niedziela, 28 czerwca 2015

Nowe pszczoły, nowe geny, nowe szanse

Moja pasieka cały czas jest w rozwoju. Co z jednej strony bardzo mnie cieszy, a z drugiej powoduje, że nie mam chwili wolnego. Posiadanie więcej niż 4 - 5 uli przy pełnym etacie, dojazdach do pracy (moje zajmują mi po około 2,5 godziny każdego dnia), pracach w ogrodzie, w domu i chęci zachowania choć paru znajomych, powoduje, że nie ma czasu już absolutnie na nic... Gonię jak głupi... a jednak gdy jest okazja założyć nową rodzinę pszczelą nie waham się ani przez chwilę.


Elgony

Jak sygnalizowałem w poprzednim poście, wracając z urlopu zjechałem z autostrady i pojechałem po pszczoły Elgon - było prawie po drodze. Przywiozłem 3 odkłady i 2 matki. Jedna z nich poszła w prezencie, a dla drugiej zrobiłem pakiecik. Niestety nie obyło się bez problemów, ale o tym niżej.
Elgony kupowałem w pięcioramkowych odkładach. Kupiłem je od pszczelarza amatora, który jednak do swojego amatorstwa podchodzi dość profesjonalnie (jeżeli można tak to ująć). Ma sporą pasiekę, a w zeszłym roku sprowadził wiele matek bezpośrednio od Erika Osterlunda (dostałem namiar na tego pszczelarza właśnie od Osterlunda, gdy napisałem do niego w sprawie matek). Można powiedzieć, że na jego terenie Elgony, sprowadzone bezpośrednio ze źródła, dość dobrze się zadomowiły. Pszczelarz z tych pszczół jest niezmiernie zadowolony - twierdził, że są świetne do pracy, a i wyniki komercyjne nie pozostawiają wiele do życzenia. Niemniej jednak w rozmowie twierdził, że nie waha się używać Rapicidu i Taktiku. Na moją uwagę, że nie po to Erik Osterlund selekcjonuje pszczołę, uśmiechnął się i rzucił, że to samo napisał mu Erik... Cóż. Każdy robi co uważa.

Przyjechałem do pszczelarza wieczorem, kiedy pszczoły kończyły już swoje loty. Ale ja wciąż miałem 350 km do domu, a byłem już dość zmęczony, bo miałem blisko 1000 kilometrów za sobą. Wobec tego za sugestią pszczelarza pozostawiłem pszczoły w jego skrzynkach transportowych, w których odkłady były przygotowane i zdecydowaliśmy, że nie będziemy ich przekładać do mojego ula transportowego. Niestety ta decyzja spowodowała pewien problem (lub nie ukazała go wystarczająco wcześnie).

Kolejnego dnia nie było pogody na to, żeby z pszczołami pracować, ale otworzyłem skrzynki i pozwoliłem pszczołom się oblecieć. W jednej z nich widziałem, że na desce wylotka pojawiło się trochę martwych pszczół - uznałem, że sprzątają po transporcie, ale tylko wyrzuciły pszczoły poza gniazdo, z uwagi na złą pogodę nie wynosząc martwych pszczół dalej.
Kolejnego dnia pogoda nie była może rewelacyjna, ale trzeba było pszczoły osadzić we właściwych ulach.

Pierwszy odkład był w porządku - matka jest, pszczoły są. Wszystko ok.

W drugim odkładzie czekała mnie niespodzianka - nie było tam matki czerwiącej, za to usłyszałem "kwakanie" i na moich oczach zaczęły się wygryzać matki z mateczników znajdujących się na jednej z ramek. Czerwiu nie było, siła była "średnia". Jak dla mnie wyglądało to tak, jakby ten odkład był zbyt silny na tą skrzynkę i po prostu się wyroił. Pszczelarz powiedział, że odkłady zrobił jakiś czas temu - i jak dla mnie to by się zgadzało. Oczywiście spędziłem przy tym odkładzie dobrą chwilę łapiąc matki. I choć odkład nie miał dużej siły i matki czerwiącej, to muszę przyznać, że i tak byłem zadowolony, bo dzięki młodym matkom zrobiłem jeszcze chyba 4 czy 5 mniejszych i większych rodzinek (w większości 2 ramkowych) wykorzystując do nich inne moje pszczoły. Teraz mam nadzieję, że matki się unasiennią. Jeżeli tak by się stało, to może na pasiece pojawią się ciekawe rodzinki - Elgony unasiennione moją pszczołą i tym co w okolicy przeżyło.

Natomiast w 3 i ostatnim odkładzie było źle. Oj źle. Gdy otwarłem ten ulik moim oczom ukazał się smutny widok. Na dole w skrzynce leżała kilkucentymetrowa warstwa martwych pszczół. Dało się z ula wyczuć zapach stęchłej wilgoci. Dla mnie wyglądało to tak, jakby odkład był za silny na tą skrzynkę - jednak nie wyroił się - a po zamknięciu zaparzył się i część pszczół nie przetrwała... Do tego musiałem wyrzucić 3 z 5 ramek, bo był na nich martwy czerw. Pszczoły go unikały, siedząc po bokach i na górze. Jak dla mnie mogły to robić z dwóch powodów: albo czerw stał się "bronią biologiczną", albo też nie chciały go przegrzać, bo i tak poddawany był nieciekawym warunkom w tym uliku. W każdym razie - z perspektywy paru dni - udało się tą rodzinkę uratować. Jest w niej matka i pojawił się młody czerw. Niestety rodzinka nie ma ani połowy tej siły jaką mieć powinna.
Martwe pszczoły w skrzynce...

"Luźną" matkę podałem do zrobionego na gorąco niewielkiego pakietu. Jednak przy wczorajszym przeglądzie (w tydzień po wydzieleniu tej rodziny) widziałem, że pakiet nie chce ruszyć z budową. Pakiet zrobiłem do mojego jedynego warszawiaka, więc nie miałem możliwości podania do tegoż pakietu jakiejś ramki z czerwiem z innego ula, żeby "rozruszać" matkę. Wczoraj zdecydowałem się wyciąć kawałek plastra z czerwiem od innych Elgonów i przykleić (rozgrzewając wosk na gorąco) do ramki. Mam nadzieję, że teraz pakiecik ruszy... Ale zobaczymy. Pszczoły w ulu siedzą, więc zakładam, że podana matka jest. Bez matki prawdopodobnie pszczoły rozleciałyby się po innych rodzinach.

Jak widać z tymi Elgonami było trochę problemów - część wynikało niewątpliwie z braku doświadczeń z mojej strony. Niemniej jednak jeżeli choć ze 3 młode matki, a także przywiezione odkłady ruszą z rozwojem to Elgony zadomowią się na pasieczysku nr 2. Zobaczymy jak sobie poradzą w moich warunkach.


Pszczoły przedwojenne

Nazwa przylgnęła do tych pszczół. I myślę, że dobrze pasje do tych dzikusków. Pojechałem ponownie do pana, od którego wiosną kupowałem moje skundlone AMM. Po moim urlopie miały na mnie czekać 4 rójki - 2 dla mnie do moich uli wielkopolskich i 2 dla kolegi, które strzepnęliśmy do jego "japończyków". Okazało się, że rójki wyszły już jakiś czas temu, gdy byłem za granicą, i pszczoły zostały osadzone na ramkach, które miałem przyjemność już u siebie gościć. Do mojego przyjazdu zgromadziły trochę pokarmu, który oczywiście został na ramkach u właściciela pszczół.

No i cóż... Tu też były problemy. Ostatecznie obydwie rójki przywiezione dla kolegi uciekły. Jedna prawdopodobnie dlatego, że nie miała matki - ale wcale nie jestem pewny, że z tego powodu. Była dość niewielkiej siły i przy próbie podkarmienia ich w uliku (musiałem zdjąć daszki i założyć moje powałki z otworami pod słoik), pszczoły się rozleciały. Był już wieczór, uznałem, że trzeba otowrzyć ten ulik, żeby się naleciały - i faktycznie na początku to robiły. Ale następnego dnia już ich nie było...
Drugi ulik na pewno miał matkę - sam ją tam podałem, choć mogła być właśnie z tego pierwszego (nie wdając się w szczegóły jedną z matek znalzłem pod ulem na zewnątrz po strząśnięciu rójek do ulików...). 3 dni ta rójka siedziała w zamkniętym japończyku. Była podkarmiona. Otworzyłem rójkę po paru dniach i nie zaglądałem przez jakiś czas na pasieczysko. Gdy wróciłem tam wczoraj, pszczół już nie było...

Moje nowe rójki też nie chciały ruszać z budową na pustych ramkach. Oceniam, że stało się to przez to, że przez blisko tydzień pszczoły były osadzone na starej woszczyźnie w innym ulu. Rójka straciła instynkt zadomowienia się i nie chciała budować. Jednak mając takie dobrodziejstwo jak ul ramkowy przy otwarciu moich nowych pszczół, po 2 dobach od przywiezienia, podałem im po ramce otwartego czerwiu. Gdy wczoraj je skontrolowałem, obydwie pięknie ruszyły z budową. Już nie uciekną!


Rojowa Dobra

Na pasieczysku nr 3 poddałem 2, otrzymane ku uprzejmości jednego z kolegów, nieunasiennione matki rojowe po pszczole Dobra. Dla jednej utworzyłem nową rodzinkę z 3 innych. Z jednej wziąłem czerw, z jednej strzepnąłem trochę pszczoły, a z kolejnej (po zmianie miejsc ustawienia uli) zrobiłem naloty. Oczami wyobraźni już widzę głosy krytyki, sprzeciwiające się takiemu mieszaniu pszczół! Pszczoły z trzech linii genetycznych, a z czwartej matka! No cóż... nie zawsze będzie naturalnie...

Drugą matkę podałem do rodziny, która wcześniej przejawiała dużą agresywność. Co ciekawe, choć pszczoły całkiem spokojne nie były, to były daleko mniej agresywne niż wcześniej. Na tyle, że określiłbym tą obronność jako "racjonalną" (zwłaszcza przy strzepywaniu pszczół na kratę odgrodową przy wyszukiwaniu matki), choć większą niż wykazuje większość moich rodzin (mam jeszcze jednego takiego "diabełka" na pasieczysku 2). Niemniej jednak matkę zabrałem i zrobiłem z nią niewielki pakiecik. Dostanie go (o ile nie uciekną!) kolega, do którego pszczoły tak bardzo nie chcą iść... Na pewno ucieszy się z tak dynamicznych i obronnych genów! A tak serio, to jak pisałem pszczoły zaczęły się uspokajać. Najwidoczniej nie służyły im moje zabiegi i zmiana miejsca pobytu... Ciekawe co powiedzą na nową matkę?
Chciałbym, żeby nowe matki nieunasiennione się przyjęły - to zawsze nowe geny, choć oceniam, że mają znacznie mniejszy potencjał niż moje "przedwojenne" - ale jeżeli decyzją pszczół będzie wychować matki z larw, a tych się pozbyć, to tą decyzję uszanuję.

Matki zostały poddane w klateczkach z ciastem, tak aby pszczoły je uwolniły. Mam nadzieję, że zdołają je uwolnić szybko i cały proces przebiegnie pomyślnie. Zaglądniemy tam pewnie za około tydzień i zobaczymy co i jak. Liczę, że nie trzeba będzie ponownie ratować rodzin...


I z innej beczki: biegunka

Na koniec trochę o błędzie i pewnym niedopatrzeniu. W ostatnich dniach zauważyłem, że w kilku (chyba w 3 lub 4) rodzinach wystąpiła biegunka. Chwila zastanowienia... powrót do domu... sprawdzenie... i cóż... na 99% znalazłem winnego... Ja... Obiecałem na tym blogu pisać też o błędach, więc i o tym napiszę... Po stwierdzeniu biegunki przeglądnąłem odwirowany z zeszłego roku pokarm. I wygląda na to, że część z tego pokarmu w kilku słoikach zaczęło "rosnąć". Do tej pory nie było problemu, pszczoły pięknie go pobierały i nie dawały żadnych objawów chorób. Mogłem skarmić do chwili obecnej z 10 - 12 słoików i wszystko było w porządku. Ale wygląda na to, że wraz z nadejściem lata temperatura dała się we znaki części z tych (że użyję takiego słowa) "miodów". Cóż. Wolałbym karmić pszczoły tym przerobionym syropem, niż cukrem, bo napewno to byłaby lepiej przyswajalna forma niezbędnego dla pszczół pokarmu, ale chyba trzeba będzie się przerzucić na cukier...

Na razie postanowiłem pokarm przegotować (do tej pory podawałem "surowy") i testować jego podawanie na 2 rodzinach, a reszcie rodzin podawać w zależności od potrzeb syrop cukrowy. Utworzone przeze mnie małe rodzinki zdecydowanie karmienia wymagają! W jednej z nich było zupełnie sucho w ramkach, a rozwój rodziny był znikomy! Zobaczymy czy w tych dwóch rodzinach testowych wystąpi biegunka czy nie. Nie mam innych typów powstania tej biegunki i zakładam, że przerobiony zeszłoroczny syrop jest głównym podejrzanym. Niemniej jednak nie jestem tego pewny na 100%, gdyż wiele rodzin go dostawało, a biegunka wystąpiła tylko w kilku.


Wnioski

Pora w tym roku jest już taka, że muszę pomału stabilizować rodzinki i zaprzestać tworzenia nowych. Owszem, rozsądnej wielkości odkład z końca lipca spokojnie dojdzie do siły na zimę, ale na dzień dzisiejszy ja tworzę prawdziwe "mikrorodziny" niewiele większe niż weselne. W tym roku mam jeszcze obiecanych parę pakietów w lipcu, a także kilka matek z fińskimi genami. Jak dobrze pójdzie zakończę sezon z około 30 rodzinami, co też mniej więcej było moim założeniem (i pewnie daleko daleko mniejszą ilością litrów odwirowanego miodu z całego roku). Uważam, że materiał genetyczny, który zgromadziłem na dziś i mam szansę zgromadzić jeszcze w lipcu, daje mi daleko większe podstawy do bycia optymistą, niż ten jaki posiadałem w zeszłym roku. Przy pszczołach lepiej jednak nic nie planować...



UZUPEŁNIENIE - 1 lipca 2015

Finki VR

W dniu wczorajszym otrzymałem pocztą 3 matki nieunasiennione "Finek" VR od Polbarta. W sumie zamawiałem unasiennione, ale przyszły takie, za takie zapłaciłem to i takie zostaną - nie jest to dla mnie problem, tym bardziej, że liczę na unasiennienie trutniami "przedwojennymi", co oczywiście spowoduje powstanie nieśmiertelnej super-pszczoły, która będzie produkować miód z warrozy... 
Dla tych pszczół zrobiłem kolejne 3 odkłady z 3 pszczelich rodzin. Zabrałem po 3 ramki z rodzin z czerwiem, a także dałem po ramce osłonowej bez czerwiu, za to z pewną ilością pokarmu. Do tych ramek strzepnąłem pszczoły z macierzaka przez moją kratę odgrodową do wyszukiwania matek. W dwóch ulach znalazłem matki z macierzaków, które oczywiście wróciły do swoich domów. W jednym z uli nie mogłem matki namierzyć. Było tam trochę larw w najmłodszym wieku, za to nie widziałem jajeczek... W sumie nie powinienem wobec tego tych pszczół osłabiać, ale prawda jest też taka, że przy stanie moich rodzin (większość jest "stabilna", ale bardzo niewielka), nie bardzo mam skąd brać pszczoły i czerw na nowe odkłady, a fińskie geny są dla mnie na dziś wyjątkowo cenne. W każdym razie tą rodzinę (która sama wielka już nie została) będę musiał poobserwować i w razie czego ją ratować, albo też z niej zasilać inne z moich maluchów. Mam też nadzieję, że matka nie przedostała się jakoś do odkładu, bo VR'ka przyjęta nie zostanie...

Liczę na przyjęcia tych matek. Rodziny zostały odstawione na obce miejsce. Pszczół strzepnąłem dość dużo, ale zapewne stara pszczoła w całości wróci do macierzaków, a w ulu pozostanie młoda i wygryzający się czerw. W tym układzie szansa na przyjęcie jest w mojej ocenie bardzo wysoka, nawet z tak różną genetycznie matką jak Finka. Byle tylko matki dały radę wrócić z lotów godowych... 

Finki oczywiście dostały górny wylotek i dennicę z ziemią próchniczą, z nowej partii wykonanych dennic (mam już ich 24 z czego koło 17 czy 18 jest już podanych pszczołom).

niedziela, 21 czerwca 2015

La Bonette, czyli w poszukiwaniu mitycznej A.M.Alpica

Ten tekst nie będzie o pszczelarstwie. Długo zastanawiałem się czy go pisać czy nie. Wiem, że jest to blog monotematyczny. Ale z drugiej strony blog to przecież "sharing of excitement" - tak jak według Charlesa Martina Simona pszczeli taniec. Więc dlaczego by nie opisać moich ostatnich dwóch tygodni? Kto nie ma ochoty na nic innego, niż pszczoły, niech dalej nie czyta. A żeby nie było zupełnie nie na temat, to parę razy użyję słów kojarzących się z pszczelarstwem... o wiem. Na przykład słowa "miód"...!

Słowniczek


La Bonette - to najwyżej położona asfaltowa droga w Europie. Wznosi się na 2802 metry n.p.m.

Col de la Bonette - to - phi! - zaledwie czwarta najwyższa przełęcz w Alpach - "jedynie" 2715 m.n.p.m. A pewnie gdyby policzyć wysokość względną, byłaby jeszcze dalej od podium...

Apis Mellifera Alpica - o ile wiem nie ma takiej pszczelej rasy, linii czy jak tam zwał (choć może i jest krainka linii "Alpejka")... a już na pewno nie jest "mityczna". Ale chciałem choć trochę nawiązać do tematyki bloga, stąd ten podtytuł. Niech będzie, że wybrałem się szukać pszczelarskiego Nessi!


Wyjazd


Po prostu pojechałem na urlop. A że była to ciekawa przygoda postanowiłem ubrać ją w te parę słów. Czym jest przygoda jeżeli się nią nie dzielisz?... Był to wyjazd, o którym myślałem od dawna. Już ponad 10 lat temu byłem pierwszy raz na rowerze w Alpach. I od tamtego czasu chciałem to powtórzyć. W 2008 znalazłem się na Col de La Bonette i wtedy postanowiłem, że wrócę tam na rowerze. Z sakwami, namiotem, śpiworem - tylko ja i rower. Ale od tego czasu było mnóstwo wymówek - a to sprawy zawodowe, a to kupno i wykończenie mieszkania, a to wyprowadzka na wieś i wykańczanie domu, a wreszcie obcięcie palców. Ale w tym roku wymowki się skończyły i postanowiłem pojechać. Długo się wahałem, bo nie mogłem znaleźć odpowiedniego wariata do towarzystwa, który chciałby wjechać rowerem na 2800 metrów... I ostatecznie nie znalazłem. Ale dzięki trafieniu na stronę Damiana Drobyka (www.damiandrobyk.pl) zmotywowałem się i podjąłem ostateczną decyzję, że jadę sam. Samotne parę dni na rowerze z bagażami, to dla mnie nie pierwszyzna, ale wraz z wiekiem zacząłem coraz bardziej potrzebować towarzystwa. Stąd na taką wyprawę chciałem znaleźć kogoś kto chciałby i mógłby. Nie udało się, ale na przyszły rok chętnych jest na pęczki! Ech. Ciekawe co powiedzą w przyszłym roku! Łatwo się decyduje na wyjazd za 365 dni - gorzej gdy się zbliża.

Spakowałem się do samochodu - oczywiście zabrałem ze sobą słoik miodu, a jakże! - i pojechałem do Zurychu, do znajomych. Tam zostawiłem auto i wsiadłem na rower. I zaczęło się. Tego typu wyprawa to naprawdę wspaniała przygoda, ale kiedy już wyjedziesz, jesteś sam i zaczynasz myśleć, że czeka cię wiele dni bez towarzystwa, w deszczu, w palącym słońcu i nierzadko przy ogromnym zmęczeniu, zaczynasz się zastanawiać: po co? a na co? a może trzeba wrócić? a na co się porywasz? I te myśli wracają praktycznie każdego dnia - kiedy jesteś zmęczony, kiedy od 3 dni jedziesz w mokrych butach, kiedy zastanawiasz się gdzie danego dnia będziesz spał, kiedy przewracasz się z boku na bok na twardej ziemi, kiedy w nocy zimno, kiedy d... boli od siodełka, że ciężko ci usiąść, a wiesz, że pasowałoby pojechać jeszcze 50 czy 80 kilometrów tego dnia. Ale jedziesz, bo nie masz wyjścia. I czasami myślisz, że nie ma piękniejszych chwil niż te na ostrych podjazdach czy na krętych zjazdach.

Oczywiście, że cały czas szukałem mitycznej pszczoły... to chyba jasne. A że jest i była mityczna, nie bardzo się przejmowałem czy znajdę. Niby gdzieś tam zawołałem "cip cip cip", "taś taś taś" czy "kici kici"... ale nie chciała przyjść...

Na trasie na Galibier
Z Zurychu pojechałem na Bern, potem Lozannę i Genewę. A dalej zaczęły się już właściwe Alpy. Pierwszy "prawdziwy" podjazd - bo tych "nieprawdziwe" są cały czas i praktycznie co chwila zdobywasz jakieś mniejsze czy większe górki - to Col du Telegraph. Stamtąd kolejnego dnia (piątego) zacząłem atak na Galibier. Tam ponoć często bywa Tour de France (nie wiem, nie oglądam). A wierzcie mi, że jazda z bagażami nie jest taka prosta. Rower waży tyle, że ledwie go podnosisz. Sam namiot to ok. 3 kg, do tego zawsze miałem 2 lub 3 półtoralitrowe butelki z wodą, klucze rowerowe, ubrania, karimata, jedzenie, butla z gazem... No generalnie z rowerem to pewnie z 35 - 40 kg dźwigania... W tych warunkach każdy 1 % nachylenia to naprawdę dużo. Kiedy jedziesz tak objuczony i dojeżdżasz do wzniesienia momentalnie zaczynasz "wspinaczkę" i zrzucasz przerzutki na najlżejsze. Wysokość jakiej dotąd nie zauważałeś, staje się trudna pokonania kiedy bagaże poddają się grawitacji. A tu czeka cię na przykład 1200 metrów przewyższenia na parunastu kilometrach serpentyn... Galibier było wspaniałe. Śnieg leżał dookoła, a słońce podgrzewało chłodne górskie powietrze. Wtedy czujesz, że jesteś częścią tej przygody. Że to Twoja przygoda. No ale Galibier tego dnia nie wystarczyło. Kiedy byłem już na 2642 m. n. p. m. liczyłem, że zjadę maksymalnie 1000 metrów niżej i będę utrzymywał wysokość 1100 - 1500 m.n.p.m przez większą część obecności w Alpach. A guzik. Zjeższasz potem poniżej 900, a przed Tobą nowa przełęcz - Col de Vars i jej 2111 m. n. p. m. Czyli tego dnia masz kolejne 1200 metrów przewyższenia... Cóż, sam się na to pisałeś.
U góry Galibier w całej okazałości
Przygotowany do zjazdu.

W dzień kolejny - szósty - przyszło załamanie. To miał być dzień ataku na cel wyprawy, na La Bonette. A tymczasem od rana leje. Raz mocniej raz słabiej. Kiedy do tej pory jechałeś w słońcu (i czasem miałeś go dość), to trudno jest wyjść z namiotu i pomyśleć, że cały dzień będziesz mokry, że wszystko będzie mokre... że będzie zimno i mokro. A tymczasem jak tu wyjechać na 2800 metrów? Przecież już grubo poniżej 2000 metrów leży gdzieniegdzie śnieg. To jak będzie na górze? Może -2 stopnie i marznący deszcz ze śniegiem? Przy zjeździe na serpentynach?... Samobójstwo? Po konsultacjach telefonicznych z Polską, podczas których dowiedziałem się, że przyszedł front z Hiszpanii i tak będzie co najmniej przez kolejne 3 - 4 dni, podjąłem decyzję, że nie wjeżdżam na La Bonette, bo życie mi miłe. Wrócę znów. Załamałem się - tyle wysiłku na nic. Przecież nie przeczekam 4 dni w namiocie. Urlop się skończy, a kto mi da gwarancję, że za 4 dni będzie lepiej? No ale podczas składania namiotu przyszło to typowo polskie: "cooo? ja nie dam rady?" I po spakowaniu... ruszyłem na La Bonette. Wspinanie trwało 4 godziny (2,5 godziny samej jazdy). 23 kilometry serpentyn, ponad 1500 metrów przewyższenia od punktu startu.... I lało tylko przez pierwsze 8 kilometrów! Na górze było zimno. Musiałem się ubrać w co tylko miałem do zjazdu. Ale cel został zdobyty! I wcale nie było tak źle jak wyobrażałem sobie to będąc na dole. Pogoda jak pogoda. Jak masz odpowiednie ubrania i jesteś odpowiednio zabezpieczony, wszystko jest w porządku - dokładnie tak jak w przypadku złośliwej i agresywnej pszczoły!!!
Widok z La Bonette

Niemniej jednak podjąłem decyzję o odpuszczeniu paru kolejnych punktów wyprawy (o tym poniżej) i jak najszybszym powrocie do domu - głównymi drogami, żeby ominąć najtrudniejsze podjazdy. Po La Bonette uznałem, że mogę wrócić choćby pociągiem czy autostopem. Ale drogi główne w Alpach to nie są płaskie autostrady. Nie robisz przełęczy po 1300 metrów, ale tyle samo zdobywasz na wielu małych podjazdach po 100 - 200 metrów każdy. Niemniej jednak pędziłem ile sił w nogach - przez Grenoble, Chamonix aż do Grimselpass - To była czwarta i ostatnia z przełęczy powyżej 2000 metrów, jaką zdobyłem na tej wyprawie - 2165 metrów. Łącznie blisko 40 kilometrów podjazdu z czego ostatnie około 10 to serpentyny. Do tego we mgle (chmurze) i zimnym deszczu. Jak przygoda to przygoda.
W 11 dniu od wyjazdu wróciłem do Zurychu.
Serpentyny Grimselpass... Nie takie straszne jak przy widoku z dołu...
Na Grimsel pogoda nie rozpieszczała... 

Rozpadające się ule na jednym z kampingów
Charles Martin Simon byłby dumny...
choć ule nie były zapszczelone.
Bardzo ciężko w Alpach kupić miód bezpośrednio u pszczelarza. Wypatrywałem tabliczek, ale praktycznie ich nie było. Raz trafiłem na jakąś większą "miodową przetwórnię" więc odpuściłem. Chciałem kupić miodek od pszczelarskiego amatora. Może miałby u siebie w pasiece mityczną A.M.Alpica? Kilka razy próbowałem podpytać widząc wystawione ule, ale albo nikt mi nie otwierał albo miodu nie było. Ostatecznie byłem zmuszony kupić miód w sklepiku nieopodal Chamonix. Miód wyglądał i smakował jak naturalny i nie oszukiwany. Pewnie taki właśnie był.

Tu też nie udało się kupić miodu...

Co udało się zdobyć

Przede wszystkim La Bonette i Galibier. W drugiej kolejności Col de Vars i Grimselpass. A oprócz tego wiele mniejszych i większych przełęczy o różnych wysokościach względnych i trudności podjazdów.

Łącznie w 11 dni przejechałem na rowerze z bagażami około 1450 kilometrów i była to najdłuższa (jeżeli chodzi o ilość kilometrów) z moich rowerowych wypraw.
W w dwa dni "uzbierałem" po ponad 3000 metrów przewyższenia (dzień w którym zdobywałem Galibier i Vars oraz dzień ataku na Grimselpass).
W jeden z dni przejechałem 176 kilometrów - to nie jest mój rekord z bagażami, ale z drugiej strony był to zdecydowanie trudniejszy teren niż wówczas (przynajmniej o ile pamiętam, bo było to lata temu).
W czasie wyprawy wspiąłem się prawie 23 kilometry i spędziłem na rowerze ponad 75 godzin.
jechałem i jechałem... aż w pewnym momencie zacząłem myśleć, że dojechałem za daleko...

A co odpuściłem

Cóż. W planach była też najwyższa przełęcz w Alpach Col de Iseran - 2770 m. n. p. m., a do tego "dwóch Bernardów" czyli Mała Przełęcz Świętego Bernarda i Wielka Przełęcz Świętego Bernarda. Te wszystkie są dość niedaleko od siebie i można ułożyć "niedługą" (myślę, że minimum 2 dni) trasę po wszystkich.
Dlaczego je odpuściłem? Hm. Najlepiej podsumowała to żona. Kiedy telefonicznie jej obwieściłem, że po La Bonette "uciekam z Alp" powiedziała tylko, że jestem mięczakiem... Więc właśnie dlatego je odpuściłem. Wystraszyłem się tego frontu i uznałem, że jak ma lać przez wszystkie te przełęcze to... wolę przyjechać na nie innym razem. Słowem: wymiękłem... Pojechałem dookoła przez Grenoble i Chamonix zamiast przebijać się przez Alpy jak Hannibal.
Ale dzięki temu mam kolejny cel wyprawy. Za rok, dwa, pięć?... La Bonette została zdobyta - teraz kuszą mnie te wspomniane trzy. Tym bardziej, że wysokości względne mają jeszcze większe, niż te, zdobyte przeze mnie! Wielka Przełęcz Świętego Bernarda z Martigny w Szwajcarii to 2000 metrów przewyższenia. I to na względnie krótkim odcinku - mamy więc mocne nachylenie i strome serpentyny. Może znajdę wariata na taką kolejną wyprawę?

Wracając z Alp przywiozłem 3 odkłady z pszczołą Elgon (matki po Elgonach Osterlunda) i do tego 1 matkę tejże pszczoły... Ale o tym w innym poście - jak tylko będzie na to czas. Prawda jest taka, że sezon w pełni i nawet nie ma kiedy pisać... A w końcu trzeba pracować w pasiece, żeby znaleźć tą mityczną Apis Mellifera Varroaimmunis...

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Podkurzacz zawsze rozpala się na koniec pracy

Tak, tak... to pierwsza i podstawowa zasada pszczelarstwa. Nie ma szans, żeby podkurzacz rozpalił się w czasie pracy. Zawsze wtedy jest z nim problem. Ale kiedy już kończysz, to... ho, ho. Aż trudno go ugasić!

Dziś robiłem przeglądy uli. Nie ma co się bardzo rozpisywać o szczegółach. Mam obecnie 15 rodzin, z czego 11 na pasieczysku nr 2 i 4 na pasieczysku nr 3. W 12 są czerwiące matki. W 14 z tych 15 rodzin pszczoły były wyjątkowo spokojne. Tylko w jednej wciąż chciały mnie zabić (w tej samej co ostatnio - o tym trochę niżej).

W jednym z uli, z przykrością, zabiłem matkę, bo było coś z nią nie tak - kulała, poruszała się jakoś dziwnie, a potem zobaczyłem, że pojawiła jej się koło głowy jakaś wydzielina. Nie mogę wykluczyć (to najbardziej prawdopodobne), że po prostu przygniotłem ją w czasie przeglądu... To była ta matka, która miała krótki odwłok, o czym pisałem ostatnio. Choć mam wrażenie, że jej odwłok urósł (napęczniał). Może się unasienniła? Niezależnie od tego co było, rodzinka musi wychować sobie nową... Dostała ramkę z czerwiem i musi sobie jakoś radzić. Szkoda mi jej, bo wygląda na to, że mogło się już tam jakoś prostować.
Na pasieczysku nr 3 przywitało mnie zaskoczenie. Spodziewałem się zastać tam 3 rodzinki z nieczerwiącymi matkami. Tymczasem przeglądając uliki zobaczyłem, że w 2 z 4 rodzin znajdują się jajeczka. Matki musiały jednak przetrwać transport, a były po prostu nieunasiennione. Długo wytrzymały przy tak złej pogodzie. Pszczoły jednak mają swoje sposoby. Jedna z tych rodzin, to ta, którą spisałem ostatnio na straty! jakież było moje zaskoczenie gdy zobaczyłem, że rodzina żyje. A tym większe było to zaskoczenie, że znalazłem na jednym z plastrów jajka! Gdyby nie to, że nazwałem już tak jeden wcześniejszy post, należałoby napisać ponownie cytat Kubusia Puchatka...

Za to rodzina, z której ostatnio "ukradłem" mateczniki była wyjątkowo wściekła. Nie wiem dlaczego, bo nie dałem rady zrobić przeglądu. Udało mi się tylko wymienić jej dennicę i podłożyć korpus z ramkami. Mogę się domyślać, że być może zabrałem ostatnio wszystkie mateczniki, albo młoda matka zginęła w czasie lotu godowego... Albo po prostu są takie wściekłe bez powodu? Raczej nie. Coś było nie tak. Rodzinka, którą ratowałem ostatnio inne, dziś była ratowana - dostała ramkę z jajeczkami. Nie mam coś szczęścia do tej rodziny... a ona do mnie. No i jak widać kilka uli zawsze jest potrzebne. Przy jednym ulu takich cudów się nie zrobi.

Pasieczysko nr 3 zostawiam samo sobie na najbliższy dłuższy czas. Prawdopodobnie zaglądnę tam dopiero za jakieś 3 tygodnie. Za parę dni pasowałoby zajrzeć do tego ula, czy zostały założone mateczniki, ale chyba nie dam rady. Trzeba się zdać na mądrość pszczół. Następnym razem mam nadzieję zastać wszędzie czerwiące matki.

A co jeszcze z nowości u mnie.

Otóż do 12 rodzin, z górnymi wylotkami, podłożyłem dennice pełne, wypełnione zmieszanym próchnem z ziemią próchniczą. To pomysł, który podesłał kolega Kuba na forum Wolnych Pszczół. Spodobał mi się. Kiedy przywoziłem kłodę, widziałem, że na dole dziupli jest praktycznie normalna ziemia próchnicza. W dziuplach próchno opada na spód i tam się kompostuje. Grzyby, bakterie i owady żyją tam i mają się doskonale. Postanowiłem tak właśnie zasymulować pszczołom dziuplę w ulu. Zobaczymy jak sobie z tym poradzą. Na pewno w ulu wytworzy się inna mikroflora niż w sterylizowanym styropianie... Dennice są wykonane z surowych desek ze składu budowlanego. Ziemię zebrałem na działce w miejscu gdzie było dużo butwiejących gałązek i domieszałem do tego resztki jesionowego próchna wydobytego z moich kłód i innych ścinków mniej lub bardziej podniszczonego drewna. Będę pisał o obserwacjach. Sam jestem ciekawy ich wyniku.

Dodatkowo przygotowałem do zapszczelenia jeden ul warszawski poszerzany, który został mi podarowany przez mojego pszczelarskiego "Mentora". W ulu jest zestaw nowych ramek, oczywiście bez węzy. Żeby pszczoły wiedziały gdzie budować, w myśl rad Sama Comforta dokleiłem na wosku paro- paronasto- centymetrowe kawałki patyczków. Być może trzeba było je dokleić na całej długości ramki? Zobaczymy co pszczoły zrobią. Pytanie też czy uda się tego warszawiaka zapszczelić w tym roku. Chciałbym. Do ula dorobiłem 3 częściową powałkę, bo ul dostosowany był do beleczek między ramkami. Zastanawiałem się czy przerabiać dennicę na siatkę, lub przenosić wylotek na górę. Ostatecznie zrobiłem szereg dziur wentylacyjnych i zostawiłem ul jaki był. Niech pszczoły zalepią sobie to co im pasuje.

A na koniec filmik.