środa, 29 lipca 2020

Niedźwiedzie przysługi pana trutnia... czyli ten sezon jest wyjątkowy tak jak sześć poprzednich.

A może powinienem napisać "pantrutnia"? E, nieważne. Tak czy owak czas na małe podsumowanie kolejnego okresu na mojej pasiece.
Jest i dobrze i umiarkowanie dobrze za razem, z akcentem na "umiarkowanie". Bo jak tylko ten sezon nazwałem "względnie dobrym", to on pokazał, że wcale taki nie jest. Przynajmniej jeżeli chodzi o dostępność pokarmu - a ta, jak wskazuje cała moja wiedza, wynikająca nie tylko z własnych obserwacji, ale i obserwacji innych pszczelarzy, jest chyba najistotniejszym elementem dla sukcesu pasieki. I wcale nie mówię tu o sukcesie produkcyjnym. Bardziej mam na myśli "sukces zdrowotny" pszczół (jeżeli można go tak nazwać). To rzecz jasna przekłada się też na dobre samopoczucie pszczelarza. Bo jak też ma się czuć ten pszczelarz (czyli ja), skoro siódmy rok z rzędu narzeka na "taki to sezon" i nie tylko miód musi kupić, ale i setki kg cukru? Jak to mówi kolega Marcin: "ten sezon jest wyjątkowy... tak jak 6 poprzednich...". O ile przez ostatnie lata narzekałem na "takie to sezony" z powodu złej "koordynacji" rozwoju pszczół i pożytków, o tyle ten sezon jest chyba jednak obiektywnie gorszy. Tak przynajmniej donoszą chyba wszyscy pszczelarze, z którymi rozmawiam. Nawet jak coś tam pszczołom odbierają, to twierdzą, że: "bywało lepiej", albo" "tak źle nie było odkąd pamiętam". U mnie jest natomiast względnie jak co roku [poza poprzednim, który był "taki sam słaby", ale trochę inaczej...]. Dzieje się to tak: wiosna jest subiektywnie średnia - czyli jest bardzo dobra, dobra albo średnia, ale u mnie pozytywna jedynie na tyle, żeby lekko rozruszać przezimowane słabiaki, a w lecie, jak tylko miałyby szansę dojść do siły, rozpoczyna się okres głodu. Przeważnie kto ma silne rodziny wiosną daje radę zebrać coś lub całkiem dużo z majowych pożytków, a czasem i z czerwcowych. Ja nie. Trudno więc dostrzec istotne różnice między sezonami. Polegają one na długości czasokresów głodu i dokładnych dat ich wystąpienia. Pszczoły albo wstrzelą się z rozwojem na tyle, żebym odebrał po parę ramek z kilku silnych rodzin, albo nie. Ot, cała różnica. Co rok jednak zasuwam do pszczół z cukrem jak głupi właśnie wtedy, kiedy wydaje mi się, że będzie chwila wytchnienia, bo szczyt sezonu i czas intensywnych podziałów dobiegły końca. Tak jest i w tym - wyjątkowym, tak jak sześć poprzednich - roku.

W tym roku co do zasady udawały mi się matki. Wyławiałem je licznie z odkładzików wychowujących wykonanych z tej genetyki, której chciałem (przede wszystkim: przedwojenna, K1 i R2-3), podawałem do rodzin, tam się co do zasady przyjmowały, unasienniały, rozpoczynały czerwienie. Kilka matek też rozdałem. Pod tym względem jest podobnie, choć chyba trochę lepiej niż poprzednio. To chyba lepiej niż u wielu pszczelarzy, którzy w tym roku narzekali na matki nie wracające z lotów, albo trutowiejące. U mnie te zjawiska wystąpiły mniej więcej w podobnym procencie jak w latach poprzednich, a może trochę mniejszym (z wyjątkiem bodaj 2016, kiedy faktycznie czego się nie dotknąłem to "się psuło"...). W tym roku przez własną głupotę straciłem jednak 4 rojowe matki K1 i jedną piękną (choć ratunkową) B5 czyli wywodzącą się z mojego przetrwalnika. Psia mać... W ten sposób zazimuję mniej rodzin K1 niż chciałem i liczyłem. A to dobra genetyka - a przynajmniej w ostatnich latach. Otóż 2 razy dołączyłem mały odkład z dobrą matką do rodziny, w której wydawało mi się, że matki nie ma - a była ("wadliwa"-nieczerwiąca - jeden przypadek K1 i B5-przetrwalnik). Jedna zginęła tragiczną śmiercią gdy wywróciłem ul podczas przesuwania. Jedna została wyrabowana podczas próby zasilenia mikro-mikro odkładu służącego mi do jej unasiennienia (było tam może z 200 pszczół więc to taka powiększona klateczka). Jedna wreszcie również została wyrabowana w podobny sposób, ale odkład był daleko zacniejszy - około 3-4 ramki (18tki) pszczół.

W ostatnim czasie liczba moich rodzin/odkładów się zmniejsza i w tej chwili osiągnęła około 40 (przy czym rodzin do zazimowania będzie chyba liczba niższa - wszystko zależy od tego ile zasobów znajdę na zasilenie mikrusów, a z tym wcale nie jest różowo). 4 odkłady w ostatnim czasie zostały wyrabowane (jeden wspomniany powyżej, a tej "rodzinki" z 200 pszczół nie liczę, choć pewnie też by można). 3 z nich zostały wyrabowane chyba w zasadzie z mojej winy przez głupie błędy. Piszę "chyba", bo o ile wiem na pewno, że popełniłem te błędy, które mogłyby stać się przyczynkiem do rabunku i zapewne były, to jednak wiele razy robię to samo w podobnych czy identycznych warunkach (np. tego samego dnia czy na tym samym pasieczysku), a do rabunku nie dochodzi. Rabunki w mojej ocenie to coś daleko bardziej skomplikowanego niż: "nie karm syropem w południe słabej rodziny z dużym wylotkiem". Czasem takie rodziny nie są rabowane, a "znikają" te mające wylotek na pszczołę i daleko "silniejsze" (względem innych obok). Tak przynajmniej dzieje się w pasiece, w której zadaniem własnym pszczół jest dbanie o zdrowie, a pszczelarz co najwyżej stara się im nie przeszkadzać, co też z rzadka się udaje. Każda rodzinka została wyrabowana w trochę innych okolicznościach, ale wszystkie przez ten sam błąd: próba "poprawienia" ich sytuacji w ... okresie głodu. Nauczyłem się (po raz kolejny)... albo inaczej: "dowiedziałem się" (po raz kolejny), bo czy się wreszcie "nauczyłem" to "dowiem się" w przyszłych sezonach, że zdarza się, że "pomoc" pszczołom w okresie głodu odwraca się przeciwko nim. Być może gdybym nie robił nic, zamiast pszczołom "pomagać", to do teraz by żyły. Kto to wie? Moim więc błędem jest nie tyle wykorzystanie czy nawet sposób wykorzystania technik pszczelarskich, które przecież stosowałem dziesiątki razy i tyleż razy ich jeszcze użyję, ale stosowanie ich w czasie głodu i jak się okazuje całkowitego braku pożytków. Do tych klasycznych szkolnych błędów - o których chyba wstyd pisać zresztą - zaliczyć należy przede wszystkim karmienie syropem rodzin, w których "coś jest nie tak", albo coś im się "miesza", czym zaburza się integrację rodziny. Bo nie o samo karmienie syropem tu chodzi. Tak naprawdę nie to jest kluczem, a raczej to, że syrop dostawały rodziny wcześniej nawet dość "zwarte" choć niewielkie, w których wykonywałem czynności pasieczne inne niż zwykły przegląd (przewiezienie na inne pasieczysko, przełożenie rodziny do innego ula, dodanie ramki z czerwiem, zamiana uli miejscami). A więc naruszałem tą "zwartość". Te błędy czasem są wybaczane, a czasem nie - nawet w trudnych okolicznościach. Nie zawsze kończą się źle. Ot w jednej rodzinie zrobię dokładnie to samo i przy następnym przeglądzie widzę, że rodzina ma się wyśmienicie, a "pomoc" pszczołom się przydała, natomiast ul obok będzie pusty. Niestety - w moim subiektywnym przypadku - trochę wynika to z oddalenia pasiek od domu. Kiedy jadę do nich muszę zrobić czasem kilka czynności na raz (np. zasilić i podkarmić przy jednej wizycie). Jeżdżę do pszczół na cały dzień i odwiedzam 5 miejsc. Siłą rzeczy nie mogę być wszędzie wieczorem i w "idealnych" warunkach, choć w czasie głodu pewnie to byłoby pomocne. Póki jest pożytek można zrobić wszystko. Gdy go nie ma, w jakimś procencie niestety będzie to niedźwiedzią przysługą. No cóż, dopuszczenie do rabunku przez pszczelarza jest w mniemaniu innych chyba największym grzechem - nawet większym niż "nieleczenie". Więc nie pozostaje mi nic innego jak przyznać się do winy i tego największego grzechu. Wiedząc z drugiej strony, że rodziny mogłyby być wyrabowane nawet gdybym nie zrobił nic "wyjątkowego". Ot ten 4'ty odkład bowiem był traktowany jak wszystkie inne rodziny, owszem był karmiony syropem - tak samo jak rodziny obok, które mają się wyśmienicie. Ale też był na swoim miejscu od dawna, nie był zasilany, przenoszony do innego ula, czy nie wykonywałem w nim żadnych innych dziwnych ruchów, a wylotek miał maksymalnie na 5 pszczół (jak w zasadzie wszystkie moje odkłady, zresztą). Sam odkład był też racjonalnej wielkości. Taki sam jak te rodziny obok, które od ostatniego przeglądu urosły jeszcze o ramkę. Był taki, dopóki nie zastałem pustego ula przy jednym z przeglądów. Wcześniej w zasadzie nic nie wzbudzało moich obaw. Między przeglądami zniknął jak te poprzednie, w których o wiele bardziej "mieszałem" i w których "zniknięciu" upatruję o wiele więcej swojej odpowiedzialności.
W okresie głodu pszczoły wypędzały trutnie z ula. Przez kilka dni
dookoła wylotka gromadziły się niechciane "darmozjady"...
Skoro nie chcą mieć trutni, niech ich  nie mają!

W ostatnim czasie przekazałem rodziny w ramach Projektu Fort Knox. Dzięki temu odetchnąłem, bo mogę zająć się swoją pasieką, poświęcając jej pełną uwagę. Projekt o tyle mnie obciąża, że tam staram się z jednej strony "wycisnąć" co się da, a z drugiej strony nie mogę sobie pozwolić na zrobienie mikruska, za którym trzeba chodzić do końca sezonu, jakie często tworzę na własnej pasiece. Rodzinki te wymagają więc o wiele więcej uwagi niż wszystkie inne, a przecież też nie są to rodziny "zamiast", ale "obok" moich własnych. To wszystko oczywiście dzieje się wówczas, kiedy jest najwięcej roboty - nie tylko pszczelarskiej zresztą. W tym roku fortowe rodzinki w większości uważam za o wiele bardziej udane niż zeszłoroczne. Przynajmniej w większości. Jedynie 2 rodzinki wzbudzają we mnie pewne mieszane uczucia (na 10 przekazanych). Zasoby są jakie są, a przy pszczołach nieleczonych czasem jedna jest w porządku, a jej siostra utworzona z 2 czy 3 sąsiednich ramek kisi się i osypuje. Dlaczego tak się dzieje? Ot zagadka. Zeszłoroczne rodziny wyjściowe miały problemy cały sezon. W tym roku te problemy były o wiele mniejsze. Pytanie pozostaje, czy przełoży się to na dobrą przeżywalność? Tego nie wie nikt.

Niestety w mojej pasiece na dobre zadomowił się barciak mniejszy. Daleko mi do radości z tego powodu. O ile jednak w zeszłym roku na pasiece "Las1" wywoływał on realny problem zdrowotny u pszczół (wstrzymanie z rozwojem rodzin, słabnięcie, dużo zaatakowanego czerwiu), to w tym roku widzę go, czyli zarówno małych motylków jak i ich larw, dużo dużo więcej (w tym znaczeniu, że jest powszechny w wielu ulach na większości pasieczysk), ale mam wrażenie, że problemów sprawia o niebo mniej. Owszem zdarzało się, że niektóre z rodzin miały porażony czerw, ale potem to "zjawisko" zanikło. Przykładowo z końcem maja jedna z rodzin miała 2 ramki warszawskie poszerzane czerwiu zasklepionego zaatakowane przez barciaka na znaczącej powierzchni. Zastanawiałem się czy i jak na to zareagować. Przychodziło mi do głowy nawet rozwiązanie drastyczne czyli usunięcie tych ramek w całości razem z problemem. Gdy jednak poszedłem do tego samego ula tydzień czy dwa później z myślą, że gdy zastanę podobny widok, to na poważnie rozważę usunięcie czerwiu razem z larwami, to nie zauważyłem w plastrach praktycznie w ogóle inwazji tego robala. W wielu ulach obserwuję mnóstwo larw barciaka i motylków gdzieś na dennicach. Nie tylko w tych tzw. "eko dennicach", bo także w skrzynkach, które ich nie mają (np. w skrzynkach odkładowych, czy w skrzynkach WP). Larwy siedzą w tym co spadnie na dół, a co pszczoły nie wyniosą, zmotane i "poklejone" w oprzędach wiążących ulowe "śmieci". Dookoła chodzą pszczoły robotnice. Mam wrażenie, że stróżują, aby barciaki nie przedostały się na plastry. Jeżeli mam możliwość to zbieram dłutem te wijące się oprzędy i wyrzucam poza ul. W ten sposób pszczołom "pomagam". Obecnie w plastrach praktycznie nie ma inwazji, lub jest ona minimalna, czyli na poziomie, który nie uważam za groźny czy wysoce kłopotliwy dla pszczół. Za to barciaki rozwijają się w osypie woskowych elementów. Owszem, moje dennice z próchnem są dla barciaków dobrym siedliskiem. Chciałem, aby tam rozwijało się życie, to mam... W niektórych ulach jest ich tam naprawdę dużo - najwyraźniej są jednak pod kontrolą pszczół. Zapewne taki stan i taka budowa uli nie "pomagają" pszczołom - wydaje się, że to kolejna niedźwiedzia przysługa z mojej strony. Ale jeżeli pszczoły kontrolują rozwój barciaka trzymając go poza gniazdem, to czyż nie o to mi chodziło? Z roku na rok w "eko-dennicach" zauważam więcej życia. Widzę tam nie tylko barciaki. Są i inne małe żyjątka, których rozpoznać nie potrafię i nawet z rzadka tylko staram się tam zaglądać. To nie moja sprawa co się tam znajduje. Wszelkie problemy, z którymi spotykają się pszczoły z jednej strony mogą je osłabić, ale z drugiej mogą długofalowo stymulować wszelkie zachowania higienizacyjne. Są więc jak "trenujący się układ odpornościowy". A może tak sobie tylko wmawiam, tak naprawdę tylko pszczołom przeszkadzając? Tak czy owak zamierzam - jak tylko znajdę chwilę, czyli kto wie za ile lat - przebudować dennice w taki sposób, żeby wkłady z materii organicznej znalazły się pod zabudową z desek (http://pantruten.blogspot.com/2019/09/moj-ul-jest-najlepszy-ii-czyli-oj.html). To zapewne nie przeszkodzi barciakowi mniejszemu, jak i innym stworom, przenikać w szparach między deskami i kto wie, być może zabezpieczy je też przed pszczołami, ale z drugiej strony pozwoli pszczołom łatwiej kontrolować siedlisko, jeżeli będą miały na to ochotę - choćby przez zakitowanie tych szpar.

Od jakiegoś czasu (kilka sezonów?) w większości moich uli widzę przede wszystkim rozstrzelony czerw (w różnych proporcjach). Ba, zastanawiam się czy aby jest coś nie tak, gdy jest on całkowicie zwarty. Na plastrze, na którym matka czerwi dłużej, mam czerw w zasadzie w każdym wieku: wygryzające się pszczoły, czerw zasklepiony, larwy w każdym etapie rozwoju i jajeczka. Podobne zjawisko często obserwują inni pszczelarze nieleczący - przynajmniej ci, z którymi o tym rozmawiałem. Nie obserwuję przy tym w normalnie rozwijających się rodzinach żadnych problemów np. z masowo zamierającymi larwami czy z dużą ilością pszczół bezskrzydłych. Oczywiście to rozstrzelenie bywa mniejsze lub większe, zależy od rodziny, pory sezonu. Czasem zmienia się w danej rodzinie. Uważam, że jest to wynik czyszczenia się pszczół - czyszczenia ze wszystkiego: zarówno może dotyczyć to dręcza jak i ewentualnie innych chorób. Puste komórki zaczerwiane są przez matkę, potem pojawiają się nowe puste komórki i nowe, to i one uzupełniane są w jajeczka. Po 3 pokoleniach czerwiu plaster wygląda jak ser szwajcarski. Obok często znajduje się ramka równo "posiana" jajami. Gdy czerw dojrzeje zaczynają się w nim pojawiać dziury, potem kolejne i kolejne. I koło się zamyka, bo ten plaster zaczyna wyglądać jak i poprzednie ramki. Czy jest to objaw problemów, czy objaw radzenia sobie z problemem? Zapewne trochę jedno i drugie. Ale też daleko mi do twierdzenia, że w mojej pasiece problemy nie istnieją. Jest ich pewnie o wiele więcej niż w tych pasiekach, gdzie te problemy załatwia się substancjami toksycznymi, parzącymi czy biobójczymi. Niektóre rodziny mają trochę bardziej zwarty czerw, inne trochę mniej. Czy to znaczy, że względnie wyczyściły się i dręcza jest mało, czy też problemy są ukryte i nie są zauaważane przez pszczoły i tylko czekają na jesień, żeby objawić się pustym ulem? No cóż, pewnie trzeba by tą okoliczność poddać kolejnej obserwacji. Ale ja - a przynajmniej na razie - nie mam zamiaru i nie chcę prowadzić takich badań. Może kiedyś, jak nie będę miał już zupełnie nic do roboty...

W czasie przeglądów praktycznie nie zauważam roztoczy i pszczół bezskrzydłych. Pojedynczy roztocz i pojedyncze zwichrowane skrzydełko na kilka przeglądanych uli. I mam wrażenie, że widzę ich mniej i mniej każdego sezonu. Ale jak pokazuje ostatnia zima, przeżywalność wcale nie jest zadowalająca (choć jeśli porównać ją do wielu innych pasiek wcale nie była aż taka zła). Już za około pół roku będę mógł mieć większą lub mniejszą nadzieję na dobrą kolejną zimowlę, albo będę załamywał ręce. Ale. No bo o tym "ale" chciałem napisać. Miałem ostatnio słabszy odkład. Bez dramatu, ot trochę poniżej średniej. 4 ramki pszczół, 2 ramki czerwiu. Postanowiłem go zasilić ramką czerwiu na wygryzieniu. Wybrałem taką względnie "zwartą" z jednej z 3 wówczas najsilniejszych moich rodzin. Rodzina ta miała niedługo wcześniej przerwę w czerwieniu związaną z podziałem. Zrobiłem z niej 1 odkład ze starą matką i 4 względnie niewielkie, acz rozsądnej siły odkłady. Rodzina była w nastroju rojowym i miała zasklepione mateczniki, które wykorzystałem do odkładów. Pomimo zrobienia tylu maluchów w macierzaku wciąż zostało prawie 3 korpusy 18tki pszczół obsiadane luźno [dodam, że wszystkie odkłady z tej rodziny do tej pory rozwijają się bardzo w porządku. Macierzak natomiast w wyniku tych podziałów i przerwy w czerwieniu osłabł, a obecnie podzieliłem go jeszcze na pół dla jednej z matek, co w zasadzie zakończyło jego żywot jako silniejszej rodziny i przekształciło go w odkład]. W czasie przeglądu zasilonego mikruska zobaczyłem, że z ramki, którą podałem z tej rodziny wychodzą masowo bezskrzydłe pszczoły. Na ramce z czerwiem wyłapałem ich 11 lub 12, na sąsiednich ramkach dalsze 5 czy 6 (kolejnego dnia z tej rodziny wyrzuciłem jeszcze 7 bezskrzydłych pszczół). Spośród wygryzających się na moich oczach młodych pszczół co druga była z wirusem zdeformowanych skrzydeł. Czym prędzej przeprowadziłem "leczenie" tej rodziny poprzez odebranie jej tej ramki, która znalazła się w kompoście... Niekoniecznie jestem zadowolony z tego, ale też może to tzw. mniejsze zło? Prawdopodobnie gdyby ramka ta była w "swojej" rodzinie to raczej bym nie reagował tylko obserwował co dalej. Ale tu zasiliłem odkład tą ramką... Zwrócić jej do poprzedniego ula też nie miałem "sumienia"... A więc... leczę (!?). Rzuciłem się także zaraz do przeglądu tej jeszcze wtedy silnej rodziny, z której ramka została przeniesiona i choć wypatrywałem oczy nie znalazłem żadnych wizualnych problemów: nie było ani pszczół bezskrzydłych, ani zamarłego czerwiu, ani powszechnie obecnych roztoczy na pszczołach. Oczywiście zastrzegam: robiłem to najbardziej wątpliwą i zawodną metodą jaką zna pszczelarski świat, czyli "naocznie", "wzrokowo" czy jak zwał. Metodzie tej można przypisać absolutnie wszystko, z wyjątkiem całkowitej wiarygodności. Ponieważ rodzina silna była "chwilę" po przerwie w czerwieniu, a plaster, który zabrałem z rodziny był jednym z pierwszych zaczerwionych, przyjmuję, że dręcz mógł zaatakować jedną z pierwszych zaczerwionych ramek z całym impetem. Ot stało się to w taki sposób, w jaki pszczelarze często celowo tworzą pułapki na dręcza wykorzystując izolatory. Otwartym pozostaje więc pytanie czy: 1) całe "zło" weszło do jednej z pierwszych zaczerwionych ramek, 2) rodzina ma problemy, ale czyści się z objawów na bieżąco (czyli nie z czerwiu, co udowodniła ta ramka, a poprzez usuwanie bezskrzydłych pszczół z ula), 3) problemy giną wizualnie w masie pszczół w silnej rodzinie, ale nikt się nimi nie zajmuje i ujawnią się z impetem w jesieni. Pytanie też pozostaje dlaczego rodzina dopuściła aż do takiego stanu, a z drugiej strony żyła? Toż taki stan powinien zakończyć się jej śmiercią. Tak czy owak trudno mi do tego podejść ze spokojem. W tym jednym odkładzie widziałem daleko więcej bezskrzydłych pszczół i roztoczy niż w całej pasiece od początku sezonu razem, a kto wie, może i zahaczając o kawał poprzedniego sezonu. Zapowiada się więc nerwowa zimowla. Jak co roku zresztą. Ona też będzie taka sama wyjątkowa, jak wszystkie poprzednie...
9 odkładów, przekazywanych w większości w ramach projektu
Fort Knox, zapakowanych do pszczołowozu.
Korek też pojechał na wycieczkę!

Z bardziej optymistycznych wiadomości. 27 lipca objechałem sztuczne barcie (a raczej znów 18 z 19 wiszących). Przypominam, że pszczoły do wiosny przetrwały w 4 z 6, w których były poprzedniego sezonu. Wczoraj zastałem loty w 9 skrzynkach, ale w 7 były to loty pszczół. W 2 skrzynkach zagnieździły się szerszenie. Tak czy owak do sztucznych barci zawitały 3 nowe rójki. W jednej sytuacji sprawa jest o tyle wątpliwa, że jest to prawdopodobnie ponowne zasiedlenie tej samej skrzynki - ale - no właśnie... wiosną nie stwierdziłem lotów z tej skrzynki, nie mogę jednak wykluczyć, że przetrwała tam uliczka pszczół i one po prostu nie latały gdy przez 2 - 3 minuty patrzyłem w wylotek. Z 99% pewnością typuję jednak ponowne zasiedlenie. Te zasiedlenia to dobre czy wręcz bardzo dobre wieści. Gorsze są takie, że jedna skrzynka (w poprzednim roku zasiedlona, ale pszczoły nie przetrwały w niej) zniknęła "w tajemniczych okolicznościach", a druga całkiem niedaleko znalazła się na ziemi. W obu przypadkach typuję działalność przedstawiciela mojego gatunku. Zapewne jakiemuś pszczelarzowi nie podoba się dziko żyjąca rodzina... (ręce mi czasem opadają...). Nie sądzę, żeby skrzynka spadła sama - zwłaszcza, że była nieuszkodzona.
Jestem też niezmiernie ciekawy czy pszczoły w skrzynkach dadzą radę przetrwać zimę po tym sezonie tak trudnym w aspekcie znalezienia pokarmu. Mam nadzieję, że przynajmniej nawłoć dopisze i pszczoły będą mogły uzupełnić spiżarnie na zimę.

W tym roku przeprowadziłem dwa "eksperymenty". Parę słów o tym. Pierwszym eksperymentem, niezamierzonym przeze mnie w pierwszej chwili, było wczesne unasiennienie matek wychowanych w mikrusku. Jeszcze w kwietniu miałem pierwsze matki czerwiące, dla których utworzone zostały inne mikursy. Unasienniło się dobrze 4 z 6 matek. 1 nie wróciła z lotów, a druga niestety rozpoczęła składanie jaj trutowych. Spośród tych 4 "zgubiłem" gdzieś jedną rodzinę... Zabijcie mnie, nie wiem gdzie ją położyłem, a tym samym jaki jest jej dalszy los. Tak to u mnie z buchalterią i dokumentacją. 2 z odkładów pojechały do innych w ramach uzupełnienia fortu. Wszystkie te 3 rodzinki dziś należą całkiem zgrabnych odkładów - z siłą większą niż przeciętna na mojej pasiece. Moje doświadczenia pokazują też, że rodziny utworzone wcześniej mają się lepiej niż rodziny utworzone później. A im wcześniej tym lepiej. Przynajmniej jeżeli chodzi o "dobre-się-manie" tych rodzin w sezonie. Im później tworzę rodziny, tym większe mam potem z nimi problemy. Mam wrażenie (bo czasem w sezonie tego po prostu nie kontroluję i nie zwracam na to uwagi), że rodziny wcześnie utworzone są dobrze zintegrowane i dobrze rozwijają się w drugiej połowie sezonu. Te później utworzone zawsze trzeba mieć na oku. Ale to może moja wina, że tworzę je za słabe jak na późniejszą porę roku, gdy tymczasem mikruski z początku maja po prostu wykorzystują wiosenny pęd pszczół do rozwoju?

W tym roku "zaeksperymentowałem" też z wychowem matek przy przekładaniu larw. Co mogę powiedzieć oprócz tego, że metoda nie jest dla mnie? Już nie chodzi o "sukces" czy jego brak. Po prostu metoda nie do końca mi się podoba. Owszem dało mi pewną satysfakcję założenie mateczników na przełożonych przeze mnie larwach. Ale jakoś... nie pasuje mi to po prostu. Dlaczego? Mogę tu zacytować tak-zwanego prezydenta mówiącego dlaczego nie szczepi się na grypę: "bo uważam, że nie". A jak wyglądał ten "sukces"? Na 20 przełożonych larw, pszczoły ze "startera" zaczęły opiekować się 9 czy 10 z nich. Ale potem zacząłem kombinować, przenosić je między ulami. Wiem, że to błąd. Najpierw przeniosłem je do właściwej rodziny wychowującej (w obecności matki nad kratą). Tam powstało bodaj z 6 czy 7 mateczników zasklepionych. Ale potem z różnych powodów zacząłem tą ramkę przenosić. Pewnie robiłem to w złych terminach. Przyznam, że już wówczas straciłem zapał do metody i robiłem tylko tyle co musiałem, żeby nie podać mateczników gdzie ich być nie powinno. Ostatecznie wygryzło się bodaj 3 matki, ale w związku z problemami czy to z przyjęciem czy unasiennieniem (chyba robiłem też jakieś głupoty...? jak to mam w zwyczaju), obecnie w mojej pasiece czerwi tylko 1. Sukces! A tak serio widzę, że dalsza praktyka pozwoliłaby mi tą metodę dopracować. Gdybym miał do niej serce i przekonanie. Wydaje mi się, że jednak zarzucę próby na kolejne lata, bo jak pisałem nie leży mi taki wychów. Wolę swoją praktykę, przy wszystkich jej wadach.

Jeżeli chodzi o bieżące liczby "jednostek" na pasieczyskach, to wygląda to następująco:
pasieka B: 7 (jedna dowieziona tam ostatnio - wyrabowana)
pasieka T: 4 (najlepsza sytuacja pokarmowa w tym roku - przypominam, że w zeszłym roku był tam największy głód, a pierwsze przybytki pojawiły się w końcu sierpnia z nawłoci)
pasieka Las1: 4 (pasieka fortowa, tam co jakiś czas widzę dziwnie przestawione daszki... ktoś grzebie mi w ulach...)
pasieka Las2: 5 (jedna mała rodzina wyrabowana w ostatnim czasie)
pasieka R2: 2 (2 rodziny wyrabowane w ostatnim czasie)
pasieka K: 6 (choć w jednej rodzinie zauważyłem nietypowy ruch, który może - acz nie musi - być efektem rabunków, to ogólnie sytuacja jest dość stabilna. Jeden odkład osłabł po wywróceniu ula i stracie matki)
pasieka KM: [o ile dobrze liczę] 12 + 2 rodziny w dadantach + 4 mikruski, w których unasienniają się matki (w większości pewnie do rozdania, więc te ostatnie liczby raczej nie wejdą w pulę pszczół zimowanych).

Obecnie w pasiece nie posiadam już rodzin, które określiłbym jako silne (nawet na moje standardy). 2 ostatnie zostały osłabione w ostatnim czasie. Rodziny co do zasady idą/pójdą do zimy "słabsze" niż w zeszłym roku. Kilka wciąż, jak na porę roku, wzbudza mój niepokój jeżeli chodzi o siłę, a powoli nie mam z czego ich zasilić.

Przy obecnym stanie do zimy będzie więc przygotowane pewnie około lub poniżej 40 rodzin. Niestety rabunki zmniejszyły liczbę tych z odkładów, które wyglądały całkiem obiecująco. Liczbowo wciąż nie wygląda to źle, choć poniżej moich oczekiwań. Tak jak wspomniałem, podobnie jest też i z siłą rodzin. To jednak przy ponownym (już trzeci rok z rzędu) rozdaniem łącznie około/ponad 20% mojej pasieki. Część z tego nastąpiło w ramach projektu "Fort Knox", ale część było i poza nim. Do jednego z kolegów poszła wiosną przezimowana rodzina (jedna z pięciu silnych z początku sezonu), 2 kolejne odkłady zostały przekazane poza projektem, a także 2 inne odkłady zostały w uzgodnieniu z koordynatorem włączone dodatkowo do projektu spoza jego puli. Część rodzin fortowych (tworzonych maksymalnie licznie aby uzupełnić duże tegoroczne straty) było też licznie zasilanych z mojej prywatnej puli. Pomimo więc niekoniecznie zadowalającego stanu liczbowego mojej własnej pasieki, świadczy to o tym, że ma ona lepszy potencjał rozwoju niż pokazują letnie liczby. Oby się to utrzymało i w latach kolejnych. Oby też wreszcie przełożyło się to na ten nieszczęsny miód... W tym roku pozyskałem "aż" 2,5 litra miodu (z 1 rodziny na pasiece KM - na innych pasiekach wiosną był głód...). Ponieważ silnych rodzin już nie mam, to nawet gdyby spadź czy nawłoć zaczęły lać wiadrami miodu dla mnie już nie będzie. Ciekawe, w którym to też roku wreszcie nie będę musiał miodu kupić?

5.08.2020: 

czwartek, 16 lipca 2020

Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego - część 4

W lipcowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się czwarta część mojego tekstu pod tytułem "Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego".
W "zajawce" napisano: "Warto przeczytać" - bardzo mi miło czytać takie słowa Redakcji.
Zaznaczono też, że część ta jest przedostatnia, choć pozostało jeszcze całkiem sporo tekstu. Albo więc w następnym numerze ukaże się bardzo obszerny fragment, albo też Redakcja znacząco przycięła tekst przesłany do publikacji. Zobaczymy, nie uprzedzajmy nadto przyszłości. Tymczasem zapraszam do zapoznania się z tą częścią!



Poprzednie części możesz przeczytać tutaj:
część 1
część 2
część 3


Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego - część 4

Pszczelarstwo ekstensywne i „Pszczelarski Model Ekspansji”

Jednym z podstawowych modeli, w jakim możemy promować przeżywające pszczoły, jest szeroko rozumiane pszczelarstwo ekstensywne. W mojej ocenie, właśnie ono najlepiej służy zdrowiu populacyjnemu pszczół. Jak pokazują liczne przykłady, pozwala na uzyskiwanie racjonalnych dochodów z prowadzenia pasieki i sprawdza się również w modelu komercyjnym. W tej chwili możemy się posiłkować głównie wiedzą i przykładami ze Stanów Zjednoczonych, przynajmniej jeżeli chodzi o kraje uprzemysłowione, choć trzeba pamiętać, że panują tam inne warunki środowiskowe. Pomijam tu niektóre kraje Ameryki Południowej czy Afryki, w których pozwolono populacji przeselekcjonować się bez większego udziału człowieka i dziś w zasadzie na większości tych terenów nie ma problemów z warrozą porównywalnych z tymi, jakie występują w naszym kręgu gospodarczym. Chcę również zaznaczyć, że taki rodzaj pszczelarstwa musi się opierać na zupełnie innych założeniach, niż te szeroko propagowane w literaturze i podręcznikach.
Kirk Webster (Vermont, USA), zwolennik selekcji naturalnej, 
podczas pracy w pasiece – fot. E. Österlund

Założeniem pszczelarstwa intensywnego jest maksymalizowanie zysku z „jednostki produkcyjnej”, a więc z jednego pnia. W tym modelu sens ma zimowanie jedynie silnych rodzin, słabe powinny być likwidowane (łączone lub rozganiane), a pszczoły powinny charakteryzować się wybitnymi walorami ekonomicznymi. Do tego właśnie namawiani są pszczelarze. W efekcie maksymalizowane są zyski i model ten jest – krótkoterminowo - najbardziej opłacalny. Jak dowodzi historia, to jednak właśnie on doprowadził do bieżących problemów: do skażenia środowiska ula i produktów pszczelich, ogromnej śmiertelności pszczół, gdy „pozbawia się je opieki”, do zmniejszenia plastyczności populacji i jej nieprzystosowania do życia w naturze. W modelu ekstensywnym, minimalizując presję na poszczególne rodziny pszczele, pszczelarze próbują osiągać porównywalne dochody z całości przedsięwzięcia poprzez zwiększanie liczby pni i minimalizowanie kosztów produkcji.

Podam przykład dwóch pszczelarzy, którzy prowadzą swój biznes pszczelarski w oparciu o warianty tego modelu. Pierwszym z nich jest Kirk Webster (Vermont, Stany Zjednoczone). Pszczelarz ten gospodaruje na około 1000 rodzinach pszczelich, z czego około jedna czwarta to „jednostki produkcyjne”, a pozostałą część stanowią odkłady i rodziny weselne. Rodziny produkcyjne Kirk Webster traktuje w sposób zbliżony do standardowego pszczelarstwa. Na miarę bieżących możliwości i stanu biologicznego rodzin, stara się intensyfikować zbiory miodu. Odkłady zapewniają mu natomiast różnorodność genetyczną i „rezerwy” na wypadek ewentualnych dużych strat, ponadto są źródłem dywersyfikacji jego dochodów. Webster produkuje bowiem nie tylko miód i inne produkty pochodzące z ula, ale także sprzedaje odkłady oraz matki pszczele. Dzięki takiemu modelowi od kilkunastu lat prowadzi, nie zwalczając dręcza pszczelego, zawodową pasiekę, która jest jego jedynym źródłem utrzymania. Do samego porzucenia leczenia Webster przygotował się poprzez uregulowanie bieżących i zaległych zobowiązań (miał bowiem świadomość możliwości wystąpienia strat czy znaczącego ograniczenia dochodów w okresie przejściowym), a także wstępną selekcję i dobór pszczół, które mógł trzymać w pasiece po porzuceniu wykorzystywania toksyn. O gospodarce Kirka Webstera można by w zasadzie napisać tekst co najmniej tak obszerny, jak ten. Najlepiej jednak sięgnąć do jego własnych słów z artykułów przetłumaczonych na język polski. [przypis autora: Niestety redakcja „Pszczelarstwa” nie zamieściła przypisu, gdzie można owe artykuły znaleźć. Chętnych zapraszamy na strony: http://wolnepszczoly.org/tag/webster/ oraz http://bractwopszczele.pl/tlumaczenia.html]
Prof. Thomas Seeley podczas tzw. „bee hunt”(„polowania na pszczoły”), 
czyli w czasie wyszukiwania dziko żyjącychrodzin pszczelich – fot. T. Seeley

Drugim przykładem prowadzenia pasieki według wspomnianego modelu jest gospodarowenie zawodowego pszczelarza Sama Comforta (Floryda/Nowy Jork, Stany Zjednoczone). Pasieka tego pszczelarza, również licząca około 1000 pni została zorganizowana nieco inaczej. Rodziny pszczele są rozmieszczone w jego wielu pasieczyskach w sposób na wpół dziki. Zgodnie z moją wiedzą, nie ma tak wyraźnego podziału na rodziny produkcyjne i odkłady. Rodziny żyją bowiem zgodnie z naturalnym cyklem, a Sam Comfort na bieżąco ocenia możliwości pozyskania od nich produktów. W jego założeniach wiele rodzin, zwłaszcza młodych, nie jest wykorzystywane w ogóle w produkcji. Rodziny te często nawet nie są przeglądane, a właściwie są pozostawione swojemu losowi. Niektóre z pasieczysk odwiedzane są nie więcej niż dwa - trzy razy w roku. Prawdopodobnie Comfort mógłby prowadzić swoje przedsięwzięcie o wiele intensywniej i czerpać z niego większe dochody, jednak ten sposób jest po prostu bliski jego podejściu do przyrody i pszczelarstwa. Zresztą część pasieki Comfort wykorzystuje do intensywnego wychowu matek pszczelich, których sprzedaje w liczbie około trzech tysięcy rocznie. Co ciekawe, całą swoją działalność pszczelarską rozwinął z niewielkiej liczby pni, które przeżyły prawdziwą hekatombę dużej pasieki zawodowej. Pszczoły umierały w niej setkami, pomimo stosowanego leczenia, najpierw przy użyciu pestycydów, a potem kwasów. Później z różnych źródeł wprowadzał do pasieki matki selekcjonowane w toku doboru naturalnego lub hodowlanego, tworząc dużą różnorodność. Zanim zbudował pasiekę, która pozwalała mu utrzymać się ze swojego przedsięwzięcia, pracował jednak u innych pszczelarzy zawodowych. W przeciwieństwie do Kirka Webstera, nie był więc w pierwszym okresie w pełni samowystarczalny. Nie sposób jednak porównać gospodarowania tych dwóch pszczelarzy. Comfort był bowiem wówczas bardzo młodym człowiekiem (obecnie ma trzydzieści kilka lat), natomiast Webster posiadał już działające przedsiębiorstwo i wypracowany dorobek. Sam Comfort w swojej pasiece stara się minimalizować nakłady pracy i wydatki, a nie intensyfikować produkcję. Dzięki temu wyselekcjonował w pełni samowystarczalne pszczoły, które samodzielnie walczą z chorobami. Straty w jego pasiece nie przekraczają racjonalnych rozmiarów i są łatwe do odrobienia. Comfort rozbudowuje pasiekę w oparciu o proste konstrukcje uli (bazuje na tzw. kenijskim ulu bezramkowym oraz ulach Warre), wykonane z najtańszych materiałów – w tym nieobrobionego drewna, często gorszej jakości, które nie nadaje się do innych celów. Starał się więc i na tej płaszczyźnie zminimalizować koszty. W większości uli nie stosuje też ramek, natomiast wykorzystuje bądź to zwykłe listewki jako snozy, bądź... patyczki do szaszłyków, do których pszczoły podwieszają budowane (oczywiście bez węzy) plastry.

Jednym ze sposobów budowania takiej ekstensywnej samowystarczalnej pasieki jest metoda, którą amerykanie nazwali „Pszczelarskim Modelem Ekspansji” czy też „Modelem Pszczelarstwa Ekspansywnego” (ang. Expansion Model Beekeeping). Polega ona na intensywnym namnażaniu przeżywających selekcję naturalną rodzin, poprzez jak najliczniejsze podziały. Ich liczbę ogranicza tak naprawdę tylko dostępność mateczników oraz skrzynek odkładowych lub uli, a także, rzecz jasna, stan zdrowia i kondycja pszczół. Po pierwszych, niestety często bardzo dużych załamaniach populacji model ten pozwala na szybką odbudowę i upowszechnienie „przeżywającej genetyki”. I znów, część negatywną selekcji załatwia dobór naturalny, a część pozytywną realizuje się poprzez intensywniejsze namnażanie tych rodzin, które w największym stopniu spełniają oczekiwania pszczelarzy. Wraz z upowszechnieniem w pasiekach pszczół, które z dręczem pszczelim radzą sobie w stopniu co najmniej podstawowym, możliwe jest zwracanie coraz większej uwagi na ich walory gospodarcze i podjęcie selekcji również w tym kierunku. Mam też świadomość, że przy obecnym napszczeleniu Polski nie każdy mógłby prowadzić pasiekę w modelu ekstensywnym. Jest to jednak jedna z opcji, jak również pewien sposób na „okres przejściowy”, zanim pszczoły nie wypracują mechanizmów odporności w wystarczającym stopniu.

[przypis: na moim blogu o Modelu Ekspansji możesz przeczytać tutaj: http://pantruten.blogspot.com/2015/08/moj-plan-czyli-pszczelarski-model.html
a dla zainteresowanych - tu inny tekst, który opisuje model: http://pantruten.blogspot.com/2017/10/podziay-ilosc-roztoczy-w-ulu.html]

Dzikie populacje i „pszczelarstwo darwinistyczne”

Doświadczenia płynące od pszczelarzy zagranicznych pokazują, że w miejscach, w których żyje stabilna dziko żyjąca populacja pszczół, przeciętne straty pasiek niestosujących „chemii” wcale nie odbiegają od średniej występującej w tych, w których zwalcza się dręcza pszczelego. Pszczelarze leczący pszczoły mogą też w takich rejonach używać zdecydowanie mniej substancji chemicznych. Dziko żyjące rodziny pszczele tworzą bowiem niejako „tło genetyczne”, które sprzyja powszechnej obecności cech odpowiedzialnych za ograniczanie liczby roztoczy. Selekcjonują się same, całkowicie bez kosztów i nakładów pracy. Pierwszy krok do prowadzenia pasieki w takich miejscach, to złapanie rojów, które muszą stanowić bazę genetyczną przedsięwzięcia. Następnie pszczelarstwo może być praktykowane w zasadzie w sposób standardowy – również w modelu zbliżonym do intensywnego. Taką pasiekę, opartą w pierwszym okresie na złapanych rojach, prowadzi choćby Michael Bush (Nebraska, Stany Zjednoczone), jeden z pionierów i propagatorów prowadzenia pasiek bez zwalczania dręcza pszczelego. Profesor Thomas Seeley (Nowy Jork, Stany Zjednoczone) również dostrzegł ogromny potencjał dzikiej populacji i swoją pasiekę oparł na złapanych wędrujących rojach pszczół z pobliskiego lasu Arnot. Niestety w Europie jest zdecydowanie większe napszczelenie niż w USA, również mniej jest terenów niezamieszkałych, na których mogą funkcjonować dzikie populacje pszczół.

Niewłaściwie prowadzona gospodarka leśna doprowadziła przez wiele dziesięcioleci do wycięcia starszych drzew dziuplastych i w związku z tym liczba siedlisk pszczół spadła drastycznie (na szczęście wydaje się, że w ostatnich latach ta tendencja się odwraca). Wszystko to oznacza, że nasze miejscowe populacje są przesiąknięte pszczołami hodowlanymi, nierzadko sprowadzonymi z odległości wielu setek kilometrów i ciężko liczyć na ich lokalny potencjał. Warto jednak zauważyć, że w ostatnich latach podejmowane są coraz liczniejsze inicjatywy, aby dzikie populacje odbudować. Niestety są one często krytykowane przez pszczelarzy, którzy obawiają się zagrożenia związanego z rozprzestrzenianiem chorób. Nierzadko, co dla mnie jest całkowitym wypaczeniem tej idei, pszczoły wprowadzane do kłód i barci są leczone przeciwko warrozie. Uważam, że zagrożenie związane z rozprzestrzenianiem się chorób z takich rodzin jest, po pierwsze, o wiele mniejsze niż się mówi, a po drugie, zdecydowanie mniejsze niż to powodowane przez liczne i gęsto rozstawione rodziny pszczele w naszych pasiekach. To one tak naprawdę stanowią największe ryzyko epidemiologiczne („Pszczelarstwo darwinistyczne, czyli perspektywa ewolucyjna w pszczelarstwie”, „Pszczelarstwo” 7, 8, 9, 10/2019). Pszczelarze jednak, z zupełnie niezrozumiałych względów, znacznie bardziej obawiają się jednej lub kilku rodzin gdzieś w środku lasu, niż wywożenia swojej pasieki na późny pożytek, gdzie pojawiają się setki rodzin pszczelich (na przykład na wrzosowiskach). Twierdzenia natomiast jakoby te wywożone pszczoły były zdrowe czy zadbane i stąd ryzyko epidemiologiczne jest niewielkie, świadczy w mojej ocenie bądź to o oszukiwaniu samego siebie, bądź o całkowitym braku świadomości dotyczącej zagadnień związanych z rozwojem i rozprzestrzenianiem się chorób.
Aby populacja selekcjonowała się sama,konieczne są siedliska dla pszczół 
– można wykorzystać do tego celuzwykłe proste skrzynki 
powieszone na drzewach – fot. B. Maleta

W miejscach, gdzie występował stosowny potencjał (np. duża liczba siedlisk), już w kilka lat po załamaniu się populacji wraz z nadejściem inwazji dręcza, dziko żyjące rodziny zaczęły znów się pojawiać, a w około dekadę ich liczba ustabilizowała się mniej więcej na poziomie sprzed inwazji. W tym też czasie u tych pszczół ujawniły się znane nam cechy odpowiedzialne za ograniczanie populacji dręcza (VSH, grooming, podstawowa higieniczność). Stwierdzono obecność tych cech na znacząco wyższym poziomie niż w standardowo użytkowanej populacji i tylko niewiele niższym niż w pasiekach hodowlanych, prowadzących na nie selekcję na nie. Taka sytuacja występuje np. w przypadku pszczół z lasu Arnot (NY, USA), co zostało stwierdzone badaniami prof. T. Seeleya; patrz również na przytoczone przez T. Seeleya badania dzikiej populacji w Arizonie („Ucząc się od pszczół” relacja z konferencji w Holandii część 2 („Pszczelarstwo”, 1/2019).

Możemy podjąć próbę wykorzystania tego samego mechanizmu w naszej praktyce i selekcji. Mam pełną świadomość, że w naszych warunkach, przy średnim napszczeleniu dziesięć do piętnastu razy wyższym niż w USA (choć w wielu rejonach zamieszkałych bywa ono lokalnie bardzo zbliżone do naszego) i bardzo niewielkich obszarach, gdzie nie praktykuje się pszczelarstwa, takiej dziko żyjącej populacji nie ma lub jest ona zbyt mała, by mieć realny wpływ na lokalną „genetykę”. Jednak możemy, prowadząc pasieki w sposób opisywany w tym artykule, zacząć stymulować rozwój dziko żyjącej populacji pszczół. Takim sposobem jest, przykładowo, przeznaczenie części naszej pasieki do projektu „pszczelarstwa darwinistycznego” - koncepcji profesora Thomasa Seeley'a, o której pisałem w jednym z poprzednich tekstów. W tekście tym też znajduje się racjonalne uzasadnienie tego typu postępowania, wynikające z badań profesora. Każdy pszczelarz mógłby wydzielić do tego typu projektu kilka do kilkunastu rodzin, a koła pszczelarskie mogłyby spróbować wspólnie utworzyć grupę 50 czy 60 rodzin (to najczęściej oznaczałoby nie więcej niż przekazanie jednego odkładu na członka koła). Rodziny, żyjąc w odosobnieniu i w niewielkich ulach, mogłyby przejść w sposób względnie bezpieczny dla pobliskich pasiek, pewien proces selekcji. Po 3 – 4 latach pszczoły, które pozostaną przy życiu, mogłyby być wykorzystywane do bardziej intensywnych przedsięwzięć. Ich „genetyka” wprowadzana do naszych pasiek byłaby tam rozwijana i upowszechniana. Osobiście, w ciągu ostatnich 4 lat powiesiłem w lesie na drzewach (w uzgodnieniu z miejscowym leśniczym) kilkanaście skrzynek dla pszczół, aby zwiększyć liczbę potencjalnych siedlisk dla dziko żyjących rodzin. Zamierzam ten projekt kontynuować również w latach kolejnych, wieszając każdego roku około 5 kolejnych skrzynek, które nazywam „sztucznymi barciami”. Każdy pszczelarz, zamiast zabijać starsze czy inne niechciane matki pszczele mógłby wynieść je (w uzgodnieniu z przedstawicielem Lasów Państwowych) wraz z trzyramkowym odkładem w starym i rozpadającym się ulu gdzieś w głąb lasu, a następnie o nim „zapomnieć”. To prawda, że pojedyncze rodziny nie zmienią lokalnej sytuacji. Dlatego podobne projekty traktuję jako uzupełnienie (aczkolwiek bardzo ważne) innych naszych działań – chociażby tych, o których wcześniej napisałem oraz tych, o których napiszę w dalszej części tekstu.

część 5
część 6