Wychodzi, że dalej będę chwalił babę przed zachodem słońca.
Wbrew moim założeniom sprzed tygodnia postanowiłem jednak objechać pasieki w ten weekend z kolejną porcją pokarmu. Choć nawłoć kwitnie w najlepsze, to stwierdziłem, że większości maluchom i tak trzeba będzie pomóc, a jeżeli uznam, że nie ma potrzeby już karmić, to po prostu tego nie zrobię. Postanowiłem również podać niektórym rodzinom trochę większe dawki (podkarmiaczka 2,5 litra bądź 3 słoiki po 0,9 litra) niż do tej pory. Więc tym razem rozdałem dużo - 10 wiaderek po 15 kilogramów inwertu. Ponoć w 15 kg inwertu jest około 11 - 11,5 kilogramów suchej masy cukru, co stanowi około 11 litrów pokarmu. Zdecydowałem się na inwert z racji czystej wygody i braku czasu. I choć chyba miałbym większą pewność co daję pszczołom gdybym karmił cukrem (przy mniejszej pasiece lub większej ilości czasu raczej zdecydowałbym się na cukier), to jednak faktycznie doceniłem wygodę tego rozwiązania. Biorę wiaderko i wszystko jest gotowe - nic tylko nalewać do podkarmiaczek. Jedyną robotę jaką wykonywałem dodatkowo, to zaprawianie inwertu niewielką ilością kwasu askorbinowego (zwanego popularnie witaminą C) oraz "szczyptą" różowej soli himalajskiej. Tak samo zresztą postępowałem przy wykonywaniu syropów cukrowych. Ile tego daję? Ano trochę. Na czubek łyżki... Nie mierzę, nie ważę. Jeśli już to daję raczej mniej niż powinienem, a nie więcej. Nie chcę przedawkować, ale też nie mam ochoty bawić się w aptekarza.
Kwas askorbinowy ma za zadanie nie tylko uzupełnić niewartościowy pokarm w witaminę, ale także lekko go zakwasić. O znaczeniu PH w pokarmie pszczół pisał choćby Michael Bush i te informacje zawarte są na stronie Wolnych Pszczół. Sól z kolei jest demonizowana przez pszczelarzy jako związek ponoć dla pszczół śmiertelny. Tymczasem jak się okazuje, o ile dziś solą się straszy, to kiedyś w podręcznikach pszczelarskich zachęcano do wzbogacania pokarmu pszczół poprzez dostarczenie odpowiedniej ilości soli mineralnych. Stąd też sole kamienne są lepsze niż "czysta" sól kuchenna, zawierająca praktycznie tylko jeden związek chemiczny. Jeżeli już karmimy pszczoły cukrem, to spróbujmy choć w tym przemycić trochę potrzebnych składników, które w naturalnym pokarmie występują nomen omen naturalnie, a w cukrze ich po prostu nie ma. Na opakowaniu inwertu jak byk pisze: sól - 0 g. W przypadku soli podziękowania należą się koledze Kubie z forum za zwrócenie uwagi na to zagadnienie. Na razie pszczoły żyją i wyglądają w porządku. Być może właśnie aktualne demonizowanie soli spowodowane jest tym, że po prostu wielokrotnie sól przedawkowano. Cóż, ja kiedyś też przez jakiś czas bałem się, że gdy w upalne dni lał się ze mnie pot (a w stroju pszczelarskim ciężko otrzeć czoło) i parę kropel spadło do ula, to zawarta w pocie sól zaszkodzi pszczołom, gdy będą chciały to wyczyścić... To tylko świadczy o tym jakie pranie mózgu wszyscy przeszliśmy czytając o osiągnięciach nowoczesnego pszczelarstwa.
No więc ile tego pokarmu łącznie poszło? Jak pisałem poprzednio ponad 200 kilogramów cukru (ja szacowałbym, że 220 kg i taką wartość przyjmę) oraz 150 kg inwetu z (przyjmijmy) masą cukru 120 kilogramów. Daje to więc łącznie 340 kilogramów cukru jakie podałem pszczołom do tej pory. W przeliczeniu na rodzinę daje to więc niecałe 7 kilogramów cukru do tej pory (trochę mniej niż w zeszłym roku - wtedy wyszło średnio po ok. 8 kg). Myślę, że niektóre z rodzin nie potrzebowały już ostatniej dawki gdyż nawłoć ładnie nektaruje, a mamy dopiero końcówkę sierpnia. Ale uznałem, że podam ten pokarm dziś, a resztę niech zbierają i zużywają na bieżąco. Kilka rodzin nie dostało już pokarmu i oznaczyłem je już sobie, że na 99% nie będą wymagały żadnej dalszej interwencji (w przypadku braku czasu nawet nie będę już do nich zaglądał, a jak będzie chwila to tylko uniosę daszek, żeby sprawdzić czy jest w porządku).
Tytuł posta mówi, jak oceniam dziś moją pasiekę. O ile jeszcze niecały miesiąc temu zastanawiałem się czy choć pół pasieki dotrwa do zimy i czy cokolwiek będzie wiosną, o tyle wraz z początkiem nektarowania nawłoci i dopływem pyłku, pszczoły nabrały ładnego wigoru i ruszyły do rozwoju. W większości uli bieleje wosk w wydłużanych komórkach i niektóre rodzinki dokańczają jeszcze zaczęte wiosną plastry, które w budowie zamarły chyba z końcem maja lub w czerwcu. Mając w pamięci mój optymizm z 2014 roku i to jak ostatecznie ów sezon się zakończył, podchodzę do tych szacunków ostrożnie, ale jednak jestem dobrej myśli. Widzę bowiem, że spora część rodzin nabrała nowego życia. Gdyby było z nimi bardzo źle, to jest dla mnie mocno wątpliwe, czy teraz ruszałyby z rozwojem i budową. Raczej dogorywałyby na tym co mają. Ale to rzecz jasna tylko moje subiektywne odczucia. Nie wiem jak będzie, ale wizualnie nabiera to rumieńców. O ile w lipcu podłamywałem się otwierając coraz to nowy daszek, o tyle teraz dość miło zaskakuje mnie jak niektóre pszczoły potrafią odbić się od dna. Oczywiście nie jest tak wszędzie. Piszę o ogólnym obrazie pasieki, bo też tak traktuję moje przedsięwzięcie. Dla mnie istotna jest całość. To moja pasieka ma być docelowo samowystarczalna (i ewentualnie dochodowa), a nie pojedyncza rodzina.
Spróbujmy trochę podsumować co się aktualnie dzieje w każdym miejscu.
Pasieczysko 1 - pszczoły pod domem.
8 rodzin w tym:
- 3 warszawiaki w bardzo dobrym stanie (ponad przeciętna pasieki)
- jeden warszawiak w słabym stanie (przywieziony niedawno pod dom zgodnie z pomysłem z wcześniejszego postu) - ten dostał ramę czerwiu i ramę pokarmu. Jeżeli pszczół wystarczy, żeby się obronić i wygrzać ten czerw, to myślę, że uda się go doprowadzić do zimowli.
- 3 ule wielkopolskie - wszystkie wyglądają na zdrowe i w ostatnim czasie ładnie się rozwijają, 2 mają dość fajną siłę (7x7), a jedna jest na 1 korpusie i ma około 7 czy 8 dostępnych ramek, przy czym czerwi na 3 lub 4 na względnie niewielkiej powierzchni
- kłoda - po lotach widzę, że ma piękną siłę, ale ona nie dostanie nic pokarmu ode mnie. Pole nawłoci ma 7 metrów od wylotka - liczę że da radę.
Maksymalna ilość rodzin na pasieczysku w sezonie: 8 (+ czasowo 2 dla kolegów)
Szanse na przezimowanie ma na pewno 6 rodzin. Wątpliwy jest warszawiak (tu może być różnie, ale staram się go podratować) i jeden wielkopolski (mroźna zima, może go przerosnąć, ale wygląda na to, że choroby go nie rozłożą).
Pasieczysko 2 - główna pasieka.
17 rodzin w tym:
- 2 słabe warszawiaki - z nimi może być różnie, ale raczej nie daję im zbyt wiele szans... choć może się za siebie wezmą?
- 2 rodziny wyglądające jakby były na wykończeniu - garść pszczół, garść czerwiu
- 1 rodzina w dadancie (miała być dla Łukasza, ale jej nie chciał zabrać) - czerw na 3 ramkach, siedzi na około 5 - cieszy to, że wziął się do rozwoju
- 4 rodziny fortowe - wszystkie wyglądają nieźle
- 8 rodzin w ulach wielkoposkich - są tu rodziny w różnej sile i w różnym układzie - część na ramkach 18tkach, część na ramkach pełnych.
Maksymalna ilość rodzin na pasieczysku w sezonie: ponad 40 (3 zabrane przez kolegów, 7 czy 8 wywiezionych w inne miejsca), ale też wiele było utworzonych rodzin na miejsca innych, które "kończyły się". Rotacja tutaj była bardzo duża i wydaje mi się, że łącznie mogło być co najmniej 25 czy 30 rodzinek, które były tworzone, a potem przestawały istnieć pomimo prób ratowania matecznikami czy czerwiem.
Szanse na przezimowanie ma na tą chwilę w mojej ocenie (wizualnej) około 11 - 12 rodzin, ale myślę, że przetrwa ich tu mniej po tym co działo się w sezonie. Zobaczymy.
Pasieczysko 3 - działka kolegi w oddali.
W przeciwieństwie do pozostałych miejsc, które choć w części mogą się zazębiać obszarami lotów matek i trutni (co może wpływać na nasycenie terenu moimi trutniami choć w małej części), to na pewno jest poza zasięgiem lotu pszczół z innych miejsc. Ciekawe też jak to długofalowo wpłynie na przeżywalność pszczół tu i w innych rejonach.
Na chwilę obecną jest tam 11 rodzin, w tym:
- 4 rodziny na 1 korpusie 18tce (po ok. 4 - 5 ramek zaczerwianych w różnym procencie i po około 8 dostępnych ramek z woszczyną w różnym stopniu odbudowanych);
- 1 rodzina na 1 korpusie 18tce mocno poddawana rabunkom (myślę, że nie przetrwa);
- 1 rodzina na 6 ramkach pełnych wielkopolskich - choć nie ma potęgi to wygląda ładnie i stabilnie. W tej rodzinie jednak widziałem trochę roztoczy;
- 5 rodzinek na 2 korpusach w układzie 6x6 - 8x8 - 3 z tych rodzinek ostatnio mocno się rozwinęły i choć robi się późno, to zostały zasilone 2 czy 3 ramkami odbudowanej woszczyny i rozdzielone z 1 korpusa na 2. A więc widać, że rozwój im jeszcze w głowie, a to napawa optymizmem.
Maksymalna ilość rodzin na pasieczysku w sezonie - 16. Ale też wiele rodzinek tu skisło zaraz po utworzeniu. Myślę, że łącznie padło tu co najmniej 10 - 12 małych rodzinek - w różnej fazie po utworzeniu. Zakładam, że lada dzień padnie rodzina rabowana, a też w czasie mojej ostatniej wizyty (wczoraj) zlikwidowałem jeden wyrabowany ulik.
Szanse na przezimowanie ma w mojej ocenie 5 lub 6 rodzin. Reszta choć nie wygląda źle była gnębiona roztoczami w sezonie i pytanie pozostaje jak wiele z nich wciąż żyje w czerwiu i na ile da znać o sobie.
W tym miejscu, podobnie jak na "dwójce" cały czas mam jakąś bieżącą selekcję, rabunki i inne problemy. To pasieczysko jest o tyle ciekawe, że wizualnie wygląda na bardzo bogate w pożytki (nieużytki, las, ogrody), a tymczasem odkąd przywiozłem tam pszczoły zeszłego lata praktycznie zawsze są głodne... Aktualnie mniej, bo rzecz jasna karmię, ale jak na ilość nawłoci w tym miejscu to widzę, że przybytki są znacząco mniejsze niż na "jedynce" lub "czwórce". Muszę też przyznać otwarcie, że ja wcale nie "obrażam się" na te rabowane rodzinki. Nie uznaję tego za mój błąd. Jeżeli rodzina na mniej więcej 7 ramkach nie jest w stanie obronić wylotka na około 5 cm x 0.7 cm to znaczy, że rabunek jest tylko zwieńczeniem jej obecnego stanu.
Pasieczysko 4 - działka znajomego, u mnie we wsi.
To chyba najlepsze z moich miejsc. Jest tu wszystko - nieużytki, rzepak, lipy, akacje, nawłoć. I chyba mam w tym miejscu najmniej problemów (podobnie jak pod domem na "jedynce").
Ilość rodzin 11, a w tym:
- 3 rodziny w mojej skrzyni "trzyrodzinnej" (pełna ramka wielkopolska) - ostatnio 2 rodziny były mocno rabowane i myślałem, że kolejnym razem je zbiorę. Tymczasem wyczyściły dennice z martwych pszczół i zabrały się za siebie. 2 są słabsze, 1 mocniejsza. Z tej mocniejszej "pożyczyłem" jedną ramkę z czerwiem na zasilenie najsłabszej. Filozof Puchatek miał rację.
- 2 rodziny na 1 korpusie 18tce - siła podobna jak w innych miejscach w takich rodzinkach.
- 1 rodzina na 1 korpusie pełnym wielkopolskim - ma się dobrze. Zajmuje około 7 ramek;
- 5 rodzin na 2 korpusach 18tkach w sile 6x6 - 10x10 (jedna rodzina - ta tym razem nie dostała już pokarmu).
Maksymalna ilość rodzin na pasieczysku 13 - ale i tu wcześniej było trochę kłopotów i późną wiosną bywało różnie. Na pewno kilka rodzin tu też "skisło" (z 6 lub 8), ale też chyba najwcześniej się ustabilizowało.
Szanse na przezimowanie na chwilę obecną daję 9 rodzinom (bo te dwie rabowane wciąż są dość słabe, choć się ustabilizowały - zobaczymy).
Pasieczysko 5 - las.
4 rodziny, a w tym:
- 1 na pełnym korpusie wielkopolskim na 7 ramkach - ta chyba wyczarowała skądś miodek, bo choć dostała sporo ostatnio, to jednak udało jej się wypełnić zajmowane ramki w ponad przeciętny sposób (a wciąż jest rozwój!)
- 1 rodzina na 2 korpusach 18tkach w układzie 5x5 - wygląda stabilnie, pobiera pokarm i chyba coś z niej będzie.
- 2 rodziny na 1 korpusie 18tce - zdecydowanie jest z nimi słabo (z jedną) lub bardzo słabo (z drugą). W jednej nawet skrajne ramki zaczęły pleśnieć (na 99% przez podanie przeze mnie pokarmu w podkarmiaczce powałkowej). W tych dwóch rodzinach czerw jest na 2 czy 3 ramkach na niewielkiej powierzchni i raczej nie daję im szans na dotrwanie do zimy.
Maksymalna ilość rodzin na pasieczysku: 7.
Szanse na przezimowanie: 2.
Podsumowanie.
Wychodzi więc na to, że na chwilę obecną mam 51 rodzinek, przy czym 5 wygląda jakby miały skończyć żywot lada chwila. Wizualne szanse na przezimowanie na tą chwilę daję 35 rodzinom. Te rodziny pomimo ciężkiego sezonu w miarę zbierają się, coś budują (lub choćby pobielają komórki składając pokarm), mają spore zapasy (pewnie głównie cukier) i ładne loty z pyłkiem i chyba najwyraźniej nektarem. Prawda jest jednak taka, że wszystkie te rodziny mogą mnie jeszcze zaskoczyć. Kto wie, czy te, którym na dziś nie daję szans nie przetrwają w miejsce rodzin, które dziś cieszą moje oko. Niewątpliwie jednak obraz jaki rysuje się dziś jest daleko bardziej optymistyczny niż ten jeszcze sprzed miesiąca. Jak widać również przez cały sezon utworzyłem przynajmniej około 50 rodzinek, które bądź to nigdy nie wystartowały, bądź skończyły się prędzej czy później i w różnym stadium. Niewątpliwe to systematyczne zbieranie rodzin, wpłynęło też na dotychczasową pesymistyczną ocenę pasieki. Wydaje mi się, że spora część rodzin, które miały paść już padły. Mam nadzieję, że te około 45 rodzin uda mi się przynajmniej wprowadzić do zimy - ale przykład zamierającej pasieki z 2014 roku wciąż pozostaje u mnie żywy i stąd ciężko mi jednoznacznie zachować optymizm.
Dodatkowo muszę zauważyć, że praktycznie nie widuję os na moich pasiekach. O ile w 2014 osy dominowały, o tyle tym razem praktycznie ich nie widzę. Myślę, że to dobry znak.
Przy okazji mam również trochę przemyśleń o sposobach podkarmiania pszczół. Korzystałem z następujących metod:
- podkarmiaczki ramkowe;
- słoiki z podziurawioną pokrywką;
- słoiki z trawą (celem przeciwdziałania topieniu pszczół) wsadzane do korpusów na dennice obok pszczół;
- podkarmiaczki pudełkowe (od Łysonia);
- podkarmiaczki powałkowe.
Muszę przyznać, że - o ile kiedyś w ogóle chciałbym odstąpić od podkarmiania - najbardziej pasuje mi podkarmianie słoikami i podkarmiaczki ramkowe. Wadą tych pierwszych jest zabawa z dużą ilością słoików przy takim przedsięwzięciu jak moje, a tych drugich konieczność otwarcia ula. Zaletą jest to, że pszczoły ładnie z nich pobierają, a podkarmiaczki ramkowe w słabszych rodzinach (jakich u mnie dużo) stanowią od razu zatwór ograniczający przestrzeń pszczół. Dlaczego takie metody? Oprócz wskazanych zalet, to jednak staram się rozłożyć podkarmianie mniejszymi ilościami na dłuższy okres (w tym roku rozłożyłem pszczołom podkarmianie na 4 dawki), bo nie chcę w jesieni zalewać im gniazd. Chyba około 5 rodzin nie dostało już pokarmu w ten weekend. Kilka za to dostało więcej niż daję z reguły (na przykład podkarmiaczka ramkowa 2,5 l + słoik 0,9).
Z krótkich doświadczeń z podkarmiaczkami powałkowymi (kupiłem je bardzo niedawno), muszę powiedzieć, że raczej w moich warunkach się one nie sprawdzają. Myślę, że są bardzo dobre do silnych rodzin, zwłaszcza w przypadkach ogołocenia pszczół po jesiennym pożytku (i dużej ilości pustych komórek do składania). W moim przypadku słabe rodziny pobierały ten pokarm za wolno (abstrahując od tego, że na początku miałem problem z ich ustawieniem i pszczoły przez parę dni "nie mogły ich znaleźć" - dopiero potem koledzy podpowiedzieli, aby użyć szmatki czy sznurka który będzie "wysysał" pokarm i pszczoły tam łatwiej trafią). W bardzo wielu przypadkach skończyło się to powstaniem pleśni na podkarmiaczce i wylaniem pewnej ilości pokarmu. W jednej słabej rodzinie jak już pisałem skończyło się dodatkowo pleśnią na skrajnych ramkach (tworzywo sztuczne i wilgotny pokarm na górze ula sprzyjały wytworzeniu zbyt dużej wilgoci w ulu), co do czasu stosowania tych podkarmiaczek nigdy mi się nie zdarzyło, nawet u "zdechlaków".
W weekend 10 - 11 września planuję ostatni raz przejechać wszystkie pasieki i ocenić stan zakarmienia. Wówczas prawdopodobnie niektórym rodzinom (myślę, że nie więcej niż 20% z nich) podam ostatnie dawki pokarmu. Zostało mi 3 wiaderka inwertu - być może nie zużyję ich wszystkich, ale wiem na 100%, że co najmniej kilka rodzin będzie wymagało ostatniej dawki. 2 słabe warszawiaki z "dwójki" na pewno będą wymagały jakiejś większej ilości - o ile w ogóle zbiorą się w sobie i coś z nich jeszcze będzie. Potem tylko "przegląd" w celu usunięcia podkarmiaczek, słoików i zamknięcie uli do wiosny. Oby nie było już podstaw do powrotu pesymizmu ze szczytu sezonu.
STRONA O MOICH PRÓBACH PROWADZENIA PASIEKI BEZ ZWALCZANIA DRĘCZA PSZCZELEGO
(VARROA DESTRUCTOR)
poniedziałek, 29 sierpnia 2016
piątek, 26 sierpnia 2016
Takie moje bajanie o balonikach
Największy filozof pszczelarski Jakub Puchatek, zwany również Kubusiem, lubił miód i baloniki. A te ostatnie używał często do pozyskiwania miodu. Więc i ja lubię czasem wyobrażać sobie, że pszczela rodzina jest trochę jak balonik - a w końcu i my używamy ich do pozyskiwania miodu! W tej analogii przyjmuję, że:
- guma, z której zbudowany jest balonik, to genetyka pszczół oraz inne ich mechanizmy obronne;
- powietrze, którym dmuchamy balonik, to cechy gospodarcze pszczół;
- sposób trzymania balonika, to presje jakie oddziałują na organizmy pszczół.
Mam świadomość, że jest to znaczące uproszczenie, ale też wydaje mi się, że w wielu sytuacjach naprawdę ta analogia jest trafna. Tak przynajmniej (w uproszczeniu) to rozumiem. Zastanówmy się więc jak to wszystko w tej analogii działa.
Guma balonika musi być dostosowana do miejsca, w którym ten balonik trzymamy. Jeżeli jesteśmy w regionach upalnych i słonecznych, to guma musi być odporna na działanie UV i wyższej temperatury. Jeżeli natomiast w naszym regionie dominują zimowe, przejmujące mrozy to guma powinna być odporna na niskie temperatury. Jeżeli będziemy ją zmywać chemią to powoli zniszczymy jej strukturę. Każda guma kiedyś sparcieje i pęknie. Ale jeżeli będziemy mieć dobrą mieszankę, przystosowaną do naszych warunków to guma dłużej pozostanie zdrowa. Niedostosowana mieszanka gumy szybciej stanie się krucha czy wręcz łamliwa, gdyż jej składniki będą źle reagowały na otaczające warunki. I oczywiście można przyjąć, że guma to guma, ale wszyscy wiemy, że to nieprawda. Innych mieszanek używa się przecież do produkcji opon zimowych i letnich. Innej gumy poszukujemy do uszczelek lodówki i piekarników. To wszystko ma znaczenie.
Dmuchamy balonik. Chcemy mieć miodne, łagodne pszczoły, tworzące silne rodziny - przy tym rzecz jasna nierojliwe. Więc dmuchamy i dmuchamy, bo chcemy mieć silne i wydajne pszczoły. A jak są już silne i wydajne to dmuchamy nadal, bo zawsze mogą być lepsze. Marzenia o pszczole doskonałej towarzyszą ludziom chyba od początku pszczelarstwa. Ale guma to guma. Ma określoną wytrzymałość. Genetyka pszczoły i inne mechanizmy obronne (np. mikroflora ulowa) wytrzyma tyle ile wytrzyma. W pewnym momencie pęknie i nasz balonik rozerwie się na strzępy.
Teraz dochodzimy do sposobu zajmowania się pszczołami - do naszych metod gospodarki pasiecznej. Każda z ingerencji (przeglądy, wywózka pszczół na pożytki, odbieranie miodu, karmienie cukrem, liczne podziały, chemia, warroza czy inne choroby itd itd itd...) to ucisk w gumę balonika. Trzymamy go w rękach i wbijamy w niego paluchy. Gumy jest wciąż tyle samo, co najwyżej w wielu miejscach robi się cieńsza i bardziej podatna na uszkodzenie. Powietrza w środku jest też tyle samo, ale uciskiem zmieniamy presję wewnętrznego ciśnienia na ścianki balonika (a raczej przy zachowaniu tego samego ciśnienia, osłabiamy cały układ, poprzez zmniejszenie wytrzymałości gumowej ścianki balonika).
Popatrzmy teraz na nasz balonik jako na całościowy układ, w którym wszystko może mieć znaczenie. Guma musi być odporna na warunki w jakich balonik jest trzymany. Im bardziej palące słońce czy siarczyste mrozy zmieniają jej strukturę tym bardziej wewnętrzne ciśnienie w baloniku grozi jego rozerwaniem. A dodatkowo przecież oblewamy ten balonik najróżniejszymi substancjami chemicznymi nie tylko zmywając dodatkową barierę ochronną w postaci mikroorganizmów, które biorą na siebie sporą część warunków zewnętrznych, ale dodatkowo zmieniamy tym strukturę gumy. Im bardziej dmuchamy balonik tym większe powstaje ciśnienie na jego ścianki. I jeżeli mamy balonik z gumy odpornej na miejscowe warunki to nawet wewnętrzne ciśnienie nie grozi za bardzo jego rozsadzeniem, a na pewno wytrzyma on znacznie dłużej niż podatna na mrozy guma wystawiona na dotkliwe zimno. A teraz wbijmy w niego głęboko palce - np. wywożąc pszczoły. Im głębiej te palce wbijemy, albo im więcej zrobimy punktów nacisku, tym bardziej w wielu miejscach rozciągniemy gumę do granic wytrzymałości. Do tego jedynym naszym założeniem przy produkcji gumy jest to, żeby można ją było jak najbardziej napompować i żeby była maksymalnie rozciągliwa. Ale przecież dziś ją rozciągniemy, a potem jakiś czynnik wywrze na jej strukturę niszczący wpływ i wbicie o jednego palca za dużo w tą gumę skończy się katastrofą.
Co więc możemy zrobić, żeby cieszyć się z balonika? Przede wszystkim musimy ponownie zastanowić się czy rozciągliwość gumy jest zawsze najistotniejszym czynnikiem. Czy aby nie powinniśmy jednak tej gumy z balonika wzmocnić, pogrubić - nawet jeżeli będzie nam go trudniej nadmuchać? A może lepiej upuścić z tego balonika powietrze, bo wówczas nawet silne wbicie palców nie spowoduje, aż tak wielkiego zagrożenia jego pęknięciem. Możemy też ten balonik po prostu gdzieś położyć, albo złapać go delikatnie w dwie ręce, zamiast uciskać przez cały czas na wszystkie możliwe sposoby. Jeżeli poczekamy wystarczająco długo, to palące słońce czy mrozy pomogą nam same wybrać te baloniki, które opierają się tym czynnikom, akurat w naszej lokalizacji, bo baloniki po prostu pękną same poddawane zwykłym obiektywnym czynnikom. Po każdym roku możemy badać gumę, z których budowane są baloniki, żeby produkować kolejne z tych mieszanek, które najlepiej się sprawdzają. A gdy już opracujemy kilka mieszanek na gumę baloników, możemy znów zacząć wybierać te, które dają najlepszą rozciągliwość, ale nie niszczą ich nasze warunki i wywierane akurat przez nas uciski. Dziś mamy dużo baloników ze złych mieszanek gumy. Są też uciskane na wszystkie możliwe strony niezależnie od nas (zubożenie pożytków, chemizacja środowiska, warroza i inne choroby). Wydaje mi się, że po prostu powinniśmy zmniejszyć dodatkowe uciski na balonik, albo zmniejszyć w nich ciśnienie wewnętrzne.
Warroza wywiera mocny uścisk. Wbija się w balonik, a żeby tego było mało wbija się w niego palcem z długim paznokciem. Nadmuchane baloniki tego nie wytrzymują. Ale lepiej radzą sobie te mniej nadmuchane, te, które leżą sobie na stole lub trzymane są całymi dłońmi, oraz te, których guma nie jest sparciała przez warunki zewnętrzne.
Cóż. U mnie baloniki także są ściskane. Nie leżą sobie swobodnie, ale ściskam je po trochę - być może w niektórych miejscach za bardzo. Ale mam nadzieję, że wywieram te presje, które w efekcie dadzą mi odpowiednią mieszankę gumy. Ściskam też wszystkie baloniki. Nie likwiduję tych mniej nadmuchanych i jeżeli ich guma będzie dobrej jakości, to moje presje nie doprowadzą do ich pęknięcia, choć zapewne te bardziej nadmuchane skończą w strzępach.
Takie moje bajanie o balonikach. Nie wiem czy ta analogia jest trafna, ale dla mnie taki uproszczony obraz można wyczytać z doświadczeń ludzi, którzy cieszą się swoimi balonikami. Lepiej mieć mniejszy balonik, ale dłużej się z niego cieszyć.
- guma, z której zbudowany jest balonik, to genetyka pszczół oraz inne ich mechanizmy obronne;
- powietrze, którym dmuchamy balonik, to cechy gospodarcze pszczół;
- sposób trzymania balonika, to presje jakie oddziałują na organizmy pszczół.
Mam świadomość, że jest to znaczące uproszczenie, ale też wydaje mi się, że w wielu sytuacjach naprawdę ta analogia jest trafna. Tak przynajmniej (w uproszczeniu) to rozumiem. Zastanówmy się więc jak to wszystko w tej analogii działa.
Guma balonika musi być dostosowana do miejsca, w którym ten balonik trzymamy. Jeżeli jesteśmy w regionach upalnych i słonecznych, to guma musi być odporna na działanie UV i wyższej temperatury. Jeżeli natomiast w naszym regionie dominują zimowe, przejmujące mrozy to guma powinna być odporna na niskie temperatury. Jeżeli będziemy ją zmywać chemią to powoli zniszczymy jej strukturę. Każda guma kiedyś sparcieje i pęknie. Ale jeżeli będziemy mieć dobrą mieszankę, przystosowaną do naszych warunków to guma dłużej pozostanie zdrowa. Niedostosowana mieszanka gumy szybciej stanie się krucha czy wręcz łamliwa, gdyż jej składniki będą źle reagowały na otaczające warunki. I oczywiście można przyjąć, że guma to guma, ale wszyscy wiemy, że to nieprawda. Innych mieszanek używa się przecież do produkcji opon zimowych i letnich. Innej gumy poszukujemy do uszczelek lodówki i piekarników. To wszystko ma znaczenie.
Dmuchamy balonik. Chcemy mieć miodne, łagodne pszczoły, tworzące silne rodziny - przy tym rzecz jasna nierojliwe. Więc dmuchamy i dmuchamy, bo chcemy mieć silne i wydajne pszczoły. A jak są już silne i wydajne to dmuchamy nadal, bo zawsze mogą być lepsze. Marzenia o pszczole doskonałej towarzyszą ludziom chyba od początku pszczelarstwa. Ale guma to guma. Ma określoną wytrzymałość. Genetyka pszczoły i inne mechanizmy obronne (np. mikroflora ulowa) wytrzyma tyle ile wytrzyma. W pewnym momencie pęknie i nasz balonik rozerwie się na strzępy.
Teraz dochodzimy do sposobu zajmowania się pszczołami - do naszych metod gospodarki pasiecznej. Każda z ingerencji (przeglądy, wywózka pszczół na pożytki, odbieranie miodu, karmienie cukrem, liczne podziały, chemia, warroza czy inne choroby itd itd itd...) to ucisk w gumę balonika. Trzymamy go w rękach i wbijamy w niego paluchy. Gumy jest wciąż tyle samo, co najwyżej w wielu miejscach robi się cieńsza i bardziej podatna na uszkodzenie. Powietrza w środku jest też tyle samo, ale uciskiem zmieniamy presję wewnętrznego ciśnienia na ścianki balonika (a raczej przy zachowaniu tego samego ciśnienia, osłabiamy cały układ, poprzez zmniejszenie wytrzymałości gumowej ścianki balonika).
Popatrzmy teraz na nasz balonik jako na całościowy układ, w którym wszystko może mieć znaczenie. Guma musi być odporna na warunki w jakich balonik jest trzymany. Im bardziej palące słońce czy siarczyste mrozy zmieniają jej strukturę tym bardziej wewnętrzne ciśnienie w baloniku grozi jego rozerwaniem. A dodatkowo przecież oblewamy ten balonik najróżniejszymi substancjami chemicznymi nie tylko zmywając dodatkową barierę ochronną w postaci mikroorganizmów, które biorą na siebie sporą część warunków zewnętrznych, ale dodatkowo zmieniamy tym strukturę gumy. Im bardziej dmuchamy balonik tym większe powstaje ciśnienie na jego ścianki. I jeżeli mamy balonik z gumy odpornej na miejscowe warunki to nawet wewnętrzne ciśnienie nie grozi za bardzo jego rozsadzeniem, a na pewno wytrzyma on znacznie dłużej niż podatna na mrozy guma wystawiona na dotkliwe zimno. A teraz wbijmy w niego głęboko palce - np. wywożąc pszczoły. Im głębiej te palce wbijemy, albo im więcej zrobimy punktów nacisku, tym bardziej w wielu miejscach rozciągniemy gumę do granic wytrzymałości. Do tego jedynym naszym założeniem przy produkcji gumy jest to, żeby można ją było jak najbardziej napompować i żeby była maksymalnie rozciągliwa. Ale przecież dziś ją rozciągniemy, a potem jakiś czynnik wywrze na jej strukturę niszczący wpływ i wbicie o jednego palca za dużo w tą gumę skończy się katastrofą.
Co więc możemy zrobić, żeby cieszyć się z balonika? Przede wszystkim musimy ponownie zastanowić się czy rozciągliwość gumy jest zawsze najistotniejszym czynnikiem. Czy aby nie powinniśmy jednak tej gumy z balonika wzmocnić, pogrubić - nawet jeżeli będzie nam go trudniej nadmuchać? A może lepiej upuścić z tego balonika powietrze, bo wówczas nawet silne wbicie palców nie spowoduje, aż tak wielkiego zagrożenia jego pęknięciem. Możemy też ten balonik po prostu gdzieś położyć, albo złapać go delikatnie w dwie ręce, zamiast uciskać przez cały czas na wszystkie możliwe sposoby. Jeżeli poczekamy wystarczająco długo, to palące słońce czy mrozy pomogą nam same wybrać te baloniki, które opierają się tym czynnikom, akurat w naszej lokalizacji, bo baloniki po prostu pękną same poddawane zwykłym obiektywnym czynnikom. Po każdym roku możemy badać gumę, z których budowane są baloniki, żeby produkować kolejne z tych mieszanek, które najlepiej się sprawdzają. A gdy już opracujemy kilka mieszanek na gumę baloników, możemy znów zacząć wybierać te, które dają najlepszą rozciągliwość, ale nie niszczą ich nasze warunki i wywierane akurat przez nas uciski. Dziś mamy dużo baloników ze złych mieszanek gumy. Są też uciskane na wszystkie możliwe strony niezależnie od nas (zubożenie pożytków, chemizacja środowiska, warroza i inne choroby). Wydaje mi się, że po prostu powinniśmy zmniejszyć dodatkowe uciski na balonik, albo zmniejszyć w nich ciśnienie wewnętrzne.
Warroza wywiera mocny uścisk. Wbija się w balonik, a żeby tego było mało wbija się w niego palcem z długim paznokciem. Nadmuchane baloniki tego nie wytrzymują. Ale lepiej radzą sobie te mniej nadmuchane, te, które leżą sobie na stole lub trzymane są całymi dłońmi, oraz te, których guma nie jest sparciała przez warunki zewnętrzne.
Cóż. U mnie baloniki także są ściskane. Nie leżą sobie swobodnie, ale ściskam je po trochę - być może w niektórych miejscach za bardzo. Ale mam nadzieję, że wywieram te presje, które w efekcie dadzą mi odpowiednią mieszankę gumy. Ściskam też wszystkie baloniki. Nie likwiduję tych mniej nadmuchanych i jeżeli ich guma będzie dobrej jakości, to moje presje nie doprowadzą do ich pęknięcia, choć zapewne te bardziej nadmuchane skończą w strzępach.
Takie moje bajanie o balonikach. Nie wiem czy ta analogia jest trafna, ale dla mnie taki uproszczony obraz można wyczytać z doświadczeń ludzi, którzy cieszą się swoimi balonikami. Lepiej mieć mniejszy balonik, ale dłużej się z niego cieszyć.
Subskrybuj:
Posty (Atom)