piątek, 29 stycznia 2016

O relacji pasożyt - żywiciel słów kilka

Panuje trochę mitów i przekłamań na temat relacji żywiciel - pasożyt. Niestety tymi mitami i przekłamaniami karmieni są pszczelarze, a w dalszej kolejności powielają błędne wnioski. Na przykład w artykule Sławomira Trzybińskiego do czasopisma Pasieka w artykule "Jak to było, czyli podsumowanie minionego sezonu" czytamy:
"Ubiegłoroczna populacja warrozy została silnie przetrzebiona wskutek masowych upadków rodzin pszczelich. Gdy giną pszczoły, giną też pasożyty bytujące na nich, co przeczy teorii, że każdy pasożyt „dba” o swego żywiciela, bo „wie”, że gdy zabraknie żywicieli, to pasożyty też będą się musiały pożegnać z tym światem.
To akurat pseudonaukowo-życzeniowa teoria, która nie stosuje się do świata organizmów żywych, z ludźmi włącznie."
Dla mnie osobiście taka myśl świadczy o niezrozumieniu relacji pasożyt - żywiciel, a raczej o niezrozumieniu ewolucyjnych mechanizmów rządzących przystosowaniem organizmów do wzajemnego współistnienia w zależnościach ekologicznych. Nie ma takiej możliwości, żeby pasożyt "dbał" o żywiciela, gdyż pasożyt zdecydowanie wykorzystuje swojego żywiciela (żeruje na nim lub wykorzystuje go do jakichś innych celów - np. do przebycia pewnego cyklu życiowego, który może odbywać się tylko w określonych warunkach - takich jak na przykład w lub na ciele żywiciela). I choć może się tak zdarzyć, to nie znaczy to wcale, że w jego interesie zawsze jest śmierć żywiciela.

Przyroda zawsze dąży do równowagi i różnorodności. Ograniczenie bioróżnorodności nie następuje na skutek pasożytów czy drapieżców - a wręcz przeciwnie, gdyż te przyspieszają procesy ewolucyjne. Aktualnie to rozwój cywilizacji ludzkiej doprowadził do załamania bioróżnorodności naszej planety, a nie nadmierny rozwój kornika w Białowieży... Każdy organizm ma swoją rolę w ekosystemie - bierze udział w łańcuchach zależności i łańcuchach pokarmowych. Pomiędzy tymi organizmami trwa nieustanny wyścig zbrojeń. I to nie jest tylko wyścig zbrojeń pomiędzy ofiarami i drapieżnikami. Wyścig zbrojeń trwa pomiędzy wszystkimi organizmami funkcjonującymi w przyrodzie. Trwa on pomiędzy gatunkami z tej samej niszy biologicznej (np. konkurencja roślin o zasoby mineralne, wodę czy światło w lesie), a nawet pomiędzy organizmami tego samego gatunku (walka o partnera/partnerkę w celu przekazania genów, walka o terytoria). Każdy osobnik ma swoje własne interesy, ale także każdy gatunek i każdy złożony ekosystem ma również swoje. Są też różne strategie przetrwania - niektóre organizmy żywią się innymi (drapieżnictwo), wykorzystują je (pasożytnictwo), czy wchodzą z nimi w relacje korzystne dla nich obu (symbioza). Ale tych strategii jest znacząco więcej. I każdy ma swoją małą prywatną strategię.

Organizmy nie mogą nadmiernie udoskonalić się względem innych ze swojego łańcucha powiązań, bo .... działałby tym samym przeciwko sobie! Dokładnie tak się to dzieje, choć nie każdy zdaje sobie z tego sprawę. Jeżeli jakiś rodzaj traw uzyskałby przewagę nad innymi, to po pewnym czasie... wyjałowi zupełnie glebę w swoim otoczeniu. Jeżeli lew stałby się myśliwym doskonałym, to dopóki starczyłoby jedzenia rozmnażałby się cały czas aż... umarłby z głodu bo przetrzebiłby zupełnie organizmy wchodzące w jego menu. A jeżeli warroza byłaby zbyt zjadliwa zabiłaby wszystkie pszczoły i nie miałaby na kim żerować - i też by umarła. Dlatego w interesie trawy jest  dopuścić inne gatunki, które odmiennie pozyskując pokarm nie wyjałowią gleby, a wzbogacą ją w próchnicę, w interesie lwów jest czasem śmierć głodowa niektórych osobników po nieudanym polowaniu, bo gatunki drapieżców nie rozmnażają się nadmiernie, a dzięki temu mają zapewniony stały dopływ pokarmu. W interesie gatunkowym roztoczy Varroa jest żyć na pszczole, ale nie zabicie wszystkich pszczół.

Ponieważ jednak w partykularnym interesie każdego osobnika jest odnieść jak największy sukces biologiczny, to systematycznie gatunek doskonali swoje strategie. Lew jest z pokolenia na pokolenie skuteczniejszym myśliwym (bo te nieskuteczne umierają z głodu), ale też antylopy biegają szybciej i lepiej unikają drapieżców. Jeden i drugi organizm się doskonali w swojej strategii przeżycia, aż osiągną względną równowagę.

Problem pojawia się w przypadku braku presji środowiskowej. Karol Darwin miał to niesamowite szczęście, że na pokładzie HMS Beagle spędził kawał życia zwiedzając praktycznie cały świat. Między innymi odwiedził wyspy Galapagos i inne zakątki świata, w których nie stanęła ludzka noga. Zaobserwował szereg dziwnych zwierząt, używających swoich strategii przetrwania i dzięki temu opracował hipotezę naukową określaną najczęściej "teorią ewolucji". Zaobserwował jednak, że w tych miejscach na świecie, w których nie występował drapieżnik (np. na wyspach) organizmy utraciły instynkty obronne czy instynkty ucieczki. Nie bały się człowieka, co... niejednokrotnie prowadziło do ich zagłady. Darwin spostrzegł, że niektóre ptaki, choć miały skrzydła, były nielotami. A niektóre też w ogóle skrzydła utraciły. Niektóre zwierzęta, choć miały wyraźnie zarysowane oczodoły nie posiadały zmysłu wzroku. Dlaczego? Dlatego, że przystosowania kosztują. Zmysł niepotrzebny (np. wzrok w głębiach jaskiń czy pod ziemią) zanikał, gdyż jego utrzymanie drogo kosztuje. Zdolność latania (jeden z najbardziej energochłonnych sposobów poruszania się) nie jest potrzebna, kiedy dookoła nie ma drapieżników (nie ma przed kim uciekać), a pożywienia jest wszędzie w bród. Stąd właśnie zaistniały ptaki nieloty, nie bojące się człowieka i podchodzące do niego na wyciągnięcie ręki czy ... noża i widelca (nie wiedziały, że coś złego może je z naszej strony spotkać... głupie czy jak?).

Zwierzęta muszą więc doskonalić się wzajemnie. Wpuśćmy teraz skutecznego myśliwego - np. lwa - na taką wyspę pełną ptaków nielotów. Zróbmy też eksperyment myślowy i zastanówmy się co się stanie? Lwy zabiją dość szybko wszystkie ptaki, a potem... umrą z głodu. Ale jeżeli lwy będą funkcjonowały tam gdzie przyroda znalazła im miejsce w ekosystemie - czyli na sawannie - to ich populacja zrównoważy się doskonale z szybkonogimi antylopami czy ptakami lotnymi. Dlaczego w jednym przypadku ekosystem będzie działał dobrze, a w innym załamie się w przeciągu jednego pokolenia? Dlatego, że w przypadku sawanny ekosystem kształtował się we wzajemnych relacjach i strategie ofiar kształtowały się równolegle ze strategiami drapieżców - były wzajemnie powiązane naturalnym wyścigiem zbrojeń. W drugim przypadku przenieśliśmy drapieżcę doskonałego do przysłowiowego stada owiec. Hulaj dusza piekła nie ma! Nie ma dopóki jest pokarm... Potem piekło głodu zmusiłoby lwy do ewolucyjnej refleksji... Ale byłoby już chyba za późno.
Ot, po prostu tak to działa. To podstawa ewolucji i przystosowania w ramach łańcuchów wzajemnych powiązań organizmów.

Ale wróćmy do relacji pasożyt żywiciel - a w konsekwencji do pszczół i do roztoczy. Choć ta relacja z reguły jest mniej krwawa, to zasady wzajemnych powiązań wyścigiem zbrojeń są podobne. Zapewne dawny tasiemiec musiał wyhodować sobie kolce czy przyssawkę żeby nie zostać wydalonym z kałem przez żywiciela. Zapewne też przenosząc się na nowy typ organizmu (na gatunek nieprzystosowany) niejednego z jego przedstawicieli doprowadził do śmierci w wyniku anemii czy ogólnego osłabienia i tym samym zwiększonej podatności na choroby (czy aby nie to samo jest z pszczołą?).
Zapewne też szereg pasożytów jest wyjątkowo zabójczych po zaatakowaniu swojego żywiciela. Ale żywiciel w zrównoważonym ekosystemie przystosował się choćby w taki sposób, że odpowiednio go unikał (np. robiąc kupę do specjalnie wykopanego otworu, a nie w centrum obozowiska, czy do źródła wody pitnej) - dzięki temu gatunek żywiciela nie umierał, choć dla zainfekowanych osobników mogło to skończyć się śmiercią.

Jak pisałem relacji i strategii przetrwania jest bardzo wiele. Nie zmienia to faktu, że w "interesie" pasożyta nie jest wykończenie swojego żywiciela na wzór lwów przeniesionych na wyspę. Mówię tu oczywiście o długotrwałym interesie gatunku. Ponownie podkreślę, że zbyt wielki "sukces" jakiegoś gatunku może skończyć się dla niego porażką, gdyż może zbytnio wyjałowić swoje środowisko życia. To bioróżnorodność daje gwarancję zdrowych relacji ekologicznych. Stąd też my ludzie powinniśmy się mocno zastanowić czy aby nie osiągamy zbyt wielkiego sukcesu...

A jak było z pszczołami?
Varroa destructor brał udział w wyścigu zbrojeń z Apis cerana, nie z Apis mellifera. Dzięki długotrwałej relacji równoważącej populację obu gatunków, one wzajemnie doskonaliły się w zdolnościach przetrwania. Varroa destructor mnożył się na tyle szybko, żeby mógł nadążyć za czyszczeniem go z gniazda pszczoły wschodniej i uczył się przed nią ukrywać, a Apis cerana uczyła się wykrywać go, czyścić się z niego (grooming) i ogólnie minimalizować złe skutki jego obecności (np. VSH czy "przeniesienie" impetu ataku pasożyta na trutnie), być może skracając cykl rozwojowy czerwiu robotnic czy zmniejszając komórkę (myślę, że oba gatunki Apis mogły mieć podobną ścieżkę rozwoju i podobne strategie zwalczania patogenów i pasożytów).

Varroa destructor chcąc przeżyć na pszczole wschodniej musiał szlifować swoje strategie. Natomiast gatunek Apis mellifera pozbawiony był presji warrozy więc nie szlifował strategii obronnych. Żył w błogiej nieświadomości zagrożenia  (na szczęście!!! były inne zagrożenia więc Apis mellifera nie jest całkiem bezbronny!!!). Do tego człowiek nieustannie modyfikował gatunek pszczoły miodnej na swoją chwałę, oddalając go od naturalnych przystosowań (np. zwalczając inne zagrożenia dla pszczół za same pszczoły). Pszczoły żyły więc w ostatnich 100 latach niczym ptaki nieloty na wyspach, leczone z pasożytów, wspomagane pokarmem, selekcjonowane na brak obronności. Na taką właśnie pszczołę wsiadły roztocza i było to dokładnie tak jakby przenieść lwy na wyspę ptaków nielotów, nieświadomych tego, że od dziś ktoś będzie czyhał na ich życie. Stąd też żyjąca w równowadze ekologicznej z pszczołą wschodnią warroza z niszczycielską siłą uderzyła w pszczołę miodną. Stąd też tak wielkie załamania populacji. Inteligencja organizmów żywych to nie jest zdolność do logicznego myślenia i "oszczędzania zapasów na czarną godzinę". Inteligencja ich polega na doskonaleniu instynktownej strategii przetrwania. Roztocza wciąż robią tylko to co robiły na pszczole wschodniej, żeby mogły przetrwać i względnie normalnie żyć zapewniając sobie ciągłość pokoleń. Tyle tylko, że przeciwnik jest inny, bo nie brał udziału w wyścigu zbrojeń przez ostatnie tysiące? setki tysięcy? lat...

Doświadczenia ze świata pokazują jednak, że Apis mellifera może wykształcić dokładnie te same strategie przetrwania co Apis cerana (chociażby grooming, VSH, feromonowe blokowanie instynktu rozmnażania roztoczy, stosowanie przerw w czerwieniu, mniejsza komórka czy przerzucenie ataku na trutnie). Muszą jednak zostać wyeliminowane najbardziej zjadliwe szczepy roztoczy (one wyeliminują się same zabijając żywiciela i ginąc wraz z nimi) i pszczoły, które nie są w stanie skopiować strategii pszczoły wschodniej. To zajmie ewolucyjne mgnienie oka (liczmy pesymistycznie 10 lat), gdyż ta eliminacja z jednej i z drugiej strony musi nastąpić szybko. Wiemy, że na świecie żyją pszczoły z gatunku Apis mellifera, które radzą sobie z roztoczami. Wiemy, że na świecie występują zrównoważone relacje Apis mellifera - Varroa destructor. Nawet - w skrajnie pesymistycznym przypadku - gdyby roztocza całkowicie wyeliminowały pszczoły na naszym terenie, to umrą razem z nimi. A gdyby pozostawić wolność naturze, pszczoły przystosowane z innych regionów wrócą na nasz teren ze zrównoważonym pasożytem.

Niestety ludzie, pszczelarze - w fałszywie pojętym własnym interesie i interesie pszczół - blokują to przystosowanie zwalczając pasożyta, a więc wywierając na niego presję w kierunku większej zjadliwości, zamiast dążyć do zmniejszenia tejże. Równolegle odbywa się niwelowanie presji Varroa na pszczoły poprzez zabijanie pasożytów (czyli znów: podobnie jak na wyspach bez drapieżników tworzymy z pszczół "nieloty"). Jakby tego było mało wciąż prowadząc selekcję pszczoły na cechy gospodarczo korzystne, zawężamy jej bioróżnorodność, a wprowadzając chemię do uli i metody intensywnej gospodarki pasiecznej osłabiamy odporność pszczół. Stąd dziś najczęściej to nie warroza jest przyczyną umierania rodzin pszczelich (ta jest względnie skutecznie zabijana przez pszczelarzy twardą chemią w nieustannej walce z reinwazją), a inne choroby jak Nosema (również w odmianie "obcej", która przeniosła się z pszczoły wschodniej) czy wirusy.
W efekcie tych wszystkich naszych działań osiągamy:
- pasożyta wyjątkowo skutecznego w uśmiercaniu pszczół i wciąż doskonalącego strategie przetrwania;
- pszczoły pozbawione instynktu obronnego;
- nienaturalnie niską odporność pszczół na wszelkie choroby.

Czas na podsumowanie tych przemyśleń. Pasożyt nie "dba" o żywiciela. Dba o samego siebie. Ale przyroda dba o równowagę pomiędzy organizmami i o zachowanie ich wzajemnego interesu. Zbyt skuteczny drapieżca czy pasożyt eliminuje sam siebie. Stąd w interesie gatunku i przyrody jest zachowanie wzajemnych relacji i powiązań. Zacząłem od cytatu z artykułu Sławomira Trzybińskiego i pozwolę sobie też takim skończyć:
"(...) Przy tym pewność, że jakoś to będzie, że pszczoły z pewnością sobie poradzą. Służyły przecież całej przyrodzie tyle milionów lat, nie mogą przecież teraz przestać istnieć. A mogą, jeśli zapomnimy o naszych obowiązkach wobec nich. Pamiętajmy o nich, bo bez nas sobie nie poradzą."
Otóż poradzą sobie bez nas znacznie lepiej, gdyż wypracują własną równowagę. Prawdopodobnie ptaki nieloty z czasem również "poradziłyby sobie" z lwami, gdyby miały wystarczająco schronień, w których mogłyby uchronić się przed drapieżcą (nory? rozłożyste korzenie drzew? rozpadliny skalne? jaskinie?). Przecież w końcu wróciłby instynkt ucieczki. Część z gatunków obserwowanych przez Karola Darwina zabili ludzie. Ludzie, którzy szczycąc się inteligencją nie mogą pojąć konsekwencji własnych działań dla swojego własnego przetrwania... Wracając do cytatu rozpoczynającego ten post muszę przyznać, że faktycznie nie wiem czy ta teoria jest naukowa czy pseudonaukowa (choć niewątpliwie naukowe podejście Darwina stanowi podstawę tych przemyśleń), ale wiem, że na pewno także stosuje się do świata ludzi... Tyle tylko, że ludzie jakoś nie mogą sobie zdać sprawy z jej istnienia. Quo vadis Pszczelarzu?...

środa, 27 stycznia 2016

Housel positioning i inne szmery bajery

Cieszy mnie, że coraz więcej pszczelarzy chce popróbować gospodarki bez węzy. Wiem, wiem, to tylko garstka osób, do tego w większości amatorzy. Ale jednak coraz więcej osób docenia zalety czystego wosku i uznaje absurdy mainstreamu, który uparcie twierdzi, że pszczoły będą budować tylko komórkę trutową, czy że w ogóle nie potrafią budować bez naszych instrukcji (ciekawe jak radziły sobie przez miliony lat, skoro węza pozostaje w użyciu dopiero od około wieku). Mam nadzieję, że włożyłem w to swoją małą cegiełkę, dzieląc się własnymi doświadczeniami na blogu, czy współtworząc bazę wiedzy Stowarzyszenia "Wolnych Pszczół", chociażby przez wykonywanie tłumaczeń tekstów Michaela Busha.

Ale wciąż na forach czytamy: węza jest podstawą pszczelarstwa. Czasem jednak niektórzy dodają słowa "własny wosk" czy "czysta węza", albo "dobrze odwzorowana" węza. A jak z tym jest naprawdę? Oczywiście mówię tu o mojej subiektywnej prawdzie, bo wiadomo, że prawd będzie tyle ilu jest pszczelarzy... plus jeden.
Ni to "igrek", ni to "mercedes" - czyżby pszczoły kręciły
komórkami w kółko?
Przy okazji widać jak lubią obudowywać odrutowane ramki.

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami żył sobie pan Housel...
I cóż pan Housel wymyślił? Housel stwierdził, że pszczoły w dzikim gnieździe budują plastry od środka gniazda gdzie ... no właśnie do końca nie wiem jak są ustawione komórki środkowego plastra, a nie chce mi się już tego odszukiwać. W każdym razie od tegoż środka plastry rozchodzą się w bok (są to plastry budowane kolejno w czasie powiększania gniazda) z odpowiednim ułożeniem komórek. Nie będę się wdawał w szczegóły, w każdym razie w komórkach mamy tzw. "Y" (igreki). Ponieważ komórki pszczele są sześciokątami i budowane są w odpowiednim układzie (dno komórki stanowi złączenie 3 ścian komórki z drugiej strony plastra), daje nam to swoisty wzór całego plastra. Housel stwierdził, że "igreki" muszą być ustawione na zewnątrz (konia z rzędem temu kto jednoznacznie wie czy "igrek" musi być od strony patrzącego, czy też kiedy patrzymy na przestrzał plastra ma być zaznaczony po jego przeciwnej stronie... - podobno chodzi o to drugie). Dzięki takiemu ustawieniu plastrów w gnieździe pszczoły mają zachowany odpowiedni porządek, co poprawia podobno ich ogólne samopoczucie (niweluje stres), co też z kolei wpływa na zdrowie rodziny, wyższe zbiory, mniejszą rojliwość i większą łagodność pszczół. Podobno. Dee Lusby napisała o tym artykuł na stronie Beesource.com - TU.

Na całym plastrze (jak widać pszczoły zaczęły ten plaster
od dwóch "języków", które sobie połączyły) sześciokąty komórek
 ustawione są nie wierzchołkami w górze i w dole, a na boki...
w tym układzie prawidłowego "igreka" nie uświadczysz...
Nie mam pojęcia czy to prawda czy nie prawda. Nie mam powodów nie wierzyć tym obserwacjom, choć wielu pszczelarzy po różnych swoich próbach z tą teorią, stwierdziło, że jest ona nieprawdziwa (podobnie jak nieprawdziwy jest fakt, że pszczoły żyją bez leczenia i że budują "normalne" plastry bez węzy).

Obok siebie - "igreki" i "mercedesy".
Ja nie wiem czy tak jest, bo nie mam węzy. Przez chwilę w 2013 roku (kiedy miałem jeszcze plastry budowane na węzie) zainteresowałem się tym i nawet próbowałem poobracać gniazdo zgodnie z tym zalecanym układem. Oczywiście różnicy nie zauważyłem, ale kto zauważyłby różnicę mając kilka miesięcy "doświadczenia", 2 ule (odkłady), do tego węzę z komórką 5.4 na plastrach, które wchłonęły zapewne sporo amitrazy.

Producenci węzy twierdzą też, że podstawą jest właściwe odwzorowana węza. Taka, w której środek "igreka" znajduje się dokładnie w samym centrum komórki pszczelej. To jest ponoć klucz do dobrej węzy. Ponoć.

Na jednym plastrze mamy "igrek" i "igrek zwichrowany" czyli obrócony 
o parę stopni względem oczekiwanego ustawienia. Na jednym z plastrów 
miałem "igreki", "mercedesy" i igreki zrotowane o parę stopni.
Tyle właśnie pszczoły mają do powiedzenia o teorii Housela na dzikim plastrze...
Tylko co na to wszystko same pszczoły? 2 lata prowadzę pasiekę bez węzy. Na początku szukałem prawidłowości - przez chwilę. Szybko się poddałem. Co drugi plaster zaczynany jest w 2 czy 3 "językach". Każdy z nich ma inny układ "igreków", a nawet jak ma taki sam, to budowa idzie różnie. I wcale nie ma zachowanej jednoznacznej prawidłowości ani pozycjonowania Housel'a, ani centralnego umieszczenia środka "igreka" w centrum komórki (choć to ostatnie faktycznie często się zdarza). Być może jest taka statystyczna prawidłowość. Może da się ją zaobserwować w sześćdziesięciu, siedemdziesięciu czy nawet dziewięćdziesięciu procentach plastrów po wnikliwych analizach. Ja podaję tylko pobieżne pierwsze obserwacje, które zniechęciły mnie do dalszych badań tego zagadnienia, bo ta prawidłowość nie rzucała się po prostu w oczy. Często "środek igreka" wcale nie jest w środku, a komórki są "przesunięte" względem tychże "igreków". Czasem te "igreki" kręcone są wokół własnego centrum i ułożone są zupełnie niezgodnie z tym co twierdzą mędrcy produkujący węzę. Pszczoły robią co chcą. Czy im to przeszkadza? Nie wiem, ale same sobie tak budują, więc zakładam, że wiedzą co jest dla nich ważne lepiej, niż producenci węzy.
Oczywiście, być może właściwe ułożenie komórek i centrów "igreków" świadczy o rzetelności producentów węzy. Więc może to i dobrze, że się starają i zapewniają odpowiednią jakość sprzedawanego produktu. Tylko pytanie czy to naprawdę ma znaczenie? Sądząc po budowie dzikich plastrów wielkiego znaczenia nie ma....

Ponownie - "igreki" nie trzymają osi jaka ponoć świadczy
o dobrej jakościowo węzie
Kluczem do zdrowia pszczół jest również czysty wosk. Temu nikt nie zaprzecza. A ja na pewno kategorycznie się z tym zgadzam. Pytanie tylko co to znaczy czysty wosk - a zwłaszcza w węzie. Według pszczelarzy i producentów węzy czysty wosk to: dobrze sklarowany (brak drobin i pozostałości "zabrudzeń"), odkażony i - uwaga - sterylizowany. Wosk sterylizowany to wosk "biologicznie czysty". Wosk, w którym nie ma ani bakterii, ani wirusów, ani grzybków, ani żadnych przetrwalników. Po prostu sam wosk. Sterylizacja (odpowiednie ciśnienie, odpowiednia temperatura) zabija te wszystkie biologiczne żyjątka (i "nieżyjątka" czyli wirusy) i możemy się cieszyć z jego wspaniałej jakości.

Pozostają dwa problemy.
Problem pierwszy to zanieczyszczenia chemiczne - czyli produkty rozpadu amitrazy i innych substancji "leczniczych". Na to sterylizacja nic nie poradzi. Te pozostałości tam będą. Kto wie, może znów produkty rozpadu amitrazy rozpadną się na jeszcze mniejsze cząstki pod wpływem temperatury i ciśnienia? A może wejdą w ponowne reakcje chemiczne ze sobą tworząc bardziej skomplikowane struktury? A może wejdą w reakcje chemiczne z cząsteczkami wosku utrwalając jeszcze bardziej swoją obecność w tym produkcie? Nie znam odpowiedzi na te pytania - trzeba by zapytać chemików i przeprowadzić specjalistyczne badania związane z tym zagadnieniem. W każdym razie "coś tam" w tym wosku będzie i nie mamy żadnej gwarancji, że to zniknie (a raczej mamy pewność i gwarancję, że w jakiejś formie to tam zostanie).
Problem drugi stanowią właśnie te wszystkie żyjątka i "nieżyjątka", które są w wosku. Być może są szkodliwe, być może są korzystne. Być może w toku odkażania (sama temperatura - a przynajmniej tak to definiują i rozróżniają producenci węzy) część z nich obumrze. Być może w toku sterylizacji faktycznie usuniemy je wszystkie... Usuniemy? Oj nie. Nie usuniemy. Zróbmy mały test. Weźmy kawałek mięsa, wrzućmy do szybkowaru (ciśnienie + temperatura) i ugotujmy. Zabiliśmy kurczaka i zniknął? Usunęliśmy go? Otóż nie. Mamy... rosół!. W węzie pozostaje więc... rosół. Zaraz powiedzą wszyscy: no tak, ale przecież wosk gotuje się w wodzie, a zanieczyszczenia następnie wraz z nią wylewamy, zostawiając czysty wosk. I faktycznie jeżeli rosół wylejemy kilkukrotnie, to po jakimś czasie zostanie mięso we względnie czystej wodzie, niezależnie od tego jak długo będziemy ją gotować. I to prawda... ale kawał kurczaka nam został. I zapewne każdy kto klarował wosk wie również, że ile razy by tego nie robił zawsze coś na spodzie zostanie. A ile jeszcze zostaje w środku? Być może to "mięso z bakterii" zostanie wylane razem z zanieczyszczoną wodą, ale być może jakaś część zostanie nam w wosku i "wbuduje" się w jego strukturę. I co z tego, że są to martwe "skorupy" bakterii czy grzybni - one też po pewnym czasie zaczną się rozkładać (przyciągając pewne organizmy, które będą się nimi żywić lub/i wydzielając przy tym toksyny). Być może wosk je zakonserwuje. Być może nie ma co demonizować tego problemu (ja nie zamierzam go na pewno demonizować, bo zapewne gorsza jest tzw. chemia). Chodzi mi tylko o to, że "czystość" wosku uzyskanego po sterylizacji może być głęboko złudna. Twierdzenie, że węza jest "czysta" zawsze będzie co najmniej lekkim przekłamaniem. Ponadto wiele organizmów w toku śmierci i rozkładu wydziela wyjątkowo toksyczne substancje (znane są z tego niektóre grzyby i bakterie). Czy więc te toksyczne substancje (nie mam najmniejszej wątpliwości, że pojawiają się co najmniej śladowe ich ilości) powstałe w toku procesu odkażania i sterylizacji zostają w wosku czy się wypłukują? Ja naprawdę tego nie wiem, ale nie zamierzam tego sprawdzać na swoich pszczołach. Istnieje dużo hodowli pszczół prowadzonych na "czystej węzie" i te pszczoły dają radę (patrz np.: Dee Lusby czy Kirk Webster), więc zapewne jeżeli zachowamy inne zasady pszczelarstwa naturalnego to problem jest marginalny i zapewne pomijalny.

Nie ma co węzy demonizować. To pewnie dla niektórych potrzebny bajer, żeby poczuli się lepiej. Żeby uznali, że:
a) kontrolują sytuację,
b) mają porządek w ulu,
c) robią dla swoich pszczół co tylko mogą, na przykład "właściwie" ustawiając im "igreki"...
Słowem - robią wszystko co w ich mocy, żeby pszczołom było dobrze. Tylko... czy pszczoły tego naprawdę chcą?