sobota, 1 października 2016

"Zarządzanie warrozą w pasiece", czyli każdy słyszy to, co chce usłyszeć

W dniu dzisiejszym byłem na dniach otwartych u Łysonia w Kleczy Dolnej. Była to moja pierwsza wizyta tam, i muszę przyznać, że pań Łysoń ma nie lada faktorię. W zasadzie nie o tym ma być ten wpis, jednak w ramach początkowej dygresji muszę stwierdzić, że pośród wielu pszczelarskich atrakcji, ciekawa okazała się obserwacja taśmowej produkcji węzy (rzecz jasna pszczelej). Otóż odpowiednio przygotowany wosk ("autoklaw jest tu kluczowy więc bez możliwości sterylizacji nie zabierajcie się za to pszczelarze!") nawijany jest przez specjalne diabelskie machiny na wałki. Woskowa taśma zanim stanie się węzą pokleić się nie powinna - a więc nawijana jest w pojemniku z wodą... z płynem... Na pytanie jaki to płyn (i czy jest to "Ludwik"), odpowiedź brzmi: "niemiecki". Nigdy nie wgłębiałem się w procesy produkcji węzy, ale też jakoś nie przyszło mi do głowy, że węza maczana jest ot tak bezpośrednio w detergencie, a potem to tak trochę jest to spłukiwane, ale... czy skutecznie? No nie wiem, może to dodatkowy standard pszczelarski (i być może jest on nieszkodliwy jak wszystkie inne standardy pszczelarskie), którego nie byłem świadom - całe życie się człowiek uczy. W każdym razie doszedł mi kolejny argument dlaczego węzy nie należy stosować.

Będąc na miejscu miałem "niewątpliwą przyjemność" wysłuchać na żywo wykładu doktora Pawła Chorbińskiego w temacie "Zarządzanie warrozą w pasiece". No cóż, wiadomym jest, że każdy słyszy i dostrzega to, co chce usłyszeć i dostrzec. Więc i ja podzielę się tym, co w tym wykładzie usłyszałem i dostrzegłem - wyłapałem parę nieścisłości, a nawet i argumenty za tym, co wspiera nasze (mówiąc nasze mam na myśli wolnopszczelarskie) poglądy, tezy i idee. Pierwsza sprawa jaka mnie uderzyła, to sam tytuł wykładu. Rzecz jasna rozumiem doskonale, o co chodziło autorowi, co poeta miał na myśli i co ten zwrot ma znaczyć, jednak gdy ma się już mózg tak "zepsuty" jak mój przez organiczne pszczelarstwo - a zwłaszcza w wydaniu amerykańskim - to już sam ten tytuł brzmi co najmniej dziwnie. Michael Bush wielokrotnie podkreślał, że on wcale warrozą nie chce się zajmować, a jak wygłasza wykład na spotkaniach pszczelarskich, to zawsze, niezależnie od tematu głównego, kończy się na mówieniu o roztoczach i problemach związanych z nimi (a może tylko tak kokietuje...? czy to zresztą ważne?). Wraz z niektórymi z kolegów cieszymy się tym, że jesteśmy na etapie naszego pszczelarskiego rozwoju duchowego, który nakazuje nam mieć całą tą warrozę w dupie i po prostu robić to, co do nas należy. Nie znaczy to, że nie mamy świadomości problemów związanych z roztoczami. Jak najbardziej mamy - prawdopodobnie nawet większą niż inni, bo te problemy mocniej nas dotykają. Za to nie wydatkujemy energii na zliczanie, ograniczanie, zwalczanie (i inne rzeczowniki odczasownikowe) roztoczy. Pogodziliśmy się z tym, że roztocza są, będą i będą przynosić nam straty. To i przynoszą. Natomiast pszczelarze Rzeczypospolitej w opozycji do nas, właśnie do tego dojrzewają (a być może już dawno dojrzeli), że w pasiekach nie zarządza się pszczołami, tylko warrozą. A wracając do meritum, to o co chodziło w wykładzie? Rzecz jasna o to, jak mamy postępować, żeby było dobrze. Parafrazując jednego z bohaterów "Rejsu" trzeba to ująć w ten sposób: "Bo jeżeli ta warroza ma być, to trzeba tak zrobić, żeby jej nie było". I właśnie o to chodzi w zarządzaniu warrozą: "o to, żeby jej nie było". Pan doktor przedstawił kilka sposobów na to, żeby warrozy się pozbywać i oczywiście argumentację dlaczego należy to robić i to właściwie. Ja nie będę tego tu przytaczał, bo też po pierwsze mi i nie wypada na tym blogu, a po drugie dlatego, że nie tylko argumenty do mnie nie dotarły, ale w zasadzie można powiedzieć, że ich nie usłyszałem, a pointy nie dostrzegłem. Jak pisałem wyżej podzielę się natomiast tym co do mnie dotarło.

Doktor Chorbiński w początkowej części wykładu powiedział bardzo ciekawe dla mnie słowa. Otóż podkreślił, że w początkach inwazji roztoczy w Polsce pszczoły były bardziej odporne na problemy powodowane przez warrozę. Przyznam, że w pierwszej chwili zdziwiło mnie to niezmiernie, bo raczej zgodnie z moją wiedzą, to dziś coraz mocniej, choć powoli, wykształcają się mechanizmy obronne pszczół, a 35 lat temu roztocza praktycznie nie napotykały oporu i wchodziły w pszczele rodziny jak w masło. Ale zaraz doktor wyjaśnił, co miał na myśli, a dla mnie wszystko stało się jasne. Otóż stwierdził, że rodziny umierały dopiero gdy miały porażenie na poziomie około 1500 sztuk roztoczy, podczas gdy dziś ten próg krytyczny wynosi około 500. I sam wykładowca podkreślił, że powodem tego może być wyparcie naszej historycznie lokalnej pszczoły środkowoeuropejskiej, która jakoby sobie miała radzić lepiej. O ile intuicyjnie się z tym całkowicie zgadzam gdyż ta pszczoła była najlepiej przystosowana do naszych warunków (a przecież dzika AMM była jednym z kierunków moich poszukiwań wyjściowej pszczoły do selekcji), to wydaje mi się jednak, że jest to tylko pół prawdy. Przecież 30 - 35 lat temu gdy warroza dotarła do Polski nasze niebo było mocno zdominowane krainką, a mellifera mellifera była już w odwrocie (choć pewnie miała się lepiej niż dziś). Wydaje mi się (i to już są moje tezy, a nie wykładowcy), że powodów przedstawionego stanu może być kilka. Gospodarka pasieczna się zmieniła. Kilkadziesiąt lat temu chyba prawie każdy pszczelarz miał swoje matki - nieważne czy kraińskie czy środkowoeuropejskie i z nich hodował dalsze matki. Wydaje mi się, że mało kto obrażał się na matki rojowe (a może zbytnio przeceniam dawnych pszczelarzy?). Więc pszczoła na pasiekach była daleko bardziej lokalna niż dziś, niezależnie od źródeł pochodzenia jej krwi. Drugą sprawą, acz bezpośrednio powiązaną z pierwszą jest wprowadzanie wysoko wydajnych linii i sztucznych ras - dziś pszczoły muszą chlubić się ciągiem cyfr po oznaczeniu literowym, bo inaczej są nic niewarte. A te pszczoły są miodne, a wszelkie ich naturalne instynkty są systematycznie wypleniane. Trzecią i być może kluczową sprawą jest chemizacja życia pszczoły i zmiana jej otoczenia na styropianowo-plastikowe. Wydaje mi się, że jeżeli powrócimy do drewnianych starych uli i zaczniemy rozmnażać to, co mamy u siebie, zaprzestając trucia pszczół i niszczenia ich bakteryjno-grzybiczego biofilmu, to bez większych problemów na przestrzeni 2 - 3 pokoleń jesteśmy w stanie zwrócić pszczołom możliwość przeżycia przy porażeniu na poziomie 1500 osobników roztoczy. Bo niby dlaczego miałoby to być niemożliwe? Doktor podając te historyczne obserwacje w zasadzie dodał mi argumentów do tego, co już od dłuższego czasu mówiłem, pisałem i nad czym się głowiłem - że kluczem jest ogólna odporność, równowaga i lokalne przystosowanie, a nie tylko zlikwidowanie roztoczy. Jeżeli natomiast do wyższego progu krytycznego dodamy nawet tylko lekkie zwiększenie umiejętności pszczół wykrywania i likwidowania roztoczy (co właśnie bardzo powoli, acz konsekwentnie pszczoły zdobywają), to wydaje się, że utrzymanie populacji na poziomie do 1500 osobników nie powinno być kłopotem, nieprawdaż?

W części wykładu dotyczącej amitrazy doktor podkreślił, że badania wskazują na to, że warroza praktycznie niezwłocznie po wygryzieniu się młodej pszczoły ponownie chowa się do komórki gdzie dojrzewa, następnie znów wychodzi z pszczołą i dopiero wówczas znów chowa się pod zasklep w celu podjęcia zachowań reprodukcyjnych. Ostatnie dziesięciolecia skutecznie nauczyły ją więc chować się przed dymkiem. Możecie sobie dymić pszczelarze ile wlezie - a miód z każdym dymkiem będzie coraz zdrowszy i smaczniejszy... Co jeszcze ciekawe podkreślono, że amitraza podana w postaci apiwarolu jako "lek" kontaktowo i krótko działający nie doprowadza do uodpornienia roztoczy, a podana w sposób działający dłużej w ulu jak najbardziej może do tego doprowadzić. Niewątpliwie więc te słowa mogą być poczytane jako argument przeciwko taktikowi czy jakiejkolwiek innej substancji stosowanej i uwalnianej powoli. Ale czy na pewno jest tak jak powiedział pan doktor? Przekazał przecież również informację, że apiwarol ma określoną przez producenta skuteczność na poziomie 98%, a z badań przeprowadzonych w pasiekach doświadczalnych, w okresach bezczerwiowych (np. po zastosowaniu izolatorów), wynikało, że "lek" ma wspaniałą skuteczność, gdyż posypało się 99% ulowej populacji roztocza. Czy więc ten 1 - 2 % osobników, które przeżyły nie może świadczyć o zdolnościach do przetrwania niektórych osobników Varroa w toksycznym amitrazowym środowisku? Każdy widzi, co chce zobaczyć...

W pewnym momencie wykładu zacząłem mocno "strzyc uszyma". Otóż doktor zaczął opowiadać o tym, że gdzieś, kiedyś, jakiś jego rozmówca wspomniał mu, że zostały założone organizacje, które zaprzestały leczenia pszczół. Oho, jakaś wolnopszczelarska mafia - pomyślałem sobie. Okazuje się, że te organizacje chlubią się swoimi czystymi organicznymi produktami, w których nie ma chemii, bo rzecz jasna się jej nie stosuje, ale... No właśnie, zawsze jest ale. Otóż te organizacje działają w taki sposób, że co rok kupują pszczoły, doją z nich ile mogą (to moje stwierdzenie, nie wykładowcy) i potem nie lecząc tych pszczół doprowadzają je do śmierci - często nawet nie przejmując się, że pszczoły zostały ograbione z miodu do zera, a ich zapasy zimowe nie zostały uzupełnione. Barbarzyńcy - pomyślałem sobie! Żeby było ciekawiej, a cała sprawa nabrała rumieńców - i to już stwierdzenie nie moje, tylko pana doktora - organizacje te kupują pszczoły "z nielegalnych źródeł"! To łobuzy z tych barbarzyńców! - znów sobie pomyślałem.

Na wykładzie rzecz jasna nie mogło zabraknąć słów o tzw. "małej komórce" i bardzo dobrze, że zostało to wspomniane. Co więcej słusznie doktor wskazał, że komórka jest nie tyle "mała", co obecna została powiększona przez jakieś ludzkie wymysły i koncepcje. Ciekawe jest jednak to, że albo nie było pointy, albo... jej nie usłyszałem... A wydawałoby się, że warto było powiedzieć: "spróbujcie więc państwo zwrócić pszczole rozmiar, który jej dawniej zabraliśmy". Ale takie słowa do mnie nie dotarły, za to płynnie wykład przemknął do problemu ramki pracy oraz plastra świeżego i przeczerwionego i do którego chętniej roztocz wchodzi (nie do końca zrozumiałem związek tego faktu z małą komórką, ale też mogło mi coś umknąć, gdyż byłem zbyt wściekły na łobuzerskie organizacje pszczelich organicznych barbarzyńców).

Ciekawy natomiast był pewien brak konsekwencji (i to co najmniej na dwóch płaszczyznach) związany z całą tą sprawą trutni i ramek pracy. Otóż w świetle słów doktora wycinana ramka pracy to standard, który bardzo dobrze świadczy o pasiece. Przy okazji jednak chwilę potem wspomniał o tym, że przy regularnym stosowaniu ramki pracy przez 10 - 15 lat selekcjonujemy roztocza na omijanie czerwiu trutowego i "atakowanie" komórek robotnic. Ale przecież to standard, który dobrze świadczy o tych, którzy to praktykują. Czy właściwym standardem jest więc długofalowe kierowanie impetu roztoczy na larwy robotnic? Poza tym doktor kilkukrotnie zaczął odnosić się do koncepcji usuwania pierwszego czerwiu wiosennego (jako swoistej "pułapki na warrozę") lub innego czerwiu w szczególnych okolicznościach (np. przy stosowaniu izolatorów). I tu pan doktor wspomniał, że dla niektórych ten sposób jest jednak niedopuszczalny, bo jest to (słowa wykładowcy, aczkolwiek o poglądach nie swoich, a innych): "zbiorowe morderstwo". Zawsze ciekawiła mnie ta "konsekwencja", że likwidacja i zabijanie roztoczy jako pasożyta jest "moralne", a pozwalanie na śmierć pszczół jest "niemoralne", czy też zabijanie trutni jest "moralne", a zabijanie robotnic jest "niemoralne". Okazuje się, że w ludzkim rozumieniu moralne jest wszystko, co jest produktywne i służy naszym interesom, a niemoralne wszystko, co tym interesom szkodzi. Robotnice zajmują się wychowaniem innych robotnic i przynoszą miód - więc oczywistym jest, że niemoralnym jest je zabijać. Trutnie nie noszą miodu, a wręcz go zjadają - możemy więc śmiało nie mieć wyrzutów sumienia z wycięcia ramki pracy, bo przecież absolutnie nie jest to niemoralne, a ten standard jest głęboko chwalebny i godny naśladowania.

To były chyba najważniejsze rzeczy jakie usłyszałem w wykładzie o zarządzaniu warrozą. Ciekawe, co też dostrzegli i usłyszeli inni...?

czwartek, 29 września 2016

Sezon 2016 zakończony

Wczoraj prawdopodobnie ostatni raz w tym roku zaglądałem do kilku uli. Miałem wytypowane cztery rodziny, które miały się źle i zakładałem, że długo nie pożyją. Trzy z nich były na jednym pasieczysku, jedna na innym. Faktycznie wszystkie padły i zostało po nich tylko kilka plastrów z niedogrzanym czerwiem. Przy okazji zajrzałem do 2 rodzin, z którymi wykonywałem ostatnie - można powiedzieć "nerwowe" - zabiegi przy okazji straty matki w jednym z uli warszawskich. Warszawiak, do którego podałem matkę mocno się rozczerwił i przez to pszczoły niestety zjadły sporo zapasów. Podałem im około 2 - 2,5 litra inwertu i biję się z myślami czy to im wystarczy, czy też trzeba będzie im coś jeszcze dodać. Gdyby nie te zawirowania spowodowane utratą matki na pewno nic by nie dostały, ale w tej sytuacji może jednak trzeba. Nie chciałbym jednak już zaglądać. Druga rodzina jest na skraju - nie ma szans na przetrwanie - pszczół 2 uliczki, pokarmu praktycznie zero. Nie ma co ratować, a boję się łączyć te pszczoły, aby potencjalnie nie sprowokować dalszych rabunków czy roznoszenia "czegoś" - o ile one są nosicielami tego "czegoś"... W ogóle plan był taki, że nie zaglądam od 10 - 15 września. W znaczącej większości rodzin faktycznie ten plan zrealizowałem - a z jakim to będzie skutkiem zobaczymy wiosną. Oby nie okazało się, że pszczoły jeszcze mocno czerwią i wiosną będzie krucho, z racji tego, że nawłoć w tym roku bardzo szybko skończyła nektarowanie... Przyznam, że w zeszłym roku byłem spokojniejszy, bo choć wiele uli jest dość ciężkich, to jednak rok temu nawłoć kwitła jeszcze w najlepsze i w razie potrzeby pszczoły mogły sobie dozbierać. No cóż, przekonamy się. Nie czuję w każdym razie, żebym zaniedbał karmienie. Być może ten lekki niepokój, który objawia się u mnie spowodowany jest tym, że obecnie sprawdzałem tylko te rodziny, które typowałem na słabe, chore, rabowane... Po zajrzeniu do kilku takich uli - i tylko takich - tworzy się w głowie jakiś pesymistyczny obraz całości. Myślę... i liczę na to, że jest on spaczony.

Stan pasieki na dziś to 44 rodziny (wliczając jako "żywą" tą wspomnianą z warszawiaka, za to odliczając tą małą dwuuliczkową, która nie przetrwa pewnie dłużej niż do połowy października).

Pod domem miałem jedną małą rodzinę obok kilku znacząco prężniejszych. Z tej małej nie ma lotów podczas gdy inne w cieplejsze chwile wychodzą sobie polatać. Może ta rodzina też już padła? Miała się nie najgorzej, ale może dopadły ją rabunki... Na razie postanowiłem do niej nie zaglądać, ale zobaczymy co będzie dalej. Być może takich jest więcej na innych pasieczyskach?

Ten rok można zdecydowanie podsumować jako rok wyjątkowych presji i kryzysów. A presje były nie tylko wewnątrz rodzin, spowodowane przez roztocza, ale także zewnętrzne, wywołane przez warunki środowiskowe - rok był bardzo niestabilny i dość niebogaty jeżeli chodzi o pożytki (choć kto trafił z rozwojem rodzin coś tam miodu zebrał). Długa chłodna wiosna, lato przeplatające okresy suszy z chłodami i deszczami i bardzo krótka jesień, w której nawłoć znikła tak szybko jak się pojawiła. Do tego bardzo dużo tworzenia rodzinek, zasilania, łączenia bezmatków, rozganiania pszczół... To wszystko spowodowało tyle, że nie wykonałem swojego planu w żadnym punkcie. Do zimy dojdzie przynajmniej 10 rodzinek mniej niż zakładałem, żadna z rodzin nie zakarmiła się sama (nie wiem co z rodziną w kłodzie, ale mam nadzieję, że uzbierała nawłoci...), rzecz jasna nie tylko nie osiągnąłem oczekiwanej wartości 1 kilograma miodu z ula, ale nie udało mi się wziąć miodu w ogóle, a do tego pszczoły zbudowały w tym roku niezwykle mało plastrów (a ile to sam nie wiem) i o wymianie gniazd w celu systematycznego zmniejszania komórek mogłem tylko pomarzyć. Przy okazji trzeba nadmienić, że nie wykonałem również planów związanych z zapszczeleniem ani jednej sztucznej barci (choć też z całkowitego braku czasu nie sprawdzałem ich od początku czerwca - może coś przyszło?). Przy tym wszystkim mam tylko nadzieję, że to co przetrwa tak słaby sezon, w którym skupiły się głód i choroby, będzie na swój sposób wartościowe i bardzo cenne do dalszego namnażania. A wydaje mi się, że jakaś część rodzin ma dobry potencjał na skuteczną zimowlę, nawet gdyby nadchodząca pora roku okazała się trudna.

Poznałem też co znaczą barciaki w ramkach z padłych rodzin. Wiedziałem, że mogą zrobić spore spustoszenie, ale nie sądziłem, że aż takie... W każdym razie poza ulem do wiosny będę przechowywał tylko świeżo zaczęte plastry, gdzie raczej barciak nie ma czego szukać. Reszta zimuje w ulach. Wiosną zobaczę i ocenię czy cokolwiek z tego nadaje się do dalszego użycia.


Obecnie nastaje czas zimowego odpoczynku zarówno pszczół jak i pszczelarza. Będzie czas na jakieś dalsze przemyślenia swoich decyzji. Przyznam, że na tą chwilę uznaję, że znacząca większość moich wyborów była na daną chwilę racjonalna i oparta na takich właśnie założeniach i takiej ocenie. Czy z perspektywy można uznać, że niektóre wybory były błędne? Mam świadomość, że wiele osób uznałoby je za takie, ale ja dziś wcale tak nie uważam. Wcale w tym roku nie tworzyłem mikroskopijnych rodzinek jak w poprzednim, a słabość niektórych z nich wynikała raczej z całkowitego braku rozwoju, czy wręcz systematycznego zmniejszania się w pewnych okresach kiedy pszczoły nie produkowały wystarczająco młodych, aby zastąpić stare pokolenie. Niektóre silne rodziny bywały głodne, a słabsze zbierały trochę miodu, a więc siła rodziny nie była kluczem do głodu. Jedna rodzina przez chwilę była na 4 korpusach 18tkach, a to co ostatecznie po niej zostało widać na jednym ze zdjęć powyżej. Za to niektóre czteroramkowe odkłady, które przez cały okres głodu stały zupełnie w rozwoju zimowane są na 12 ramkach w układzie 6x6 i wyglądają bardzo dobrze. Rzecz jasna większość moich wyborów podejmowanych przez cały sezon, to błędy z punktu widzenia wydajnej gospodarki pasiecznej, ale ja nie tak patrzę na moje pszczoły i na moją gospodarkę. Patrzę na moje pszczoły jako na twory biologiczne, dziś mające być właśnie tylko biologicznie wartościowe, a nie gospodarczo. A w mojej ocenie rodzinie na 6 czy 7 ramkach pełnych wielkopolskich nic pod względem biologicznym zarzucić nie można (a czasem nawet i słabszym). 

Z niecierpliwością czekam na wiosnę. Mamy przed sobą pięć, sześć miesięcy odpoczynku.