środa, 8 marca 2017

Brzoza to drzewo przeklęte, czyli inauguracja sezonu 2017

Mam 7 rodzin pszczelich.

Do tej pory (do niedzieli wieczór) żyje moja ostatnia rodzina. Nie robiłem jej jeszcze przeglądu, więc ciężko mi jednoznacznie ocenić jej siłę. Nie mogę też powiedzieć z całą pewnością, że żyje w niej matka lub że nie strutowiała w czasie ostrej zimy. Wiem tylko, że w ulu siedzi spora garść pszczół, czy słabiak, czy jak ją zwał. Myślę, że rodzinka zajmuje jakieś 3 - 4 uliczki (zajmowała 3 uliczki gdy z końcem stycznia podniosłem jej daszek aby sprawdzić czy nie grozi jej głód). Oby wszystko było w porządku i oby rodzina ruszyła z rozwojem, doszła do racjonalnej siły i dała się namnożyć. Nie wiem czy jej przeżycie do tej pory to szczęśliwy przypadek, czy faktycznie ta genetyka coś w sobie ma, że przeżyła wielki kolaps, który pociągnął za sobą śmierć tak wielu współtowarzyszek w boju i niedoli.
W każdym razie w jakiś ciepły dzień zamierzam pojechać na pasiekę i zajrzeć jak się sprawy mają. Na pewno głodu nie cierpi, bo w ciepłe dni udało jej się wyrabować cośniecoś z innego ula, którego należycie nie zabezpieczyłem, a poza tym w niedzielę wieczorem zdjąłem 2 górne korpusy ula, a na dół wsadziłem korpus w którym znajdowało się 5 czy 6 ramek z pokarmem po spadłych rodzinkach. Z głodu więc nie padnie.

A pozostałe 6?
W niedzielę pojechałem z kolegą Marcinem do województwa świętokrzyskiego i odebrałem 6 rodzin pszczół przedwojennych. Ta genetyka - wbrew dużym oczekiwaniom - nie sprawdziła się najlepiej. Co więc mnie skłoniło, żeby wchodzić ponownie do tej samej rzeki? Otóż cena pszczół jest przystępna, pszczoły są dziczkami rojowymi, a do tego bardzo plennymi i szybko budującymi. I tak sporo lepszych nie znajdę. Będą (mam nadzieję po doświadczeniach z 2015 roku) doskonale się rozwijać mając do dyspozycji mnóstwo odbudowanych plastrów i pozwolą się maksymalnie podzielić. Zamierzam część z młodych odkładów pozostawić z matecznikami przedwojennymi, ale też chcę te pszczoły wykorzystać jako "mięso armatnie" do maksymalnego namnożenia mojej ostatniej rodziny pszczelej i ewentualnie innej genetyki jaką uda mi się pozyskać.
Mój znajomy zaprzyjaźniony pszczelarz (leczący, acz w ograniczony sposób), ma po sąsiedzku kundelki kraińskie, których również nie zmienia podobnie jak pan Jan od przedwojennych. Owszem uzupełnia rójkami czy po dużych kolapsach (np. takich jaki nastąpił po 2014 roku), kupuje kilka odkładów z matkami hodowlanymi. Ale potem dalej wszystko się u niego kundli i mateczki ma swoje od lat. W 2014 roku tenże znajomy stracił około 3/4 pasieki (i odbudował głównie z 10 rodzin, które to przeżyło), a w obecnym roku ciut więcej niż połowę. Z racji bardzo dużej bliskości (parę kilometrów) te pszczoły będą najlepiej ulokalnione jakie może udać mi się znaleźć na kolejny start. I choć leczone, to pszczoły te co roku poddawane są pewnej selekcji, gdyż leczenie polega na 1 lub 2 "dymkach" w jesieni i niestety wycinane są trutnie... (czego jak wiadomo akurat bardzo nie lubię). Dodatkowo znajomy nie stosuje żadnych innych zabiegów. Nie ma też żadnego "dymka" wiosną (a jak się okazuje pan Jan od przedwojennych taki dymek zaleca). Więc może to być też na swój sposób wartościowa genetyka na start. Już zapisałem się na mateczniki. Gdy tylko dostanę informację, że pojawiają się jakieś mateczniki, czy to rojowe, czy ratunkowe (tak to ten znajomy praktykuje - jako i ja zresztą), to zamierzam osierocić rodzinkę, przewieźć do niego dzieląc na tyle odkładów na ile będę mógł i ile mateczników uda mi się "wydrzeć". Po unasiennieniu rodzinki zabiorę.
Dodatkowo chciałbym wykorzystać przedwojenne do wychowania innej genetyki, którą mam nadzieję uda mi się pozyskać u kolegów ze stowarzyszenia. Z racji bardzo dużych spadków u większości, wygląda na to, że będę prosił przede wszystkim Łukasza o jakąś pomoc w tym zakresie. Ciekawy materiał genetyczny może mieć też Szymon, bo i u niego była ostra selekcja, ale z racji jego własnych potrzeb odbudowy pasieki zapewne może mieć problemy w wypuszczeniu jakichś mateczek z własnych rąk, a na wyjazd po plasterek niestety odległość trochę zbyt daleka...

Kluczem do selekcji według mnie musi być opieranie się na własnych pszczołach. Uważam też, że selekcja powinna się odbywać na rodzinach, które poddawane presji chorób i warrozy same wychowują swoje matki - tylko w obecności presji możemy mówić o selekcji. A ta musi być ciągła. Niemniej jednak desperate times call for desperate measures, a więc trzeba po prostu powielić maksymalnie to, co przeszło już przez jakieś sito selekcyjne i na razie nie patrzeć na presje. Te i tak przyjdą. Po prostu wykorzystując "zdrowe" pszczoły przesuwamy tą presję w przód. Chciałbym nie robić tego w taki sposób, ale niestety muszę zdać się na takie możliwości jakie mam i pomnożyć maksymalnie to, co daje najlepsze szanse przeżycia.

W zależności od tego jak będzie wyglądał bieżący sezon i jak będą unasienniać się matki chciałbym też rozważyć wpuszczenie paru pakietów z matkami przedwojennymi do "sztucznych barci". Rozwój mojej pasieki musi iść w parze z raczkującą próbą stworzenia dzikich populacji.

Ale wróćmy do niedzieli. Wyjechałem z domu około 8.30, po drodze zgarnąłem jeszcze kilka uli na pszczoły dla znajomych, potem zabrałem Marcina i kilka jego skrzynek. Łącznie do mojego dzielnego Caddy'ego weszło 12 ulików na pszczoły przedwojenne (6 dla mnie i 6 łącznie dla innych znajomych). Chyba około 1/3 całego miejsca zajmował kwadratowy ocieplany dadant... We wszystkich ulach przygotowane były stare plasterki, bo nikt z nas nie chciał brać pszczół z ramkami.
Taka przesiadka o tej porze roku nie jest dla pszczół dobra. Wiem o tym doskonale. Ale już samo rozbebeszenie ula i potem kilkugodzinny transport nie są dla nich dobre. Uznałem, że zdecydowanie wolę mieć pszczoły od razu na własnych ramkach, aby uniknąć tych wszystkich problemów jakie miałem w roku 2015 z obcymi ramkami i dziką zabudową. Mam nadzieję, że olbrzymi stres dla pszczół zostanie im wynagrodzony czystym bezwęzowym plastrem i mniejszym stresem w sezonie z uwagi na brak "walki" z dziką zabudową. W czerwiu zapewne też została cała warroza jaka była w ulach.
Tą metodę przetestował w zeszłym roku Kuba. U niego skończyło się to sukcesem połowicznym, gdyż kilka matek, bądź to się zagubiło w czasie strząsania pszczół do skrzynek, bądź zostało okłębione w czasie transportu do jego pasieki i nie przeżyło całego procesu. Jaki by powód nie był, kilka rodzin wówczas straciło matki. Metoda jest więc daleko niedoskonała - ma znaczące wady i parę zalet. Osobiście żywię nadzieję, że w moim przypadku skończy się to lepiej niż u niego, a jeżeli nie, to wykorzystam pszczoły do wzmocnienia któregoś z uli (o ile się nie rozlecą bez czerwiu i matki - wydaje mi się jednak, że o tej porze roku raczej pojawią się trutówki niż się to stanie).
A jak to robiliśmy. Ul odsuwaliśmy na około półtora - dwa metry. Na jego miejsce kładliśmy przygotowaną skrzynkę z plastrami, a na to położony był pusty korpus jako "lejek". Do tego "lejka" strząsane były pszczoły i powoli wchodziły sobie na ramki. Potem omiataliśmy ściany "lejka", usuwaliśmy go, przykrywaliśmy ul powałką czy daszkiem, pozostawiając niewielkie otwory, aby pszczoły mogły wejść. Ule pszczelarza podkurzaliśmy wyganiając pozostałe pszczoły i skłaniając je do nalatywania się na nowe skrzynki. Gdy mniej więcej upewniliśmy się, że nie pozostała w środku matka, ul wywracaliśmy do góry nogami wytrząsając wszystkie pszczoły na ziemię przed skrzynki. Potem sprawdzaliśmy pełzające po ziemi, czy aby na pewno nie ma wśród nich matki. I ... voila! Wszystko było łatwiejsze w przypadku kilku uli z dolnymi wylotkami czy w skrzynkach Marcina, które miały wylotki w ściankach korpusu (zatykane korkiem). Tak czy siak strzepywanie pszczół do 12 skrzynek zajęło nam łącznie ze 2 godziny. Potem każdą skrzynkę podkurzaliśmy naganiając pszczoły do środka. Gdy większość się schowało nakładaliśmy szczelnie powałki czy zatykaliśmy wylotki, a potem znosiliśmy cały sprzęt i skrzynki z pasieki, układaliśmy w aucie zabezpieczając odpowiednio wentylację. Całość pobytu na miejscu od przyjazdu do odjazdu trwała około 3 godzin i wydaje mi się, że poszło sprawnie.
Tylko w jednym przypadku udało mi się wypatrzeć matkę.... na ściance zewnętrznej starego ula. Matka została złapana i powędrowała do właściwej skrzynki. Mam nadzieję, że w każdym przypadku znalazła się w środku matka, ale tego na razie się nie dowiemy, a dopiero w jakiś cieplejszy dzień po otwarciu uli. Na pewno we wszystkich branych rodzinkach matki były, gdyż w każdym ulu był już czerw w każdym stadium. Czerw był na 3 lub 4 ramkach, a w jednym czy w dwóch ulach bodaj nawet na 5. Oczywiście na ograniczonych obszarach plastra. Tam gdzie czerwiu było więcej widać było, że w centrach zaczerwionych okręgów jest już kolejne pokolenie - a więc matki musiały czerwić już od około co najmniej miesiąca. To wywołało zdziwienie ze strony pana Jana, gdyż sądził, że matki dopiero powinny zacząć czerwienie, jako że dopiero około tydzień czy dwa temu nastąpiły u niego pierwsze obloty. Jak twierdził nigdy nie było tak, żeby matki czerwiły przed oblotami. Ale widać, albo nigdy tego tak naprawdę nie kontrolował, albo jego przedwojenne pszczoły już nie są takie jak kiedyś, gdyż pokrzyżowały się z pszczołami z okolicznych pasiek. A niewątpliwie już tylko nieliczni pszczelarze podchodzą do kwestii wymiany matek tak jak pan Jan. Ja spodziewałem się, że czerwiu będzie już sporo (i tak myślałem, że będzie go więcej) i dlatego chciałem jak najszybciej robić przesiadkę jak tylko pogoda pozwoli. Tak czy siak matki wszędzie były - a czy są... dowiemy się.

W drodze powrotnej co rusz mieliśmy po 1 czy 2 pszczoły na szybie. A czasem i ze 4 na raz. Po jakimś czasie już mieliśmy prawie pewność, że któryś z uli jest nieszczelny. I faktycznie okazało się, że jeden z korków zatykających okrągłe wylotki był wyciągnięty i jechaliśmy całą drogę z otwartym ulem. Widać to taka tradycja, że po prostu nie da się wieźć pszczół szczelnie zamkniętych...

Jeszcze przed zmrokiem dotarliśmy na pasiekę Marcina, a już po zmroku zawiozłem ule do moich kolegów. Potem dopiero pojechałem na swoje pasieki, żeby porozwozić pszczoły. W międzyczasie dodatkowo zaczął padać deszcz. Na pierwszą pasiekę (u mnie we wsi) trafiło 2 rodzinki. Pszczoły były nad wyraz spokojne i siedziały w korpusikach w uliczkach międzyramkowych i nawet nie w głowie im było wylatywać i żądlić. Z odkręconej powałki i daszka strzepałem pszczoły do uli, przykryłem daszkiem - i wszystko było gotowe. Potem pojechałem na główną pasiekę. W międzyczasie zaczęło już dość porządnie kropić, a że było już koło 19.30, to praktycznie była noc. Pracowałem przy latarce czołówce i długich światłach samochodu oświetlających pasiekę. Robota poszła sprawnie, gdyż akurat na tej pasiece dzień wcześniej miałem już przygotowane ule (trzy).
Wszystkie pszczoły, na każdej z pasiek, dostały pod spód korpusika osiemnastki, w którym zostały przywiezione, bądź to dwa korpusy z ramkami z pokarmem rozdzielonymi pustymi ramkami (łącznie 4 rodziny), bądź też skrzynkę dziesięcioramkową na ramkę warszawską poszerzaną z kilkoma plastrami z pokarmem i kilkoma pustymi ramkami (dwie rodziny). Pokarmu mają więc dość, a gdy rozwiną się na górnym korpusie mam nadzieję, że zaczną powoli przechodzić w dół przejmując kolejne korpusy i zabudowując puste przestrzenie nową woszczyną. Rodziny są więc przygotowane w taki sposób, że praktycznie nie muszę zaglądać do nich co najmniej do początku maja. Oczywiście nie odmówię sobie choć raz tej przyjemności w jakiś ciepły marcowy dzień, aby sprawdzić czy wszystko jest w porządku z matkami i czy przywiezione rodziny rozwijają się prawidłowo. Ale tak naprawdę przeglądy mogę ograniczyć do jednokrotnego stwierdzenia czy wszystko jest w porządku i potem dać im święty spokój praktycznie aż do czasu podziałów. Ule są wystarczająco obszerne na wiosenny rozwój (70 - 75 litrów), a rodziny mają dość pokarmu.

Po rozstawieniu trzech rodzin na głównej pasiece została mi jedna rodzinka w samochodzie do ustawienia pod domem. Wyjazd z mojej głównej pasieki nie należy jednak do najlepszych. Jest to trawiasta droga, rozjeżdżona tyle co przeze mnie, a do tego kręta i wznosząca się. W czasie obfitych deszczów czy też w okresie zimowym czy roztopów nawet przez myśl nie przejdzie mi tam wjeżdżać, gdyż na mokrej trawie prawie na pewno koła zaczną buksować, a z racji kilku ostrych zakrętów nie mogę się tam za bardzo rozpędzić. Gdy zatrzymam się na jednym z zakrętów (w tym jeden na około 90 stopni), muszę wycofać około 30 metrów pod samą pasiekę i ruszyć ponownie. Zdarzyło mi się już parokrotnie, że w trudnych warunkach wyjazd musiałem pokonywać kilka razy zanim ostatecznie się udało. Podobnie było i tym razem. Po ciemku i w deszczu praktycznie, w mokrych lusterkach i przez mokre boczne szyby, widoczność była zerowa. Auto zatrzymało się na ostrym skręcie i musiałem wrócić na wstecznym. Ponieważ jednak nic nie widziałem jechałem na wyczucie... I jak się okazało wyczucie mnie zmyliło, bo zjechałem z drogi, biorąc pod podwozie 3 letnią sadzoną już przeze mnie akację (ciekawe czy przeżyje ten "zabieg"), a potem zatrzymałem się na brzozie, o której istnieniu wiedziałem, ale jakoś nie spodziewałem się jej obecności za lewą tylną lampą... Ucierpiała na tym i lampa i bok samochodu. Dobrze, że nie oparłem się na brzozie centralnie, bo prawdopodobnie bym nie ruszył (pod górę, po mokrej trawie), tylko musiałbym zostawić auto na miejscu. Brzoza była jednak na samym rogu samochodu i udało mi się delikatnie manewrując minąć ją, jedynie lekko szorując bokiem budy mojego Caddy po pniu... Ostatecznie udało mi się odpowiednio wymanewrować i przy kolejnej próbie wyjechałem z pasieki. Na szczęście obyło się tylko z rozbitą lampą (niestety dodatkowe koszty całej tej akcji) i lekkim wgnieceniem blachy (tak czy siak z racji wiekowej już blachy miałem w planach kupić biały lakier...). Cóż, Jedi ze mnie nie będzie, bo moc nie prowadziła mnie na ślepo po wytyczonej drodze...

Ostatecznie z całego wyjazdu jestem zadowolony. Pszczoły siedzą w ulach na moich ramkach i czystym wosku. Zimno mi (jako i im) nie straszne i z głodu nie padną. Przy okazji jak już wspomniałem dołożyłem mojej "starej" rodzince korpus z pokarmem pod spód, a na wszelki wypadek zmniejszyłem jej jeszcze wylotek z około 7 do 4 centymetrów. Przy bezpożytkowym przedwiośniu, przywiezionym pszczołom, które zapewne są w lepszym stanie i większej sile niż mój "mohikanin", mogłyby przyjść do głowy głupie pomysły w postaci chęci wyrabowania i zlikwidowania wyjątkowo cennej dla mnie rodziny. Jeżeli jednak pszczoły nie będą w stanie obronić wylotka na około 4 centymetry, to powiem trudno i choć z wielkim żalem, pożegnam się z nimi.

Na tą chwilę na nowy sezon patrzę z dużym optymizmem. W całym wspólnym projekcie stowarzyszenia przetrwało trochę rodzin, które miejmy nadzieję staną się podstawą dalszej wspólnej selekcji. Mam też trochę "mięsa armatniego", żeby uprościć i przyspieszyć namnażanie rodzin u mnie. Nie bez znaczenia jest też duża ilość uli, odbudowanych ramek oraz przerobionego pokarmu, a także odpowiednio przygotowanych pasieczysk. W tym roku była też jedna z lepszych zim od paru lat dla naszej polskiej przyrody. Ziemia jest wilgotna, wiosna zapowiada się "normalna" czyli niezbyt upalna i lekko deszczowa. Te wszystkie czynniki w moim rozumieniu powinny lepiej zrównoważyć ekosystem i pozwolić na dobrą wydajność pyłkową i nektarową roślin przystosowanych do takiego właśnie klimatu i pogody. Może wreszcie pech się się skończy?

wtorek, 14 lutego 2017

Jak dużo zawdzięczam Varroa

Dziś na stronie "Wolnych Pszczół" ukazał się drugi tekst Pszczelarza (przez duże "P") Charlesa Martina Simona. Zapraszam do lektury.



Pszczelarstwo od tyłu – ciąg dalszy, czyli jak dużo zawdzięczam Varroa

„Bee Culture”, listopad 2003
http://beesource.com/point-of-view/charles-martin-simon/more-beekeeping-backwards-i-owe-a-huge-debt-to-varroa/

Charles Martin Simon


Mój artykuł pt. „Zasadypszczelarstwa od tyłu”, który ukazał się w „Bee Culture” w lipcu 2001 roku, spotkał się z tak dużym odzewem, że poczułem się jak celebryta. To bardzo źle. Artykuł ten ostatecznie trafił na stronę BeeSource.com. Na szczęście nie wszyscy, którzy zareagowali na mój tekst, byli o mnie dobrego zdania. Niektórzy zasugerowali nawet, że jestem szalony. To ciekawe, bo zakończyłem ten artykuł słowami: „Oczywiście, że jestem szalony, ale jestem z tego dumny”. Cóż, mam nadzieję, że poniższy artykuł rozwieje resztę wątpliwości i tym, którym nie podobał się ten wcześniejszy, da więcej powodów, żeby lubić mnie jeszcze mniej. I dobrze.

Nigdy nie chciałem być celebrytą. Prawdę mówiąc, nie podoba mi się już sama idea „celebrytów” w społeczeństwie. Kiedy mój znajomy został konsultantem pszczelarskim pewnej hollywoodzkiej produkcji, która może nie była tak głupia jak niektóre, ale trochę głupsza niż inne, a potem zebrała entuzjastyczne recenzje, i tak naprawdę wcale nie była o pszczołach, choć zagrało w niej parę pszczół, w pierwszej chwili pomyślałem sobie: no nie… A potem, mimo że wciąż pełen wątpliwości: cóż…, no dobrze, może dzięki temu ktoś zwróci uwagę na pszczoły. Ale jeszcze później zadałem sobie pytanie, czy nam, którym zależy na pszczołach, ta uwaga jest do czegoś potrzebna i czy naprawdę jej chcemy. Obawiałem się, że mój znajomy zostanie w jakiś sposób skażony kontaktem z Hollywood. Dlatego bardzo się ucieszyłem, widząc, że wyszedł z całej tej historii bez żadnego widocznego uszczerbku.

Celebryci pawią się i puszą, prawią o polityce i stosunkach międzynarodowych, jakby rzeczywiście wiedzieli, o co w tym wszystkim chodzi. Domyślam się, że rekompensują tym sobie własną znikomość, bo któż lepiej niż oni wie o tym, jak żałośnie mało znaczą pieniądze i sława? Tworzą więc enklawy wzajemnego wsparcia w tych swoich Malibu i Beverly Hills, urządzają sobie wystawne imprezy i rozdania Nagród Akademii. Muszą, bo inaczej przeminą bez echa. Ale to wszystko jest puste, puste i bezużyteczne jak wyschnięty pancerzyk martwej królowej pszczół.

Niedawno natrafiłem na taki pancerzyk podczas wezwania do usunięcia roju. Pszczoły były na ziemi, obsiadły bluszcz i stertę desek w wąskim przejściu za garażem, w głębi tego przejścia na blisko półtora metra. Nie dało się tam wejść ze skrzynką, w dodatku tak się powciskały między liście i deski, że nie było sposobu, żeby je strząsnąć. Co więcej, bałem się cokolwiek ruszyć, żeby nie zgnieść pszczół, a tym bardziej królowej. Zatem, choć wiedziałem, że to raczej nie zadziała, ale mając też świadomość, że muszę coś zrobić, postawiłem skrzynkę u wylotu tego wąskiego przejścia i skupiłem się na wymyślaniu usprawiedliwień, dlaczego nie byłem w stanie wykonać tej roboty.

Pomyśleć, że zareagowałem na to zlecenie z zapałem prawdziwego profesjonalisty: „Rójka? Na ziemi za garażem? Pewnie, że tak. Żaden problem! Wciąż robimy takie rzeczy!”. Przez telefon brzmiało to tak, jakby to była bułka z masłem, a teraz zapowiadała się kompromitacja.

A potem nagle stało się coś niespodziewanego. Pszczoły, które były najbliżej skrzynki – przypominam, że odległość wynosiła prawie półtora metra – ożywiły się na widok ula i zaczęły maszerować w jego stronę. Weszły do środka, a reszta rójki podążyła za nimi. Nasanov na wylotku załatwił całą resztę i po paru chwilach rój siedział w skrzynce, a raczej jakieś 99% z niego, jak to zwykle bywa. Już miałem zamknąć skrzynkę i ogłosić zwycięstwo, kiedy nagle pszczoły zaczęły wyłazić z rozbieganym wzrokiem. Rozpaliłem podkurzacz i zacząłem je zaganiać z powrotem, ale nie chciały siedzieć w środku. Gdy tylko przerywałem podkurzanie, znów wyłaziły. Domyśliłem się, że zgubiły królową.

Wcisnąłem się w przejście za garażem, najostrożniej, jak potrafiłem, rozejrzałem się tam i zobaczyłem mały kłąb pszczół schowany pod liśćmi. Podkurzyłem je trochę, ale nie chciały się ruszyć, więc rozgoniłem je palcem i tak, jak przypuszczałem, była tam ich królowa. Nie dołączyła do roju, bo była martwa.

Tymczasem w skrzynce rosło poruszenie i coraz więcej pszczół pchało się do wyjścia. Wziąłem ciałko królowej i wetknąłem je przez wylotek do skrzynki. Wówczas pszczoły zaczęły znów ochoczo rozpylać feromony, wbiegały z powrotem do skrzynki i już tam zostawały. Te latające wokół skrzynki nagle zmieniły kurs i ruszyły prosto do wylotka. Zamknąłem skrzynkę, zabrałem ją do jednej z moich pasiek i połączyłem rój z inną pszczelą rodziną. Wniosek z tego taki, że wyschnięty pancerzyk martwej królowej może się czasem okazać pożyteczny, w odróżnieniu od celebrytów. Są dla mnie jedynie głupawą rozrywką po ciężkim dniu pracy. Odpoczywam, patrząc na nich podrygujących jak stado małp, poza tym są dla mnie dobrym obiektem wyładowywania wrodzonej złości na świat.

Celebryci są nie lepsi niż menele. Fakt, że nieświadomie stałem się jednym z nich, w dodatku w branży o wiele ważniejszej niż rozrywka czy polityka, jest dla mnie powodem do wstydu. Nie mogę już zachowywać się jak zwyczajny pszczelarz i doglądać swoich pszczół, ciesząc się błogosławioną anonimowością. Teraz muszę oglądać się przez ramię i wyglądać innych pszczelarzy, chcących wykraść moje sekrety.

Bo mam swoje sekrety. I strasznie mi ciążą. Zatem, żeby uciec od potrzeby strzeżenia ich, zamierzam je wszystkie wyjawić. Przyznam się do wszystkiego. No, może nie całkiem do wszystkiego, mam parę sekretów, które zatrzymam dla siebie, bo zależy od nich mój byt. Zabiorę je ze sobą do grobu, chyba że znajdę ucznia, któremu zdecyduję się je przekazać, zgodnie z tradycją i wszelkimi procedurami. Musicie mi to wybaczyć.

Wielkie błogosławieństwo Varroa

Tak, naprawdę tak myślę, chociaż musiało minąć wiele lat i musiałem odnieść ogromne straty, nim wreszcie to zrozumiałem. To właśnie z powodu Varroa pewnego dnia wynalazłem najlepszą ramkę na świecie. Jak wielu z was pewnie wie, żyłem kiedyś z produkcji ramek. Opracowałem, budowałem i sprzedawałem na całym świecie „Super ramkę bezwęzową”, tak więc traktuję ramki z wielką powagą. Kiedy zatem mówię, że wynalazłem „najlepszą ramkę na świecie”, oznacza to naprawdę wielką rzecz. Ramka ta przewyższa wszystkie inne ramki zarówno pod względem technicznym, jak i estetycznym. Dlaczego? Z jednej prostej przyczyny. Nic nie kosztuje. Znalazłem ją na stercie zbutwiałych uli.

Marnowanie darmowych ramek to ogromna strata. Ale jeszcze ważniejsze niż fakt, że jest to ramka z odzysku, jest sposób, w jaki powstała – wyewoluowała w naturalnym procesie rozkładu, który uwolnił ją od reguł i nakazów obowiązujących inne, nie darmowe ramki, nawet te, które ja sam wcześniej wytwarzałem. O tak. Odkrywając tę ramkę, przeszedłem samego siebie.

Odkrycie owej ramki i wszystko, co po tym nastąpiło, zawdzięczam właśnie roztoczu Varroa. Jakieś dziesięć, dwanaście lat temu, kiedy ten siejący przerażenie pasożyt zapukał do bram mojej pasieki – ostatecznie, po latach lękliwego wypatrywania go – i zaczął niszczyć moje pszczoły, oczywiście wpadłem w czarną rozpacz. Każdą wiosną zdobywałem nowe rójki, które rozwijały się pięknie przez cały sezon, tylko po to, żeby nie przetrwać zimy. Wracałem do martwej pasieki, sprzątałem ją i porządkowałem ule, które powinny tętnić bzyczącym życiem, ale wypełniała je cisza. Było to nie tylko demobilizujące, ale przede wszystkim bolesne. Zastanawiałem się, po co w ogóle to robię, skoro dało sobie spokój wielu niestrudzonych kamratów, a nawet wielki Ormand Aebi (utrzymujący się przez ponad dziesięć lat rekordzista Guinessa za największą ilość miodu z jednego ula, z jedną matką, w jednym sezonie, który to rekord został pobity tylko dzięki użyciu kilku matek, bo oryginalny rekord Ormanda chyba nigdy nie doczeka się nawet poważnego wyzwania), który był najbardziej niestrudzony z nich wszystkich.

Z każdym rokiem czułem się coraz głupszy i coraz bardziej przybity. A ule oczywiście butwiały w zawrotnym tempie, pozbawione pszczół, które utrzymują je w dobrym stanie przez wszystkie zimy.

Nie mogłem się zdobyć na to, żeby je wymieniać na nowe. Wykalkulowałem, że jeśli będę je wymieniał w tempie, jakie narzucały warunki, prędko pójdę z torbami – i to przez pszczelarstwo, miłość mojego życia. Z czasem było coraz gorzej. Teraz już wiem, że gdybym wtedy inwestował w przyzwoity stan mojej pasieki, nie doszedłbym do punktu, w którym obecnie się znajduję.

Jak wszyscy pszczelarze, przeklinałem roztocze Varroa. Stawałem na głowie, próbowałem konwencjonalnych i niekonwencjonalnych metod, ale nic nie działało. Nawet kiedy nie miałem nic do roboty, spędzałem czas w pasiece, czyszcząc i porządkując ule, które coraz bardziej butwiały i stawały się coraz mniej użyteczne.

Najsmutniejszą rzeczą, jakiej może doświadczyć człowiek kochający pszczoły, jest widok martwej pasieki. Zawodzenie wiatru w pustych ulach jest dźwiękiem rozdzierającym serce każdego pszczelarza. W pewnej chwili pszczelarstwo zmieniło się dla mnie w przeciwieństwo tego, czego w nim wcześniej szukałem. Musiałem zrezygnować. Chciałem zrezygnować, ale nie wiedziałem jak, bo jakaś część mojego życia została zajęta przez pszczoły. Nie mogłem nic więcej uczynić, bo życie w mojej pasiece toczyło się tylko w stale rosnącej stercie niszczejących korpusów. W ciągu paru lat spaliłem ich całe mnóstwo, a mimo to wciąż miałem ich strasznie dużo.

A potem nagle kilka rodzin zaczęło dożywać wiosny. Potem następne. Przez cały czas rozwijał się również mój interes likwidowania dzikich rojów, więc co wiosnę miałem nowe rodziny. W dodatku w jeszcze inny interes przerodziło się moje zainteresowanie problematyką zdrowia, którą zajmowałem się od lat. Zmieniłem punkt ciężkości w moim pszczelarstwie – postawiłem na zbiory pyłku zamiast miodu i zacząłem świetnie prosperować, chociaż każdej zimy i tak traciłem większość pszczół.

Zrozumiałem, że muszę zrobić następny krok w sensie filozoficznym. Zmieniłem sposób myślenia o pszczołach. Najpierw przestałem je nazywać „moimi pszczołami”, ale po prostu „pszczołami”, a potem pozwoliłem sobie na myśl, że „pszczoły” te mogą stać się „moimi pszczołami”. Właściwie myśl ta zrodziła się w mojej głowie naturalnie, nie była efektem jakiegoś skomplikowanego intelektualnego procesu, bo przecież większość pszczół, z którymi miałem do czynienia i tak była dzika. W ten sposób wprowadziłem do mojego pszczelarstwa nowy koncept – pozwoliłem, by w mojej pasiece zapanowały zasady, jakie rządzą dziką przyrodą.

Moja nowa ramka (Super ramka bezwęzowa) okazała się krokiem w dobrym kierunku, ale wciąż daleko jej było do celu. Gdyby wtedy była idealna, ja sam dużo wcześniej bym „tam” dotarł. Z biegiem czasu zmierzałem więc „tam”, które jest „tu” i „teraz”. Nie musicie tego rozumieć, to filozofia.

Teraz pszczoły, które nie są moimi pszczołami, są moimi pszczołami. Rozszerzyłem swoje horyzonty, żeby je wszystkie przygarnąć. I skoro wszystkie i tak są moje, żadna strata nie jest zbyt wielka, a zysk zbyt mały. W końcu wszystko działa jak trzeba.

Jak już wspomniałem, bardzo dużo zawdzięczam roztoczom Varroa, dzięki którym to wszystko stało się możliwe.

Mówiąc „to wszystko”, mam na myśli idealne pszczelarstwo. Bo takie właśnie się stało – idealne.

Jedną z największych zasług tego małego wrednego pasożyta jest wyeliminowanie z gry tych graczy, którzy i tak powinni z niej wypaść oraz zniechęcenie do pszczelarstwa tych, w innych okolicznościach by się nim zajęli – mam tu na myśli tych, którzy nie rozumieją jak postępować w zgodzie z naturą, którzy rozwiązują problemy poprzez atak na nie, którzy mają ambicje, by pokonać naturę i wyciągnąć z niej jak największy zysk. Ale nie miejcie wyrzutów sumienia, przecież nie tak dawno ja sam też myślałem, że w tym wszystkim chodzi o miód, i że miód to pieniądz. Powiedzmy sobie szczerze, gdyby chodziło o miód, bylibyśmy „miodobraczami”, a nie „pszczelarzami”. A jesteśmy pszczelarzami, zatem chodzi o pszczoły.

Z punktu widzenia człowieka, który łudzi się, że ma władzę nad przyrodą (złudzenie to na dłuższą metę nie ma szans się obronić), umieranie pszczół z powodu Varroa lub jakiejkolwiek innej przyczyny, jest czymś złym. Ale umysł owadów nie pracuje w taki sposób, nie podziela systemu wartości człowieka. Gdy pszczoły umierają, tym bardziej ich gatunek jest żywy. Nie oczekuję, że wy – ludzie, to zrozumiecie, bo budujecie całą swoją naukę i filozofię na własnych pragnieniach. A kiedy umieracie, po prostu już was nie ma. Szkoda mi was.

Ostatnimi cechami najlepszej ramki na świecie są: łatwość w użyciu, efektywność, trwałość. Ta ramka łączy w sobie te wszystkie zalety. Właściwie to tylko część ramki, bo cała dolna beleczka i cześć bocznych całkowicie zbutwiały i odpadły. Na dobrą sprawę to w ogóle nie jest ramka, ale to, co z niej zostało, jest naprawdę doskonałe.

Piękno Zdezelowanych Uli

Zacząłem studiować rolnictwo, ale przerwałem, bo rolnictwo, którego mnie uczono nie było tym, którego ja chciałem się uczyć. Zamiast chodzić do college’u, w połowie lat sześćdziesiątych zostałem współwłaścicielem farmy organicznej. Było tam dwadzieścia pięć starannie wymuskanych uli, ustawionych w idealnie prostych rzędach i dwa rozsypujące się, stojące trochę z boku. Nie minęło wiele czasu, nim nocą zjawili się złodzieje z ciężarówką i ukradli dwadzieścia pięć „lepszych” uli.

Moi wspólnicy zwołali naradę kryzysową, podczas której zadecydowaliśmy, że ja mam się zająć ostatnimi dwoma ulami, bo żaden z nich nie interesował się pszczołami. I tak to się zaczęło – od dwóch uli, których nie zabrali złodzieje. Z pomocą jednego ze wspólników, przetrwawszy ździebko więcej niż umiarkowaną liczbę użądleń, zdołałem przenieść je do mojej części farmy i zacząłem się z nimi oswajać.

Dziś, trzydzieści pięć lat później, zatoczyłem pełne koło od zerowej wiedzy o pszczelarstwie do bardzo rozległej, a potem znów do zerowej, od rozsypujących się uli do najlepszych i z powrotem do zdezelowanych.

Najoczywistszą zaletą rozsypujących się uli jest fakt, że nie ukradną ich żadni złodzieje. Jeśli wyglądają źle, nikt ich nie zechce. A jeżeli zdezelowany ul zacznie się rozpadać, kiedy złodziej będzie go podnosił, tym lepiej. Uwaga: z tego powodu lepiej jest nie przybijać dennic do korpusów.

Złodzieje są niewolnikami iluzji, dlatego właśnie są złodziejami. Mają wypaczony system wartości. Na przykład: miód to pieniądz. Ale czym jest pieniądz? Wciąż czasem słyszy się stare pszczelarskie wygi, które mówią o „rabowaniu pszczół”. I myślę sobie, że w ich przypadku to się zgadza – oni dokładnie to robią.

Jednak „odporność na kradzież” nie jest bynajmniej jedyną zaletą zdezelowanego ula. Z jakiejś dziwnej przyczyny pszczoły wolą żyć właśnie w nim. Pociąga je zbutwiałe drewno. Wiele już napisano o tym jak zapobiegać ucieczce rójki wkrótce po osadzeniu jej w nowym ulu. Wskazówek jest wiele, na przykład takie, żeby postawić ul w cieniu, zamknąć w nim rójkę aż do zmroku albo nawet na całą noc, aż do rana.

Pszczelarze, których dotyczy ten problem, mają zapewne nową węzę i nowe, świeżo wymalowane ule. Z moich starych uli nigdy nie uciekła nowo osadzona rójka, chyba że była bez matki. Uwierzcie mi, że kiedy już osadzę rój i usłyszę charakterystyczne bzyczenie rodziny z matką, żadna siła nie jest w stanie skłonić jej do ucieczki.

Pszczoły lubią otwory w niepożądanych miejscach

Pszczoły lubią niespodzianki. Kiedyś obserwowałem ich kilka, kręcących się i tańczących na gwoździu wystającym ze starego ula, blisko wylotka. Jedna łapała gwóźdź przednimi odnóżami i kręciła się wokół niego przez chwilę, podczas gdy pozostałe stały dookoła i się przyglądały. Potem kręcąca się pszczoła puszczała gwóźdź i jej miejsce zajmowała inna. Trwało to prawie godzinę ludzkiego czasu. Ktoś mógłby pomyśleć, że próbowały wyciągnąć ten gwóźdź. Ale po co miałyby to robić? Bo jego obecność kłóciła się z ich poczuciem porządku? A jeśli tak, dlaczego zabrały się za niego akurat wtedy, skoro tkwił tam przez lata? Nie sądzę, żeby chciały go usunąć. Myślę, że się nim bawiły.

Nie jesteś w stanie ponieść niższych nakładów, niż używając zdezelowanych uli. Zdezelowane ule uratowały mnie od bankructwa.

Pozostaje jeszcze kwestia estetyki. Kiedy rok po roku przebierałem w stercie butwiejących śmieci, coraz trudniej było mi przeznaczyć coś do spalenia. Martwy sprzęt okazał się jedynym żywym. Patrząc na jakieś wypaczone, zbutwiałe elementy, przeżarte przez myszy i larwy motylicy, myślałem sobie, że wciąż jest w nich sporo życia. A nawet więcej – że te elementy nigdy aż tak nie tętniły życiem. I na pewno się przydadzą. Przerzucałem je więc na drugą stertę, której pozwalałem rosnąć jako zapas części do ewentualnego użycia.

Mimo to mój umysł wciąż kurczowo trzymał się nieprzezwyciężonej wizji czystych, odmalowanych uli oraz idealnie równych plastrów, chociaż od dawna wiedziałem, że nie ma czegoś takiego jak obiektywne piękno. Umówiłem się kiedyś na randkę z króliczkiem Playboya i – uwierzcie mi – wcale nie była piękna.

Ale istota prania mózgu polega na odrzuceniu rozsądku i logiki. Chociaż wiedziałem, że nie tędy droga, wciąż chciałem mieć nowiutkie ule w równiutkich rządkach, a w nich nieskazitelne ramki i plastry.

Wiem, że źle jest trzymać pszczoły w starannie ustawionych rządach. Kiedyś miałem pasiekę na urodzajnej farmie. Pewnego dnia przyszedł do mnie zarządca i nakazał mi ustawić ule równo, jak od sznurka. Spojrzałem mu w oczy i powiedziałem „nie”. Nie wierzył własnym uszom. Powiedział, że właściciel życzy sobie, żeby wszystko na jego ziemi było równe i schludne. Ja mu na to: „Nie pracuję ani dla ciebie, ani dla właściciela. Ule zostają, gdzie są”. Odwrócił się na pięcie i sobie poszedł. Później, po tym jak poskarżył się właścicielowi, ten powiedział mi, żebym go nie słuchał. Nigdy więcej nie widziałem zarządcy, chociaż trzymałem ule na tej farmie jeszcze przez wiele lat. To ciekawe, jakie sprawy niektórzy uznają za ważne.

Wiedzieliście, że niektórzy pszczelarze wpadają w złość na widok propolisu w swoich ulach? Czy to nie szczyt wszystkiego?

Tak czy inaczej, mój umysł kazał mi postrzegać zbutwiałe ule jako szpetne, jako coś, czego należy się wstydzić, jakby stawiało mnie to poniżej poziomu pszczelarzy z porządnymi ulami, chociaż większość z nich tymczasowo zwinęła interes, a mój rozrastał się w zawrotnym tempie, doświadczając tylko chwilowych porażek.

Piękno to niebezpieczna sprawa, bo jest rzeczą całkowicie subiektywną, a cały świat zachowuje się tak, jakby dało się na nie spojrzeć obiektywnie. Pszczelarstwo słono płaci za ten błąd, podobnie jak wiele innych dziedzin.

Kto zna manifest przeciwko racjonalizmowi w architekturze Friedricha Hundertwassera, będzie wiedział, dokąd to wszystko zmierza. Dla nielicznego grona tych, którzy o nim nie słyszeli – wyjaśniam. Kiedy wytwór architektury stworzony przez człowieka (jak dowodzi historia, zawsze dążący do najwyższego poziomu doskonałości) jest nowy, nieważne, czy to mieszkanie dla ludzi czy ul dla pszczół, jest sterylny. Hundertwasser uważał, że dopóki dom się trochę nie wypaczy, dopóki w kątach nie pojawią się pajęczyny, a ściany nie pokryją się patyną brudu, jest zwyczajnie niezdrowy. Jego zdaniem najdoskonalsze były projekty budynków z zaokrąglonymi futrynami. Gdyby był pszczelarzem, zapewne wolałby kószki od uli Langstrotha.

Bóg nie stworzył świata sterylnym. W przyrodzie nie ma prostych linii. Ludzkość łudzi się ideą prostych linii i to człowiek tworzy sterylność. Jest ona końcowym efektem procesu oczyszczania się ludzkiego umysłu, wynikiem nieświadomego dążenia do wiecznie niedoścignionej doskonałości. Człowiek zawsze będzie próbował prześcignąć samego siebie. Wiecznie podnosi sobie poprzeczkę. I postrzega Przyrodę jako powielenie tego samego procesu, zupełnie jak w Teorii Ewolucji.

Mówi się, że Bóg stworzył Człowieka na swoje podobieństwo. Mówi się również, że Człowiek stworzył Boga na podobieństwo siebie. Sądzę więc, że to wszystko sprowadza się do subiektywnej oceny, uzależnionej od tego kim jesteś i skąd pochodzisz. Moim zdaniem to wina Człowieka. W naszych wysiłkach, by czynić wszystko coraz lepszym, nieustannie wszystko pogarszamy. I nie ma na to lepszego przykładu niż pszczelarstwo.

Nie chcę tym samym bronić lenistwa i zaniedbania – staram się pokazać nieuchronność. Z wyjątkiem tych z nas, którzy są dziewicami, albo prawiczkami, wszyscy wiemy, co to znaczy „stracić dziewictwo”. Dziewictwo jest najdoskonalszym symbolem czystości, ale mimo to wszyscy rozumiemy, że proces udoskonalania dziewictwa jest jednoznaczny ze splamieniem go. Takie paradoksy towarzyszą nam w życiu na co dzień. Ale w którym momencie udoskonalanie staje się upadkiem? Być może wówczas, gdy jakiś przedmiot nadaje się już tylko do skompostowania.

W końcu, w filozoficznym i praktycznym sensie, moje pszczelarstwo osiągnęło etap, w którym przestałem odczuwać strach przed Varroa i wszelkimi innymi pasożytami, nie bałem się już chorób, śmierci czy ośmieszenia, a czułem się przez nie wzmocniony. Nareszcie odpowiadają mi moje zdezelowane ule. Postrzegam je jako piękne.

Nie twierdzę jednak, że moje idealne pszczelarstwo jest idealne. Mój ideał jest niedoskonały. Moje pszczelarstwo nie jest pozbawione problemów. Dlaczego? Na przykład niedawno, kiedy podważyłem daszek ula, on zwyczajnie rozleciał mi się w rękach. Widzicie? Ja też czasem cierpię.