów, frezowania, precyzji wykonania itp itd. Rozmiar takiego ula pozwoli na dobrą zimowlę (maksymalnie do 11 ramek WP), a w razie przeżycia do kolejnych lat i potrzeby zwiększenia kubatury, konstrukcja będzie mniej więcej pasować do moich korpusów wielkopolskich, które będą służyć za nadstawkę. Na te ule będą też pasować moje daszki i powałki wielkopolskie (wchodzi więc w grę np. podkarmianie słoikami czy podkarmiaczką powałkową, w gotowym już i istniejącym standardzie). Więc ten ul niejako tylko częściowo będzie poza standardem, bo będzie go można bardzo łatwo przystosować do pracy z pozostałymi. Będzie mógł być potraktowany też na swój sposób jako ul "przejściowy" pomiędzy jednym, a drugim i będzie umożliwiał w razie potrzeby przejście z jednej ramki na inną.
Zdecydowałem się na pójście w ten system, gdyż mam głębokie przekonanie, że moje pszczoły będą czuć się na ramce warszawskiej poszerzanej daleko lepiej niż w ulu wielkopolskim na niskiej ramce.

deski z rozmontowanych
"kuwet"
Pozostawał problem drewna. Konstrukcja, na którą się zdecydowałem jest dość "odporna" na wypaczenie i brak precyzji. Stąd mogłem wziąć drewno świeże, mokre czy "jakie bądź". Mam wciąż jednak z tyłu głowy potrzebę zaszczepiania mikrożycia w ulach i niekoniecznie pozytywną wizję pszczół żyjących w sterylizowanych styropianach czy nawet na szlifowanych, przesuszonych dechach (http://pantruten.blogspot.com/2015/11/dlaczego-pene-dennice-z-prochnem-nie.html). Takiego ula nie chciałem. Do głowy wpadł mi pomysł, żeby wykorzystać deski z ogrodu, którymi otoczyłem niektóre moje rośliny (borówki, maliny, truskawki), na kształt niejako "kuwety" (tak określiła to kiedyś moja żona). Dechy te zamontowałem blisko 2 lata temu i od tego czasu leżały sobie na ziemi i niewątpliwie przy tym się trochę psuły. Tydzień temu wymieniłem więc dechy na nowe, a te dwuletnie złożyłem żeby trochę przeschły (praktycznie się to nie udało i drewno wciąż było mokre - może przy następnej partii robót będzie już suchsze).
gotowa skrzynka WP na 11 ramek

Zastanawiałem się też czy w konstrukcji ula zrobić dennice głębsze z próchnem, czy zwykłe płaskie pełne dennice. A jeżeli już jedno czy drugie rozwiązanie, to czy dennica powinna być na stałe (skrzynia z dnem), czy też jako osobny moduł. Ostatecznie zdecydowałem się na podbicie "korpusu" deską na stałe i nie wykorzystywanie w tym ulu próchna. Dlaczego? Otóż głównie ze względów pragmatycznych. W pracy z rodzinami, które padają, wymagają dzielenia, wyszukiwania matki do zrobienia pakietu, gdy rodziny rozwijają się wolniej i w sposób nieprzewidywalny, często trzeba jednak taki ul "wyczyścić", czy zrzucić pszczoły do innego (różne były sytuacje). Więc w przypadku próchna w takim ulu byłoby to niezmiernie ciężkie, gdyby pszczoły zdecydowały się siedzieć na ściance ula, a matka nie byłaby znaleziona (próchno w dennicy wg mnie w takiej gospodarce sprawdza się tylko w dennicy, jako osobnej części ula). Wówczas jedyne rozwiązanie to złapanie takiej skrzynki i "wytrzepanie" pszczół. Każdy może sobie wyobrazić co by się wtedy działo z próchnem... Gdyby jednak zrobić dennicę jako osobny moduł, to znów musiałbym specjalnie dostosowywać dół ula do standardu wielkopolskiego (aby nie robić dodatkowych kolejnych elementów poza standardem). O ile na górze nie stanowi to problemu, o tyle deska dobita na dole to gromadzenie się wilgoci i szybsze psucie - już podpsutego - drewna. Uznałem, że dechy z których buduję są wystarczająco "żywe" i próchno nie jest potrzebne do zaszczepienia mikrożycia. Podstawowa pożywka dla grzybów i bakterii już jest. Nie wykluczam, że kiedyś odejmę dechy z dennicy i zastosuję te "skrzynki" jako "korpus". Na razie to rozwiązanie uznałem za optymalne do obecnych potrzeb.
gotowa skrzynka ulowa WP wraz z "nadstawką"
z korpusu wielkopolskiego. w tle "kuwetki".
Tak więc w ostatnią sobotę zrobiłem 3 takie uliki WP, a materiału mam jeszcze na 4 lub 5 kolejnych (mając już mniej więcej opracowane co i jak to jakieś nie więcej niż godzina roboty na 1 ul). Zdaję sobie sprawę, że nie są to wielkie liczby, ale też jak pisałem wyżej w zasadzie mam już sprzętu na tyle rodzin, ile jestem w stanie ogarnąć czasowo (Jak będzie przed oblotami czas, to mam możliwość w podobny sposób "rozmontować" kompostownik i "kuwetę" przy truskawkach, a to da kolejnych około 5 uli). Rozwój na poziomie 5 do 10 nowych uli rocznie, to więcej niż w bieżących warunkach mi potrzebne, bo też nie chcę spędzić kolejnego roku na bieganinie za nowymi ulami, tak jak to było w ostatnich sezonach.

Oczywiście i parę daszków trzeba będzie zrobić (rzecz jasna przystosowanych do górnego wylotu, takich jakie zacząłem wykonywać w zeszłym roku, bo mniej więcej się sprawdziły). Mam nadzieję, że w przeciwieństwie do sezonu 2016 uda mi się całą planowaną robotę (której naprawdę nie jest tak dużo) zrobić najdalej do marca. Skręcaniu korpusów i zbijaniu ramek w maju mówimy stanowcze nie!

Przy okazji sobotniej roboty, musiałem zająć się deskami pod szalunki, jakie zalewałem względnie niedawno. Deseczki były przycięte do rozmiaru trzydziestuparu centymetrów. Wymyśliłem, że zrobię z nich budki dla trzmieli, które ponoć lubią szukać na gniazda przestrzeni blisko powierzchni ziemi. Zrobiłem więc 5 takich budek i 3 ustawiłem pod iglakami w ogrodzie, a 2 wywiozłem na główne pasieczysko i też wrzuciłem pod sosny. Ktoś z koleżeństwa pisał na forum, że trzmiele lubią wykorzystywać do zasiedlenia przestrzenie po myszach czy innych gryzoniach. Może też jakiś zadomowi się tam na zimę, a wiosną wykorzystają je trzmiele? Zobaczymy, byłoby miło mieć też inne pszczołowate.
Wykonane budki dla trzmieli. Ciekawe czy się spodobają.

A jak jestem już przy innych owadach, to wypada dwa słowa napisać na temat innego "roju" jaki udało mi się w tym roku złapać do rojołapki. Otóż zapomniałem o 2 skrzynkach, które były rozstawione u znajomych. Ostatnio je odebrałem i okazało się, że w jednej zagościła rodzina szerszeni. Muszę przyznać, że gniazdo było imponujące. Ciekawe też, że znajomi nie zauważyli takich gości na działce (ale i dobrze, że tak się stało). W gnieździe znalazł się jeden praktycznie wykształcony szerszeń (w fazie jeszcze białego owada) - nie mam pojęcia jak to działa u szerszeni i czy ten owad po prostu się nie wykształcił i zamarł (nie wyglądał jednak jakby się rozkładał) czy też było to stadium, które w tej formie miało dotrwać do wiosny... Tak czy siak się nie udało. Postanowiłem zażądać zwrotu ulika.
gniazdo z białym stadium owada

poniedziałek, 7 listopada 2016

Na razie pszczoły żyją i byle tak dalej

W weekend było ciepło - w sobotę nawet bardzo. Pszczoły pod domem uaktywniły się i powiedziałbym nawet, że zrobiły coś więcej niż oblot na opróżnienie jelita. Przez parę godzin latały sobie dość intensywnie, a jedna nawet zadziornie podleciała chcąc mnie użądlić. Ot bestie.

W niedzielę było wciąż ciepło, choć pogoda była znacznie słabsza niż dnia poprzedniego - trochę padało, ale niezbyt intensywnie. Taka tam mżawka. W związku z tym pojechałem na główne pasieczysko zobaczyć czy pszczoły latają. Miałem też zamiar zajrzeć do paru uli przez górne wylotki świecąc latarką, gdyby okazało się, że pszczoły w ogóle nie latają. W praktycznie wszystkich ulach pokazały się jakieś pszczoły. W jednym (o ile dobrze pamiętam to macierzak po VR'ce), tych pszczół przed wylotkiem było całkiem sporo. Nie było ruchu tylko przy kilku rodzinach (jedną z nich opukałem i usłyszałem w odpowiedzi wdzięczne brzęczenie, a do jednej zajrzałem przez wylotek z latarką i tam też ucieszył mnie widok sporej ilości pszczółek). Głucho było też innymi przy warszawiaku, którego prawdopodobieństwo przeżycia określiłem w jesieni na minimalne. Myślę, że pszczół już tam nie ma, ale nie zdecydowałem się na zdejmowanie daszka, żeby ewentualnie im nie przeszkadzać o ile jednak walczą.

Dość duży ruch w połączeniu z intensywnymi bzykami był w rejonie ula, który wydzieliłem z rodziny z projektu Fort Knox (w jesieni była to całkiem ładna rodzinka, która, jeżeli dobrze pamiętam, jest zimowana na 16 lub nawet 18 ramkach w układzie 8x8 lub 9x9). Zastanawiam się czy nie były to aby rabunki właśnie z macierzaka po VR'ce (przy nim wyglądało to trochę jakby pszczoły leciały "na pożytek"), bo przy ulu był jakiś niezdrowy ruch. Ale może mi się tylko wydawało.

Co mnie trochę zaniepokoiło to kilka os, które próbowały wchodzić do części uli. Niektórym co gorsza się jakoś udawało, ale też w dwóch widziałem, że za wylatującą po chwili osą pojawiła się zawadiacka pszczoła strażniczka. Może po prostu świadczy to o tym, że w niektórych ulach pszczoły są skłębione, to i nie pilnują już tak dobrze wylotków, a pojawienie się intruza wzbudza w nich czujność. Cóż, przekonamy się wiosną, czy te osy zwiastowały śmierć rodzin, czy były tylko objawem obniżenia aktywności strażniczek po rozpoczęciu zimowli. Pocieszam się, że nawet jeżeli te osy miałyby zwiastować koniec rodzin, to widziałem je zaledwie przy kilku ulach (i to pojedyncze osobniki - w jednym tylko przypadku widziałem dwie osy).

Na 3 pozostałe pasieki na razie się nie wybieram. Może kiedyś tam pojadę, ale na razie pszczoły mają na nich spokój ode mnie. Mam nadzieję, że jest tam podobnie jak na tych opisanych.

W każdym razie cieszy mnie niezmiernie, że do tej pory wygląda to dobrze jak na tak zły rok w mojej pasiece. Wydaje mi się, że jeżeli coś bardzo mocno gnębiłoby moje pszczoły, to one już do tej pory by się osypały, tak jak było to w roku 2014. Pszczoły chore nie są długowieczne, a krótko żyjące osobniki wymierają bardzo szybko i rodziny błyskawicznie kurczą się gdy ustaje zastępowalność pokoleń po zakończeniu letniego czerwienia. Tak naprawdę nie wiem co dzieje się pod daszkami moich uli (bo ich nie unosiłem i nie mam takiego zamiaru), ale w niektórych rodzinach pod domem w ładny dzień loty są dość intensywne. W jednej rodzinie widziałem też przez górny wylotek całkiem sporo pszczół na względnie dużej powierzchni. A więc kłąb nie będzie zbyt mały.

Jedyne co mnie martwi, to szybkie zakończenie pożytku jesiennego (w połączeniu z szybkim odcięciem warunków lotnych pszczół), bo jeżeli pszczoły czerwiły dłużej, to może być krucho z pokarmem wiosną. Z drugiej strony szybkie ochłodzenie mogło spowodować gwałtowne zaprzestanie czerwienia przez matki i tym samym pokarmu raczej nie powinno szybko ubywać.

Oby selekcja zimowa zostawiła mi coś na wiosenne obloty.

poniedziałek, 10 października 2016

"Walka z warrozą ma sens, bo nigdy nie pokonamy warrozy" czyli kolejna publikacja


W październikowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazał się kolejny mój artykuł pisany pod patronatem Stowarzyszenia Pszczelarstwa Naturalnego "Wolne Pszczoły" (został umieszczony na jego stronie). Dziękuję członkom Stowarzyszenia i innym kolegom (a w szczególności Kubie, który naprowadził mnie na parę zagadnień), którzy wnieśli swoje uwagi i pomogli nadać taki właśnie kształt poniższej publikacji.




Walka z warrozą ma sens, bo nigdy nie pokonamy warrozy”

Pozwoliłem sobie zatytułować ten artykuł cytatem znalezionym na jednym z internetowych forów pszczelarskich. Czasem mam wrażenie, że wielu pszczelarzy dokładnie w ten sposób myśli. Mając pełnię świadomości braku możliwości wygrania walki z roztoczem, brnie w tą walkę coraz głębiej, co niestety w naszej ocenie przyczynia się do pogłębienia szkód w genomie lokalnej populacji gatunku pszczoły miodnej. Mam też wrażenie, że w takim też duchu pisany był artykuł pana Marka Lasockiego pt. „Nie ma znaczenia jakiego koloru masz samochód, kiedy jedziesz w złym kierunku”, który ukazał się w lipcowym numerze „Pszczelarstwa”. I choć autor stwierdził, że nie chce już kontynuować polemiki, to w tekście tym jest tak wiele uproszczeń, błędnych analogii i negowania rzeczywistości, że uznałem za konieczne odnieść się do nich, aby nie pozostawiać błędnych przekonań w świadomości czytelników. Przeanalizuję pobieżnie kolejno wszystkie punkty tegoż tekstu, gdyż każdy z nich jest w mojej ocenie, albo błędną interpretacją rzeczywistości lub faktów, albo też świadczy o niezrozumieniu przekazywanych przeze mnie myśli (być może nie wyrażonych zbyt precyzyjnie z uwagi na konieczność ograniczenia objętości tekstu – to już czytelnik musi sam ocenić). Nie będę przytaczał dokładnych słów pana Lasockiego, a w odpowiedzi zawrę jedynie wyjaśnienia do podnoszonych przez niego zarzutów. W razie potrzeby przybliżenia kontekstu wypowiedzi, czytelnik może sięgnąć po cały tekst w przytoczonym numerze Miesięcznika.
  1. W tekstach pszczelarzy praktyków i naukowców opisywane są najróżniejsze mechanizmy odporności pszczoły miodnej na roztocze Varroa. Żeby daleko nie szukać w materiałach VI Lubelskiej Konferencji Pszczelarskiej (str. 69) w tekście p. Cezarego Kruka „Próby selekcji pszczół odpornych na warrozę”, czytamy: „Aby wyhodować pszczołę oporną na warrozę warto byłoby prowadzić selekcję wzmacniającą jakiś z poznanych mechanizmów odpornościowych. Istnieje kilka mechanizmów ograniczających przyrost populacji warrozy. Jednym z nich jest zdolność do samooczyszczania (grooming behaviour), wzajemne oczyszczanie się robotnic z pasożytów, oczyszczanie czerwiu z pasożytów, różnice w atrakcyjności czerwiu dla pasożytów (czerw pszczeli i czerw trutowy), zaburzenia w płodności samic pasożytów. Jednym z najważniejszych mechanizmów ograniczających przyrost populacji pasożytów jest długość trwania okresu czerwiu zasklepionego (Chmielewski i inni 2007). Istotne znaczenie może mieć też długość trwania okresu przerwy w czerwieniu matek i wychowu czerwiu pszczelego w okresie zimowli” (polecam zapoznać się z całym tekstem, a zwłaszcza opisem ras pszczoły miodnej, które radzą sobie z Varroa). Kilka zachowań sprzyjających odporności na pasożyta omawia również pani dr hab. Małgorzata Bieńkowska w tych samych materiałach konferencyjnych w tekście: „Czy możliwa jest hodowla pszczół odpornych na pasożyta Varroa destructor?”. Polecam również zapoznanie się z artykułem prof. dr hab. Jerzego Woyke „Hodowla pszczół odpornych na warrozę” z Pszczelarstwa z listopada 1988 roku, w którym autor przeprowadza pobieżną analizę porównawczą mechanizmów odpornościowych pszczoły miodnej i pszczoły wschodniej. Przede wszystkim, jednak, zamiast do polskich podręczników na które powołuje się pan Lasocki (znam ich co najmniej kilka i mam świadomość ich jakości i treści... i dlatego właśnie zacząłem szukać wiedzy w języku angielskim) polecam jednak sięgnąć do anglojęzycznej literatury zarówno naukowej jak i opisów praktyków pszczelarstwa. Wówczas być może pewne mechanizmy odpornościowe objawią się w zupełnie innym świetle. Pan Lasocki zarzucił mi również brak konsekwencji gdy przyznałem, że mechanizmy odpornościowe dostępnej „na rynku” pszczoły miodnej wykształcone są na niskim poziomie. Ciężko byłoby stwierdzić inaczej i nie ma w tym absolutnie braku konsekwencji. Stosując pewną analogię można by przyrównać to do przyrządzania jakiegoś roztworu - żeby pozostać w tematyce pszczelarskiej np. syropu cukrowego. Jeżeli sporządzimy syrop rzadki to będzie on zawierał cukier, ale jego ilość w stosunku do wody będzie względnie niewielka. Gdy jednak odparujemy część wody, syrop się zagęści, a stosunek ilości cukru do całej objętości roztworu się zwiększy. Podobnie jest właśnie z genami umożliwiającymi wykształcenie u pszczół mechanizmów odpornościowych. Aby uzyskać pozytywne i długotrwałe rezultaty musimy je „zagęścić” w populacji przez „odparowanie” w toku selekcji genów, które tych mechanizmów nie przenoszą na kolejne pokolenia. Pan Lasocki we wcześniejszym teście tj. w „Polemice” przyznał, że z badanej populacji pszczół 16,6% pszczół próbowało usunąć z siebie pasożyta. Odpowiednia selekcja może ten procent (jak i każde inne zachowanie) znacząco zwiększyć. Musimy mieć świadomość, że jesteśmy na początku tej drogi i czeka nas długa selekcja, jeżeli chcemy kiedyś cieszyć się pszczelarstwem bez chemii (a mam nadzieję – czasem chyba naiwną – że wszyscy tego chcemy i oczekujemy).
  1. Po raz kolejny czytam, że w Polsce było już wiele prób „pszczelarzenia bez leczenia warrozy”. Chętnie dowiedziałbym się czegoś więcej o tych próbach, bo ja przyznam, że słyszałem tylko o kilku podejściach, w których ich autor poddawał się przy pierwszym czy drugim „niepowodzeniu” (czyli tak naprawdę pierwszym sicie selekcyjnym) uniemożliwiającym zebranie odpowiedniej ilości miodu czy zapewnienie pożądanej ilości silnych rodzin pszczelich na najbliższy sezon. W próbach o jakich słyszałem za każdym nie było spełnionych co najmniej kilku z podstawowych warunków zachowania zdrowia pszczół (http://wolnepszczoly.org/cztery-proste-kroki-do-poprawienia-zdrowia-pszczol/) i nie było również konsekwencji. Niestety, z doświadczeń ze świata wysnuć należy wniosek, że typowa pszczoła hodowlana nie jest w stanie przetrwać starcia z roztoczem. Dee Lusby (Arizona, USA) straciła około 600 z 700 pni zanim odbudowała pasiekę do stanu sprzed przybycia Varroa. Michael Bush (Nebraska, USA) kilkakrotnie zaczynał „od zera” (próbując leczyć), zanim nie skupił się na dzikiej populacji pszczół i łapaniu „wałęsających się” rójek, które już wstępnie selekcjonowała przyroda. Kirk Webster (Vermont, USA) pisze o dwóch do trzech załamaniach populacji występujących u praktycznie każdego, kto nie chciał truć swoich pszczół chemią, zanim udało się ustabilizować ilość rodzin w pasiekach i podstawową odporność na pasożyta („Zapaść i Ozdrowienie: Droga do Pszczelarstwa Bez Leczenia”, http://wolnepszczoly.org/zapasc-i-ozdrowienie/). Jeszcze raz podkreślam: mam świadomość efektów ekonomicznych i potencjalnego ogromu tych strat, dlatego zachęcam hodowców do wzięcia ciężaru selekcji na swoje barki w imieniu całej społeczności pszczelarskiej. Ponadto udało się nam wyszukać już paręnaście osób w Europie spośród znanych pszczelarzy praktyków, którzy z sukcesami prowadzą pasieki bez zwalczania roztoczy od kilku do kilkunastu lat (http://forum.wolnepszczoly.org/showthread.php?tid=461). Takie próby po wieloletniej selekcji pszczół rozpoczęli również znani hodowcy pszczół „komercyjnych” Erik Osterlund i (zgodnie z moją wiedzą) Josef Koller. A więc można w Afryce, w Ameryce Południowej, na pustyni w Arizonie, w centralnych Stanach Zjednoczonych, w stanie Vermont na granicy Kanady, można we Francji, w Niemczech, Finlandii czy w Wielkiej Brytanii – ale „w polskich realiach i naszych warunkach klimatycznych” według pana Lasockiego musi zawsze zakończyć się to hekatombą...Zachęcam też pana Lasockiego do przekazania informacji o wspomnianych próbach do Stowarzyszenia (wolnepszczoly@wolnepszczoly.org) – bardzo chętnie przeanalizujemy dane z tych „eksperymentów”.
  1. To prawda, że nie mamy żadnej pewności, że we wszystkich zasłyszanych przez nas przypadkach obserwowane rodziny nie były nowymi rojami – nie sposób nie przyznać tu racji panu Lasockiemu. Ta niepewność jednak powinna być powodem do wzmożenia obserwacji i podejmowania prób odtworzenia podobnych warunków, a nie przyjęcia, że jakiekolwiek próby nie mają sensu.
  1. Chciałbym przypomnieć panu Lasockiemu, że przywoływane przeze mnie autorytety naukowe, które jakoby „bez cienia wątpliwości dowodzą, że pszczoła miodna bez leczenia warrozy nie da rady przetrwać niż kilka lat”, zgodnie z moją wiedzą badają dostępną „na rynku polskim” pszczołę miodną. Tą, której niestety przez ostatnie 36 lat nikt nie pozwolił się przeselekcjonować na odporność na pasożyta, tak jak miała na to szansę pszczoła afrykańska, południowo amerykańska (w tym – ale nie tylko! - tzw. pszczołę zafrykanizowaną) czy rosyjska tzw. primorska (zastrzeżenie: piszę tu o oryginalnej pszczole kraju primorskiego, a nie dostępnej na rynku polskim u hodowców!). Te właśnie przywołane autorytety w swoich pracach wymieniają co najmniej kilka ras Apis mellifera – pszczoły miodnej, które w sposób dobry lub bardzo dobry funkcjonują w koegzystencji z pasożytem, a podkreślają, że taka selekcja na dzień dzisiejszy nie jest możliwa przy utrzymaniu wysokiej wydajności ekonomicznej pszczół. Jednoznaczne stwierdzenie, że ta pszczoła miodna „nie da rady przetrwać” bez leczenia warrozy na podstawie badania dostępnej pszczoły hodowlanej potraktowałbym jako typowy błąd metodologiczny w badaniach naukowych, który powstał poprzez przyjęcia błędnych założeń eksperymentu. Ponadto pan Lasocki jako człowiek wykształcony i inteligenty powinien zdawać sobie sprawę z tego, że wynik badań będzie zawsze zależny od badanego obiektu, a zadaniem naukowca jest wprowadzić odpowiednią metodę badawczą, zastrzeżenia i wyeliminować możliwie dużo zmiennych mogących zaburzyć wynik pracy.
  1. No cóż, z rozbrajającą szczerością przyznałem: „wcale nie jesteśmy pewni czy ten krok na pewno przyniesie pożądany skutek, ale teoretycznie może zapobiec „rozszerzonemu samobójstwu””. Gdyby jednak pan Lasocki uważnie czytał mój tekst, to zrozumiałby, że odnosiłem się jedynie do wstępnego etapu selekcji konkretnych cech pszczoły miodnej przed oddaniem jej „w ręce” selekcji naturalnej. Nie możemy być bowiem pewni, że występowanie konkretnych selekcjonowanych cech (jak VSH, czy grooming) faktycznie przyniesie zwiększoną przeżywalność pszczół, pomimo niewątpliwego zwiększenia umiejętności radzenia sobie pszczół z Varroa. Pisał o tym choćby (na podstawie własnych obserwacji i pracy hodowlanej) Erik Osterlund, w pasiece którego, pomimo względnie wysokiej wartości cechy VSH i niskiego porażenia roztoczem, wciąż ujawniały się choroby towarzyszące. Wnioski są takie, że selekcja powinna być w miarę możliwości kompletna (powiedzmy: „systemowa”), a taką może zapewnić tylko selekcja naturalna, a nie wybieranie pszczół wykazujących jedną czy dwie cechy. Osobiście z kolei przyznam, że za skrajnie nieodpowiedzialne i długofalowo szkodliwe uważam wygłaszane przez różnych pszczelarzy i hodowców propozycje i namowy nieustannej walki z roztoczem – każdą możliwą metodą i przez okrągły rok.
  1. W moim poprzednim tekście przyznałem, że roztocze Varroa jest gatunkiem inwazyjnym. Nie zmienia to faktu, że musimy go uznać, za stałą i przyszłą część naszej pszczelarskiej rzeczywistości. I pewnie tak powinienem to napisać, w miejsce „musimy go uznać za naturalnego pasożyta pszczoły miodnej”. Pan Lasocki złapał mnie tu na pewnym uproszczeniu. Żeby jednak nie być dłużnym to wydaje mi się (choć mylić się mogę), że podział na kenofity i neofity dotyczy roślin, a nie zwierząt. Ciężko więc w tych kategoriach umieścić roztocze Varroa jak zrobił to autor tekstu.
  1. W tym punkcie nastąpiło pewne nieporozumienie i choć wydaje mi się, że opisałem moje myśli jasno, to jednak ewidentnie pan Lasocki nie zrozumiał co chciałem przekazać. Mam pełnię świadomości podstaw cyklu biologicznego Varroa (choć zapewne daleko mi tu do biegłości badaczy tego zagadnienia). Obserwacje pszczelarzy (choćby przytoczonego Erika Osterlunda, ale nie tylko – piszą o tym również polscy pszczelarze praktycy) wskazują na to, że cykl życiowy roztocza się zmienił, w ten sposób, że roztocz znacząco skrócił okres bytowania poza komórką pszczelą i po wyjściu z niej wraz z wygryzającą się pszczołą wraca do niej już nawet po 2 – 3 dniach. Moja wątpliwość dotyczy natomiast tego czy oznacza to, że roztocze szybciej dojrzewa (czyli przyspieszyło cykl życiowy i wcześniej niż do tej pory jest zdolne do rozmnażania), czy też okres dojrzewania przechodzi w komórce pszczelej zamiast na owadzie dorosłym (czyli przebywając w komórce nie rozmnaża się, a przeczekuje tam czas, w którym nie jest do tego zdolne). Ta druga możliwość mogłaby świadczyć o nauczeniu się „ukrywania” (upraszczam) roztocza przed zabiegami „leczniczymi”.
  1. Porównanie przez pana Lasockiego gatunku pszczoły miodnej do papugi kakapo jest może ciekawe, ale zupełnie nietrafione. Otóż pszczoła miodna jest gatunkiem powszechnie występującym na świecie (praktycznie na wszystkich kontynentach), gatunkiem, który zetknął się w historii milionów lat zapewne z tysiącami najróżniejszych pasożytów i patogenów i nauczył się wykształcać na nie odporność (bo w końcu przetrwał do naszych czasów). Co więcej wciąż poddawany jest presji najróżniejszych zagrożeń. Pszczoła miodna posiada całe mnóstwo przystosowań zapobiegających rozwojowi chorób (podstawowa higieniczność, obronność, praca strażniczek, „wyrzucanie” chorych osobników, umiejętność neutralizacji patogenów w przewodzie pokarmowym itp. itd), a także zdolności do kształtowania środowiska, w którym bytuje (budowa plastrów, propolisowanie). Co więcej na olbrzymich obszarach na kuli ziemskiej (aczkolwiek powszechnie na razie faktycznie nie na terenie Polski) gatunek ten współistnieje w zrównoważonej relacji z Varroa (proszę porównać choćby wyliczenie z punktu drugiego). Porównanie tak plastycznego organizmu jakim jest pszczoła miodna do gatunku endemicznego dla niewielkiego obszaru, w którym nie występowały presje środowiskowe jest zupełnie nieuprawnione. I wcale nie zamierzam przekonywać, że dlatego pszczoła miodna będzie miała (ma) łatwe życie z roztoczem. Twierdzę jedynie, że wykształcenie odpowiedniej relacji umożliwiającej gatunkowi przetrwanie jest nie tylko prawdopodobne, ale jest już rzeczywistością na świecie. Wystarczy sięgnąć do wypracowanych metod i podjąć próby, które na świecie przyniosły już znakomite rezultaty.
  1. Nigdy nie zrozumiem czemu uparcie porównuje się potrzebę leczenia pszczół i ludzi. Czy naprawdę są to tak podobne przypadki? Pszczoła jest owadem, który potrafi bardzo plastycznie dostosowywać swoją populację do środowiska. Wspominany Kirk Webster podkreśla zdolności owadów do wykorzystywania mechanizmów błyskawicznej odnowy populacji po wejściu w „wąskie gardło” (podobnie robi to Varroa, uodporniając się na stosowane zabiegi). Powinniśmy zacząć korzystać z tej umiejętności i plastyczności owadów, a nie załamywać ręce, że kolejna trucizna czy toksyna przestaje działać zgodnie z celem swojego stworzenia. Stowarzyszenie „Wolne Pszczoły” propaguje inne spojrzenie na pszczołę miodną. Dla nas są to stworzenia, które niegdyś były dzikimi mieszkańcami lasów, z których pracy nauczyliśmy się korzystać. Dziś pracą hodowlaną i stosowanymi zabiegami pasiecznymi uczyniliśmy je kalekimi i niezdolnymi do życia w naturze. Dla pana Lasockiego (i pewnie wielu innych) zapewne niemoralnym jest pozwalanie na śmierć „tego co oswoiliśmy”. Dla nas niemoralnym jest oswajanie i wykorzystywanie stworzenia poprzez odebranie mu zdolności do istnienia zgodnie z jego naturą. Zwłaszcza, że dziesiątki przykładów ze świata udowadniają, że jest możliwe połączenie utrzymania przystosowania pszczół do środowiska (w tym Varroa) z możliwością ekonomicznego wykorzystania owadów do naszych ludzkich potrzeb i celów. Aby to było jednak możliwe konieczny jest powrót do zasad jakie rządzą przyrodą – dlatego śmierć owadów nie jest „bezsensowna” jak nazywa ją pan Lasocki. Jest zgodna z zasadami jakie obowiązują na tej planecie od wykształcenia się życia kilka miliardów lat temu.
  1. Argument pana Lasockiego jakoby pszczelarze byli zainteresowani kupnem i hodowlą pszczół odpornych na pasożyta „natychmiast po tym jak te matki ujrzą światło dzienne” jest dla mnie zabawny i smutny jednocześnie, bo rzeczywistość jest zupełnie inna. Praca hodowlana w tym kierunku odbywa się (nawet na naszym kontynencie – choć nic nie wiem aby była prowadzona w Polsce) od lat. Pszczoły dające bardzo obiecujące wyniki są dostępne praktycznie na wyciągnięcie ręki, ale zainteresowanie nimi jest znikome. Zapewne ktoś powie, że te pszczoły nie dają odpowiednich wyników ekonomicznych, albo że te pszczoły i tak umrą, a będą żyć tylko rok, dwa czy trzy lata dłużej niż inne. Zapewne jest to prawda, bo organizmy żywe są śmiertelne. Ale namnażanie takich matek i niezbędna dalsza praca hodowlana nad taką pszczołą (jest ona konieczna stale, bo też i stale zmienia się środowisko, a tym samym ewolucja musi te zmiany nieustannie gonić) mogłyby przyczynić się do zmiany sytuacji lokalnej i globalnej na przestrzeni najbliższych parunastu lat. Pozwolę sobie w tym miejscu przytoczyć jeden przykład. Otóż w dyskusji na jednym z forów wieloletni i bardzo doświadczony pszczelarz, będący jednym z autorytetów („broniąc” racji kolegów z „Wolnych Pszczół”) napisał, że od około 7 lat posiada 2 ule, w których nie zwalcza roztoczy, a pomimo tego pszczoły dobrze dają sobie radę. Niedawno jeden z kolegów wybierając się w region Polski gdzie mieszka ten pszczelarz skontaktował się z nim, aby pozyskać jaja z tych rodzin do wychowu matek. Okazało się, że pszczelarz wraz z postępującym wiekiem postanowił zmniejszyć pasiekę i wobec tego zlikwidował między innymi te matki pszczele, które tworzyły rodziny przez 7 lat stawiające skuteczny opór warrozie... Czasem wydaje mi się, że mrzonką nie jest pszczelarstwo bez chemii, ale zmiana świadomości pszczelarzy.
Rozumiem też, że pan Lasocki chciał znaleźć w tekście każdą możliwą nieścisłość, aby podważyć wiarygodność całości argumentacji. Tytuł poprzedniego mojego tekstu („Może sobie pan zażyczyć samochód w każdym kolorze, byle by był to czarny”) wybrany został ze względu na jego wydźwięk, a nie prawdę historyczną. Jest to znany cytat Henrego Forda, który doskonale obrazuje kreowanie popytu poprzez ograniczenie podaży (jak w przypadku pszczół do czego się odnosiłem). Niezależnie od tego należy zauważyć, że Ford Model T w wersji drugiej, po 1914 był produkowany praktycznie wyłącznie w kolorze czarnym – czego już pan Lasocki nie dodał.

Chciałbym też zauważyć na zakończenie, że odniosłem osobiste wrażenie (być może błędne), że pan Lasocki przekonując do swoich racji stara się ponieść rangę swoich wypowiedzi kreując pewnego rodzaju autorytet formalny (nazywanie się „politologiem, prawnikiem”, używanie cytatów z literatury, analogii czy słownictwa specjalistycznego – jak się okazuje nie zawsze trafnie). Zakładam, że jest to zabieg celowy. Wydaje mi się, że nie ma to jednak wiele wspólnego z wiedzą o możliwościach współistnienia pszczół z roztoczem i żałuję, że w tekście nie znalazłem zamiast tego co najmniej kilku rzeczowych argumentów. Odnosząc się do cytatu Juliana Tuwima podsumowującego artykuł („Błogosławiony, który nie mając nic do powiedzenia, nie obleka tego w słowa. Bo czyż warto skoczyć w przepaść i rozwinąć skrzydła, by zaraz rozstrzaskać się o skałę?”), muszę przypomnieć panu Lasockiemu, że gdyby ludzie nigdy nie wychodzili poza normę i oczekiwania, to do dziś żylibyśmy w jaskiniach. Mnóstwo ludzi „roztrzaskało się o skałę”, abyśmy dziś byli na tym etapie rozwoju społecznego i technicznego na jakim jesteśmy.