poniedziałek, 21 grudnia 2020

Dziko żyjące rodziny pszczoły miodnej: zagrożenia i nadzieje - część 1

W grudniowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się pierwsza część mojego nowego tekstu, traktującego o zdolnościach dziko żyjących rodzin pszczelich do samodzielnego radzenia sobie w świecie zdominowanym przez dręcza pszczelego.

Zapraszam do lektury.

Przy okazji czytelnikom bloga i nie tylko życzę wszystkiego dobrego z okazji nadchodzących świąt!


Dziko żyjące rodziny pszczoły miodnej: zagrożenia i nadzieje - część 1

Czy dziko żyjące rodziny pszczele są źródłem zagrożenia dla pasiek? Pszczoła miodna potrzebuje wolności i nie musi mieć nad sobą nadzorcy w postaci pszczelarza. Czy ma potencjał, by w czasach warrozy stworzyć dziką populację i przetrwać, a jeżeli tak, to w jakich warunkach?

W myśl ustawy z 29 czerwca 2007 roku O organizacji, hodowli i rozrodzie zwierząt gospodarskich, pszczoła miodna (Apis mellifera L.) jest zwierzęciem gospodarskim. Jej sytuacja jest jednak o tyle skomplikowana, że – w przeciwieństwie do innych zwierząt – jej chów nie może odbywać się w oderwaniu od natury. Bydło, świnie, kozy, owce, zwierzęta futerkowe, a nawet jeleniowate możemy trzymać w boksach, na fermie itd., dostarczając im niezbędnych składników odżywczych i kontrolując warunki ich życia. Daleki jestem od twierdzenia, że warunki te służą zwierzętom, uważam jednak, że w pewien sposób zabezpieczają je przed światem zewnętrznym. Pszczoły miodnej, niezależnie od stale podejmowanych prób zwiększenia nad nią kontroli nie da się oddzielić od środowiska naturalnego. Nawet, jeśli zgodzimy się, że teoretycznie byłoby to możliwe, musimy przyznać, że wówczas jej chów zupełnie straciłby sens.

W zgodzie z naturą 

Pszczoły są przede wszystkim zapylaczami, muszą więc żyć tam, gdzie występują owadopylne rośliny. Izolując pszczoły, stracilibyśmy to, co im zawdzięczamy. Możemy więc tylko nadzorować (mniej lub bardziej skutecznie) siedliska pszczół. Nie jesteśmy jednak w stanie – w takim stopniu jak w przypadku innych zwierząt – kontrolować ich kontaktów z różnorodnymi gatunkami fauny i flory, w tym także z takimi, które mogą być dla pszczół szkodliwe, jak np. toksyczne rośliny, drapieżniki, pasożyty czy patogenne mikroorganizmy. Zamiast więc przenosić na pszczoły standardy chowu trzody chlewnej czy bydła (wcale nie najlepsze) powinniśmy raczej starać się szanować naturę pszczół w praktyce pasiecznej.
Gdy mój pies zachoruje, daję mu dzień–dwa na poradzenie sobie z problemem. Gdy dolegliwość nie ustępuje, zabieram go do weterynarza. Dlaczego uważam jednak, że nie jest to standard postępowania w przypadku pszczół? Właśnie z powodu ich specyfiki i nierozerwalnej więzi z naturą, a także dlatego, że muszą stale adaptować się do gwałtownych zmian środowiskowych, za które my, ludzie, w dużej mierze jesteśmy odpowiedzialni. I wreszcie dlatego, że nie jesteśmy w stanie kontrolować całego środowiska w którym pszczoły żyją, a jedynie, i to w ułomny sposób, ich sztuczne siedliska stworzone przez nas. Musimy pogodzić się także z tym, że nie da się ich całkowicie „wyleczyć” z najpoważniejszej z dręczących je chorób nomen omen – spowodowanej inwazją dręcza pszczelego.

Genialny organizm
Dziko żyjąca rodzina pszczela zamieszkująca dziuplę w dębie,
Milanówek k. Warszawy

Pszczoła miodna jest gatunkiem, który istniał na ziemi na długo przed tym, jak Jan Dzierżon wprowadził do praktyki snozy, a Lorenzo Langstroth opracował ul ramkowy. Historię gatunku mierzyć można zapewne w milionach lat, choć niektóre źródła podają, że gatunek Apis mellifera jaki znamy dzisiaj, ukształtował się kilkadziesiąt lub kilkaset tysięcy lat temu. Pszczoły wykształciły cechy, które pozwoliły im na skuteczną ekspansję na całym świecie. Ekotypy jednego gatunku są przystosowane do życia na suchych i gorących terenach pustynnych, na mokradłach w strefie klimatu umiarkowanego, a nawet na dalekiej północy, gdzie okres wegetacji jest bardzo krótki. Groźne patogeny i pasożyty niejednokrotnie doprowadzały rodziny pszczele do upadku, czasem ich ofiarami padały także całe lokalne populacje (lub zdecydowana większość). Wiele z tych patogenów do dziś wywołuje u pszczelarzy lęk. Tymczasem dzikie populacje pszczoły miodnej wciąż żyją w wielu regionach świata, pomimo wszelkich przeciwności losu. Nierzadko występują one obok populacji pasiecznych, które nie są w stanie przetrwać bez pomocy pszczelarza. Dziko żyjące populacje mają jednak swoje sposoby na te zagrożenia, by stawić im czoło. Czasem dzieje się tak dzięki indywidualnej odporności owadów, czasem dzięki jakiemuś czynnikowi środowiskowemu, czy po prostu dlatego, że poszczególne rodziny pszczele funkcjonują w izolacji... Można ufać, że organizm tak plastyczny jak pszczoły miodnej, wyposażony w tak wiele mechanizmów obronnych, poradzi sobie z każdym problemem.
Wiele osób traktuje dziko żyjące rodziny pszczele jako zagrożenie i potencjalne siedlisko patogenów. Spore grono pszczelarzy, w tym naukowców, uważa jednak, że prawdziwym zagrożeniem dla populacji pszczół są pasieki wykorzystujące materiał hodowlany pozyskany z całkowitym pominięciem selekcji naturalnej. Taką opinię podziela np. niemiecki naukowiec, Torben Schiffer czy przedstawiciele Natural Beekeeping Trust z Wielkiej Brytanii z Jonatanem Powellem na czele, który zajmuje się programami przywracającymi pszczoły naturze (tzw. rewilding projects). Podobne wnioski nasuwały się po podczas spotkań panelowych na konferencji w Holandii, poświęconych dzikim pszczołom („Pszczelarstwo”, 3/2019 - http://bractwopszczele.pl/art/art4_4.html).

Nieopowiedziana historia

Jednym z podstawowych źródeł informacji o dziko żyjących rodzinach jest najnowsza książka prof. Thomasa Seeley’a The Lives of Bees. The Untold Story of the Honey Bee in the Wild (Życie pszczół. Nieopowiedziana historia pszczoły miodnej w naturze – tłum. B.M). Autor szczegółowo przedstawia w niej między innymi koncepcję pszczelarstwa darwinistycznego [por. „Pszczelarstwo” nr. 7–10 2019 – red. - http://bractwopszczele.pl/art/art12.html]. Była to dla mnie pasjonująca lektura. Uważam, że autor pokazuje wiele problemów pszczół i pszczelarstwa w zupełnie nowym świetle. To publikacja dla wszystkich pszczelarzy, zwłaszcza tych, którzy uważają, że pszczoła miodna nie jest w stanie poradzić sobie bez człowieka. To bodaj pierwsza próba zbadania jak pszczoła miodna funkcjonuje poza pasieką, ulami, bez ingerencji pszczelarza. Warto spojrzeć na dziko żyjące rodziny pszczele nie tylko jako źródło inwazji roztoczy i siedlisko bakterii zgnilca, ale przejaw piękna i potęgi przyrody, która przetrwała wiele kataklizmów…

Dzika populacja

Mam wrażenie, że najczęściej boimy się tego, co jest nieznane, albo czego nie możemy kontrolować. Większość pszczelarzy uważa, że dziko żyjące rodziny pszczele są źródłem zagrożenia tzw. reinwazją dręcza pszczelego oraz przenoszonych do pasiek patogenów, a zwłaszcza bakterii Paenibacillus larvae, wywołującej zgnilca amerykańskiego. Z moich doświadczeń wynika jednak, że zgnilec amerykański jest chorobą paraliżującą nie tyle pszczoły, co… pszczelarzy. Wywołuje u nich irracjonalny lęk, który powstrzymuje wiele cennych i wartościowych inicjatyw, mogących służyć długofalowej poprawie sytuacji, takich choćby jak wieszanie barci w lasach. Nie neguję przy tym zjadliwości bakterii, które wywołują chorobę o wysokiej zakaźności. Prześledźmy w sposób racjonalny przyczyny i skutki rozwoju zgnilca.
Ci sami pszczelarze (jest ich większość), którzy w dziko żyjących rodzinach widzą źródło wszelkiego zła, negują też nie tylko istnienie stabilnej, dzikiej populacji, ale w ogóle zdolność pszczół do jej stworzenia w świecie zdominowanym przez dręcza pszczelego. Mówiąc o „dzikiej populacji” mam na myśli odrębną genetycznie i zdolną do samopodtrzymania grupę pszczół, żyjącą na określonym zwartym obszarze, natomiast mówiąc o „dziko żyjących rodzinach pszczelich” mam na myśli takie rodziny, które żyją bez nadzoru pszczelarzy. Uważam, że na świecie istnieje o wiele więcej dziko żyjących rodzin, niż powszechnie się uważa. Pytanie brzmi: czy mają one potencjał, by przetrwać i stworzyć dziką populację, a jeżeli tak, to w jakich warunkach?
Wydaje się, że powstaniu dzikiej populacji sprzyjają dwa warunki: względnie małe zagęszczenie pszczół hodowlanych i duża dostępność potencjalnych siedlisk. Zatem na większości obszarów Polski, a może i całej Europy kontynentalnej prawdopodobieństwo samoistnego powstania (wbrew działaniom człowieka) oraz przetrwania dziko żyjącej populacji nie jest wielkie, ale nie jest też zerowe. Nie mam bowiem wątpliwości, że praktyka pszczelarska (świadomie albo nie) przeciwdziała powstaniu takiej populacji, głównie z powodu przyjętego kierunku selekcji pszczół.
Powstaniu takiej populacji nie sprzyjają także np. polityka rolna, leśna, urbanizacyjna, które prowadzą do systematycznego ograniczania liczby dostępnych dzikich siedlisk. Często więcej drzew dziuplastych znajdziemy w niewielkich parkach miejskich niż na znacznie większych obszarach lasów gospodarczych, które przy tym bywają dość ubogie w pokarm dla zapylaczy i nierzadko stają się po prostu monokulturowymi plantacjami drzew. Według statystyki – o ile odzwierciedla ona rzeczywistość – drzewostan lasów powoli się starzeje, a ich bioróżnorodność wzrasta. Od pewnego czasu mówi się też o potrzebie pozostawiania w lesie drzew dziuplastych. Tymczasem w rozmowach z leśnikami pobrzmiewa sceptycyzm, wygląda więc na to, że w praktyce dużo zależy od dobrej woli i przekonań administratorów. Najwidoczniej starsze drzewo dziuplaste jest dla leśników tym, czym dziko żyjąca rodzina pszczela dla pszczelarzy.

Źródła zakażenia

Profesor Seeley przedstawia
w najnowszej książce badania nad
dziko żyjącymi rodzinami pszczelimi

Przyjmujmy na chwilę roboczą hipotezę, że źródłem „zarazy” są dziko żyjące rodziny pszczele, które uciekły z pasiek i nie mając zdolności do samodzielnego życia, giną, stanowiąc potencjalne zagrożenie. Jeśli zatem pszczelarze obawiają się dziko żyjących rodzin, powinni hodować takie pszczoły, które nie będą stanowiły zagrożenia, gdy uciekną im z ula. Problem wydaje się prosty teoretycznie, niemniej jednak jego rozwiązanie jest wyjątkowo trudne w realizacji.
Nie dostrzegam zagrożenia w dziko żyjących rodzinach, nawet jeżeli nie mają one zdolności, by ograniczyć populację dręcza. Uważam, że oddziaływanie dziko żyjącej rodziny pszczelej na inne (nawet mającej kłopoty zdrowotne) jest znikome (choćby z uwagi na odległość), a statystyczny wpływ takiej rodziny na populację ginie w gąszczu innych zagrożeń, jakie niosą pszczoły masowo trzymane w pasiekach w tzw. nowoczesnej gospodarce. Warto wsłuchać się w głosy przedstawicieli środowiska naukowego, wspierające tę tezę, choć uważam, że ciągle mówi się o tym zbyt mało.
Podczas badań monitoringowych prowadzonych na terenie Polski, przetrwalniki P. larvae wykryto w kilkudziesięciu procentach pasiek. Jesienią 2019 roku, goszcząc w Uppsali, w laboratorium Szwedzkiego Uniwersytetu Rolniczego, które zajmuje się badaniem pszczół pod kątem obecności bakterii wywołujących zgnilca amerykańskiego, dowiedziałem się, że dzięki konsekwentnie stosowanym procedurom weterynaryjnym skalę występowania choroby udało się w Szwecji znacząco ograniczyć. Stosowane metody nie obejmowały jednak dziko żyjących rodzin pszczelich.
Moim zdaniem problem tkwi bowiem w pasiekach, a nie dziuplach. Warto zwrócić uwagę, że obecność bakterii P. larvae nie oznacza, że w rodzinie pszczelej wystąpią objawy kliniczne choroby. Wielu pszczelarzy (w tym Michael Bush z USA) uważa, że bakterie P. larvae są w każdym ulu. Problem związany ze zgnilcem amerykańskim jednak stale rośnie. Czyżby zatem liczba dziko żyjących rodzin pszczelich tak bardzo się zwiększała? Raczej nie, liczba dziko żyjących rodzin jest względnie stała.

Pszczeli ekosystem

W roku 2019, kiedy wykryto wyjątkowo dużo ognisk choroby, wojewoda małopolski wydał rozporządzenia w sprawie zwalczania zgnilca amerykańskiego pszczół, dotyczące kilkunastu powiatów ziemskich i grodzkich (oczywiście ustalenia obszarów zapowietrzonych nie dotyczyły całych powiatów, ale ich wydzielonych części). Rok 2020 okazał się pod tym względem znacznie mniej dramatyczny (przynajmniej w Małopolsce). Ale problem wciąż istnieje. Moim zdaniem jego przyczyn upatruje upatruje się jednak tam, gdzie go nie ma. Uważam, że dziko żyjące rodziny pszczele w tej sytuacji stały się kozłem ofiarnym. Proponuję spojrzeć na sprawę od strony ewolucji i adaptacji pszczół, skończyć walkę z naturalnymi zjawiskami w przyrodzie. Problem narasta z powodu postępującego oddalania się pszczelarstwa od natury w ciągu ostatnich dekad (np. wyjałowienie środowiska pszczół, wykorzystywanie detergentów przy produkcji węzy).
Za każdym razem, gdy ktoś przekonuje mnie do zasadności częstego dezynfekowania uli, palenia ramek co 2–3 sezony, czy tzw. „wapnowania” pasieki, ze zdziwieniem pytam, czy naprawdę wierzy, że usunie wszystkie groźne mikroorganizmy. Jeżeli nawet mu się to uda, te znów się tam pojawią. Uważam, że takie działania prowadzą jedynie do zaburzenia procesu budowania równowagi mikro-ekosystemu i ten proces będzie musiał tworzyć się od nowa.
Wyobraźmy sobie zaorane pole, na którym zaczynają się pojawiać różne organizmy. Jeżeli zostawimy ziemię w spokoju, po jakimś czasie powstanie tam jakiś względnie zrównoważony ekosystem (łąkowy, stepowy, bagienny, leśny) w zależności od regionu, klimatu, fauny i flory. Nie można wykluczyć, że na początku zostanie on zdominowany przez organizmy inwazyjne, ale z czasem równowaga wróci. Wysiłki pszczelarzy polegające na czyszczeniu i dezynfekowaniu uli i narzędzi itd. można porównać do corocznego orania takiego pola. Trudno zatem się dziwić, że stale wyrasta tam perz: ekosystem łąkowy czy tym bardziej leśny nie są w stanie się tam wykształcić.

Bomba roztoczowa

Innym problemem jest tzw. „bomba roztoczowa” (mite bomb, varroa bomb). Pszczelarze, którzy nie 
walczą z inwazją Varroa, podchodzą do tego zjawiska z dużym dystansem, a większość z nich w ogóle w „bombę” nie wierzy. Nie dlatego, że nie tracą pszczół, choćby okresowo. Wręcz przeciwnie, czasem przyznają nawet, że w niektórych przypadkach przyczyną śmierci ich pszczół jest porażenie roztoczami; negują jednak wpływ „bomby” na inne rodziny pszczele. Uważają, że jedna rodzina ginie , ale inne (obok) mają się dobrze, choć – zapewne – nie są one wolne od dręcza. Nie wykluczają przy tym, że porażenie Varroa może okresowo się nasilać. „Roztoczowa bomba” polega na tym, że rodzina pszczela, która ginie, jest rabowana, co powoduje, że zarówno dręcz, jak patogeny w dużych ilościach zostają przenoszone do innych uli. Tak infekowane rodziny najczęściej umierają, zarażając kolejno inne.
Dlaczego zatem niektórzy z pszczelarzy „nieleczących” negują istnienie „bomby roztoczowej”? Należę do tych, którzy nie mają wątpliwości, że takie zjawisko istnieje. Wielokrotnie opisali je praktycy i badacze. Nie mogę też wykluczyć, że takie „bomby” pokonały niektóre z moich rodzin. Uważam jednak, że zjawisko masowo dotyka tylko te rodziny, które są pozbawione zdolności obronnych. Rodziny, które wykazują odporność lub tolerancję na dręcza najwyraźniej nie rabują intensywnie innych, blokują porażonym pszczołom wstęp do uli, szybko minimalizują ryzyko następnego porażenia (tzw. „roztoczowa czarna dziura”) lub też w jakiś inny sposób ograniczają prawdopodobieństwo negatywnych skutków „bomby”, wykazując np. zwiększoną tolerancję na pasożyta. Zjawisko nie powoduje zatem zauważalnych skutków dla reszty pasieki.

Kierunki selekcji

Nie mam nic przeciwko dziko żyjącym rodzinom w sąsiedztwie. Bardziej obawiam się pasiek, w których używa się dużych ilości chemii i nie stosuje selekcji pszczół w kierunku wzmocnienia ich odporności na choroby. Pszczelarze martwią się jednak o swoje rodziny, bo sami mówią, iż one są przecież selekcjonowane po to, żeby „przyniosły miód nawet spod ziemi także w okresach dziur pożytkowych”. Są świadomi tego, że brak nektaru lub spadzi może oznaczać rabowanie każdej słabnącej rodziny w okolicy – niezależnie od przyczyny jej słabnięcia.
Od lat namawiam, by wspierać pszczoły w budowaniu ich odporności, na każdej płaszczyźnie, zaczynając od przyjęcia właściwego kierunku selekcji. Powinniśmy dążyć do tego, aby nasze pszczoły były odporne i zdrowe i nie wymagały kuracji toksycznymi substancjami lub żrącą chemią. Być może wtedy pszczelarze przestaną się obawiać swoich własnych rójek, które żyją w dzikich gniazdach.
Roger Patterson, doświadczony brytyjski pszczelarz-praktyk, przez kilkadziesiąt lat zajmował się m.in. usuwaniem dziko żyjących rodzin pszczelich w West Sussex na południu Anglii. Łącznie było ich kilkaset, ale jego zdaniem nawet w starych, czarnych plastrach nigdy nie znalazł objawów klinicznych zgnilca amerykańskiego. Sporadycznie napotykał rodziny chore na grzybicę wapienną, ale we wszystkich przypadkach była to bardzo łagodna postać choroby. Patterson uważa, że rodziny chore i nieprzystosowane bardzo szybko eliminowane są na drodze selekcji naturalnej. Wynika stąd, że bezpośrednia przyczyna śmierci pszczół nie przenosi się na te dziko żyjące, skoro są one zdrowe.


środa, 11 listopada 2020

Model Ekspansji - rewizja po latach

Końcówka lata i jesień są dla mnie wyjątkowo pracowite. Ale dziś jest święto, a we wsi cicho... więc aż głupio włączać elektronarzędzia. Jest więc czas wrócić do bloga i nadrobić zaniedbania. 

W ostatnim czasie znów pojawiły się dyskusje na temat wyboru pewnych metod selekcji pszczół odpornych. Takie rzeczy oczywiście dzieją się okresowo: gdy pojawiają się nowe, zapalone do tematu osoby, jest tylko kwestią czasu, aż pojawią się dyskusje. I oczywiście każda sroka swój ogonek chwali. Ja wspierałem i wspieram każde działanie, które ma nas wszystkich przybliżyć do celu. Niezależnie od tego czy w mojej ocenie mają mniej czy więcej sensu. Jeżeli ktoś chce prowadzić selekcję na 2 rodzinach pszczelich - proszę bardzo, droga wolna; jeżeli ma to być z wykorzystaniem amitrazy - cóż, nie zabronię, bo zabronić nie mogę. Ale w dyskusji swoje powiem, bo takie moje prawo. Co najwyżej mogę ubolewać, że ktoś nie chce dołączyć się do już działającej współpracy, która pokazała już pewne drobne sukcesy. Jeżeli ktoś jednak chce zaczynać od zera, od tego co my mamy już za sobą (niezależnie od tego jak daleko nam jeszcze do właściwego celu), od wyszukiwania matek gdzieś na świecie, od ponownego przechodzenia przez podstawowy odsiew zupełnie nieprzystosowanych pszczół - jej/jego wola. 


W toku dyskusji nad metodami wracają czasem jak bumerang argumenty odnośnie tego, że "Model Ekspansji" niczego nie selekcjonuje. Ba, w ogóle nie można go stawiać obok działań hodowców. "Model ekspansji" - jak się dowiedziałem wczoraj - jest li tylko "romantyczną walką z lokalnymi kundelkami". Nie można go porównać do prawdziwej hodowli, która jest zawodem, a porównywanie tych dwóch zajęć do siebie byłoby "grubym nieporozumieniem". Zgadzam się w zupełności i cieszę się, że mojej działalności nikt nie porównuje do hodowli pszczół organizowanej przez zawodowców. Z całym szacunkiem dla zaangażowania, wiedzy i skrupulatności zawodowych hodowców, to właśnie ta działalność doprowadziła i doprowadza do coraz gorszego stanu pszczół. Oczywiście "hodowla" to tylko narzędzie. Można je też wykorzystać w słusznym celu. Czekam więc z niecierpliwością aż się to stanie. Jeżeli więc ktoś wskaże mi hodowcę, który to narzędzie w słusznym celu wykorzystuje, to będę niezmiernie wdzięczny i zadowolony, że wreszcie się coś zmienia. Znam kilka takich przypadków - żaden z nich nie prowadzi hodowli w Polsce. Oczywiście nie znam wszystkich hodowców (ba, odkąd zorientowałem się, że nie robią w zasadzie nic w kierunku jaki mnie interesuje, po prostu zająłem się swoją robotą i przestałem ich poszukiwać - bo to była strata czasu), nie znam ich metod - nie mogę więc generalizować. Będę bardziej niż szczęśliwy gdy ktoś dowiedzie mi, że jakiś hodowca podejmuje hodowlę lokalnych pszczół odpornych w Polsce. Czekam na to z niecierpliwością. Do tej pory się nie doczekałem i przyznam, że nie mam wielkiej nadziei. Ci, którzy gdzieś tam w ofercie mają pszczoły, które pochodzą z krócej lub dłużej nieleczonych populacji - zgodnie z moją wiedzą nie prowadzą dalej lokalnej selekcji. Pewnie czasem powielają to co mają, najczęściej leczą, bo boją się sprawdzić w boju, to co lata im na pasiekach. Najwyraźniej tyle w nich wiary i przekonania co do posiadanego materiału genetycznego i własnej nad nim pracy. Czy warto ten materiał od nich brać - choćby na start selekcji? Nie wiem, być może. Jeżeli jest to materiał, który gdzieś już coś przeszedł/pokazał, to na pewno warto spróbować. Co ja mówię... Zachęcam do tego z całego serca! Ale nie po to, żeby potem narzekać, że to wszystko ściema, bo pszczoły umarły. Kupić, rozmnożyć, pracować nad tym dalej lokalnie - licząc się z tym, że pszczoły sobie nie poradzą - z różnych powodów (o niektórych z nich będzie poniżej). Nie liczyłbym przy tym na gwarancję sukcesu, a raczej na (być może) zwiększone prawdopodobieństwo. Dlaczego? Bo przeżywalność pszczół jest czymś większym niż tylko to, co można przekazać genetycznie. Opiera się na pewnych mechanizmach, które - będąc tymi "genetycznymi" lub nie - muszą zostać na swój sposób włączone i utrzymywane na wysokich obrotach. Mówię tu przykładowo o reakcji immunologicznej na patogeny. Jeżeli więc weźmiemy najlepszy materiał genetyczny i potraktujemy go zgodnie z "najlepszymi" wzorcami pszczelarstwa nowoczesnego, to nie postawię na te pszczoły funta kłaków. Jeżeli też ktoś zamierza wyciągnąć z genetyki pszczół co tylko się da, utrwalać to przez inbredowanie, czy sztuczne unasiennienie, a potem takie reproduktorki leczyć, aby utrzymać osiągnięty "sukces" to... droga wolna. Mnie w to proszę nie mieszać. Jest to poza moim rozumieniem tego tematu. Z przyjemnością jednak zapoznam się z praktyką, o ile oczywiście ktoś poda mi choć jeden przykład, w którym to się udało i zadziałało. Nawet Juhani Lunden, który "igłą" utrwalał przecież kombinacje genetyczne, cały czas wystawiał swoje pszczoły na presje. Nie było tam leczenia reproduktorek, bo... to po prostu nie ma sensu. Ale to wolny kraj, każdy może robić to co chce (w granicach prawa).


O "modelu ekspansji" pisałem jeszcze w 2015 roku. O ile wówczas był to dla mnie model czysto teoretyczny (próbowałem go przecież stosować dopiero pierwszy sezon), to teraz mam już kilka lat praktyk za sobą. Dalej uważam go najlepszą metodę selekcji przeżywających pszczół z wykorzystaniem selekcji naturalnej. Metoda Erika Osterlunda, który pszczoły leczy gdy tego potrzebują, jest dla mnie numerem 2. Parę lat temu miałem w jego metodę mniejszą wiarę. Dziś Erik udowadnia mi, że się myliłem. Z tym zastrzeżeniem, że w międzyczasie dowiedziałem się, że podjął szeroką współpracę w swojej okolicy i nasycił region trutniami wywodzącymi się z kilkuset selekcjonowanych rodzin pszczelich. Nie dziesięciu, tylko kilkuset. Ale wróćmy do ekspansji, bo nie ma to być wpis o metodzie Erika, tylko rozważania o praktyce ostatnich lat stosowanego przeze mnie modelu selekcyjnego. 

W zasadzie podtrzymuję wszystkie wady i zalety modelu, które wspominałem we wpisie z 2015 roku. Muszę tylko wprost podkreślić (co czytelnicy mojego bloga wiedzą, bo o tym piszę często), że liczyłem na więcej w zakresie produkcji pasiecznej. Ale ta mniejsza/znikoma/ba... zerowa produkcja wynika też nie tylko z przyjętego modelu, ale i ze współpracy, którą podejmuję. W 2017 otrzymałem pomoc od Łukasza, która była mi wówczas bardzo potrzebna i okazała się dla mnie niezmiernie cenna. Chciałbym też wierzyć, że "wycisnąłem" z niej co się tylko da. Od tego czasu próbuję więc ten "dług" spłacić pomagając na miarę moich możliwości każdemu, kto tylko podejmuje z nami bliską współpracę i od 3 lat rozdaję corocznie około 20 - 25 % swojej pasieki. Zmierzam do tego, że przy tych samych zasobach moja pasieka bądź to mogłaby rosnąć szybciej, bądź też pszczoły mogłyby być utrzymywane w większej sile (co jest dla pszczelarza o wiele mniejszym kłopotem niż przy utrzymywaniu maluchów). Mam jednak nadzieję, że ta moja pomoc okaże się dla innych równie cenna jaką pomoc Łukasza była dla mnie i oby przyniosła też dalszy rozwój współpracy. 

Po latach praktyki podtrzymuję więc w zasadzie wszystkie teoretyczne przemyślenia o modelu ekspansji z 2015 roku. Z jedną różnicą, o czym już chyba wspominałem w innych wpisach: Naiwnością z mojej strony był sąd, że wszystkie rodziny, które przeżyją, w pierwszych latach będą się rozwijały prężnie i zdrowo - czyli "normalnie". Zakładałem, że z rodziny można zrobić kilka, do - w teorii - nawet kilkunastu małych rodzin. W teorii... wciąż to podtrzymuję. W praktyce pszczół bez leczenia okazało się to naiwnością i bzdurą. Popatrzmy hipotetycznie na 3 korpusy pszczół "na czarno" na pełnej ramce wielkopolskiej. Takie rodziny przy nowoczesnej gospodarce pasiecznej, to nic dziwnego. Powiedzmy, że mamy 10 ramek nabitych czerwiem, 10 ramek miodu i 10 ramek suszu, okresowo zapełnianego nakropem. Wszystko to roi się od pszczół. W "normalnej" gospodarce to nic dziwnego. W teorii nie ma żadnego problemu, żeby taką rodzinę podzielić na 10 rodzin składających się z 1 ramki czerwiu (z matecznikiem), 1 ramki miodu i 1 ramki osłonowej - wszystko "na czarno" obsiadane przez pszczoły. Taki odkład utworzony z początkiem maja, do zimy idzie w sile co najmniej 7 - 8 ramek pszczół "na czarno", a więc w sile biologicznej zupełnie wystarczającej do zimowania. Do tego spokojnie, jako jedenastą rodzinę, można by zrobić niewielki pakiet ze "starą" matką, który osiągnie podobną wielkość, jeżeli zapewnimy mu susz. Mała córka znajomej mojej żony powiedziała kiedyś, że chciałaby mieć termos, bo mogłaby sobie w nim nosić zupę do szkoły. Gdy już dostała termos powiedziała mamie: "No dobra, tylko skąd wziąć zupę?". Wracając do naszego hipotetycznego podziału hipotetycznej rodziny, pytanie nasuwa się samo: "no dobra, tylko skąd wziąć 3 korpusy pszczół na czarno?". Wcale nie twierdzę, że nie da się tego osiągnąć. Da się. Ale nie z każdą "przeżytą" rodziną. Co roku mam po kilka takich silniejszych - w pewnym etapie sezonu osiągają siłę około 4 moich korpusów "18" tek, co jest rozmiarem zbliżonym do tej hipotetycznej rodziny. W tym roku rodzinę "przedwojenną" podzieliłem - o ile pomnę - na 7, a rodzinę "R2-3" na bodaj 8 "małych" części. Problem jest w tym, że jeżeli zazimuję ponad 40 rodzin, to kolejnego roku takich czterokorpusowych rodzin nie mam 25 czy 30, ale 2 lub 3 i może drugie tyle bardzo zacnych rodzin, które nie pokazują żadnych problemów, ale nie osiągają więcej niż około 3 moje korpusy "18'tki". Inne rozwijają się z problemami lub bez nich, ale nie są w wystarczającej sile, żeby do szczytu sezonu zbliżyć się do dużych rozmiarów. Rzecz jasna, gdyby je "wytrzymać" dłużej, zapewne mogłyby jeszcze "ciut" wzrosnąć. A może dogoniłyby je problemy i zaczął się ich upadek, przed którym ratuje przerwa w czerwieniu i podział? Trudno powiedzieć. Na razie mam za mało zasobów na takie dziwne "eksperymenta" jak utrzymywanie rodzin w sile od początku do końca sezonu. Kto wie, być może inne rodziny, które odstają, mogłyby do końca lata również wzrosnąć do "zacnej" siły? One jednak także są dzielone w szczycie sezonu. Ot, po prostu w ramach "modelu ekspansji" dochodzące do siły rodziny są dzielone na odkłady. Czasem ze "swoją" genetyką, a czasem z genetyką tych "lepszych". 

Model ekspansji powoduje więc, że - przynajmniej w warunkach mojej pasieki - trudno mi jest wyłuskać wystarczająco zasobów, aby zarówno zapewnić odbudowę liczby rodzin i rozwój, jak i przeznaczyć wystarczająco pszczół do produkcji. Skromne zasoby mogłyby zostać wykorzystane w jednym lub drugim celu, a moje wybory zapewne najlepiej świadczą o tym jakie są moje priorytety. 



Prześledźmy więc praktykę ostatnich 3 lat (uśredniając):

- zimuję każdego roku po ponad 40 rodzin;

- przeżywa +/- 50% (wiosną 2020 było to ok. 40 %)

- z około 20, które przeżywa 5 - 6 jest w (bardzo) dobrym zdrowiu i kondycji, 8 - 10 jest w stanie średnim (lepszym lub gorszym), ale pewnie byłyby w stanie być względnie samowystarczalne i kolejne 5 - 6 jest rodzinami, które wychodzą z zimy z dużymi problemami lub w ogóle jako garstka pszczół;

- z tych zasobów w szczycie sezonu tworzę około 60 - 70 rodzin (statystyczny podział każdej jest więc mniej więcej na 3 części), z czego do zimy idzie ponad 40, paręnaście ląduje u innych, a dalsze wykruszają się z różnych powodów (kilka jest rabowanych, a gdy/jeśli traci się matka rodziny są łączone z innymi). 

- siła moich rodzin jest bardzo różna i zależy od wielu czynników. W ciągu sezonu mogę mieć na jednej pasiece rodzinę na 4 korpusach (przed podziałami) i obok ramkę pszczół z matecznikiem. Jako najsłabsze do zimy idą odkłady w rozmiarze około 6 - 7 ramek pszczół z czerwiem w sierpniu na minimum 4 ramkach - w tym co najmniej 3 z dużą jego ilością (wszystkie mniejsze odkłady są najczęściej zasilane, chyba że wystąpi osłabienie w samym końcu lata, wówczas taka rodzin(k)a zostaje w tej sile w jakiej jest).


Model ekspansji jest oczywiście metodą na swój sposób stałą. Chodzi po prostu o to, aby tworzyć więcej rodzin niż tak naprawdę chcemy i potrzebujemy aby mieć rezerwę na wypadek strat i aby długofalowo nasza populacja selekcjonowała się przy wykorzystaniu doboru naturalnego (w sztucznych warunkach pasieki). Sama ekspansja jednak może być różna w zależności od sezonu. Moim założeniem jest, aby osiągać pewien próg rozwoju liczebnego. Jeżeli daleko mi do tego progu (a tak bywa) staram się utworzyć więcej małych rodzin. Jeżeli osiągnę pewien stan stabilizacji, na pewno będę tworzył mniej, ale za to silniejszych rodzin. Przykład. Mam 40 rodzin, a chciałbym kolejnego roku zazimować 50 (wliczając straty matek czy inne okoliczności trzeba w szczycie sezonu utworzyć około 60). Jeżeli wiosną zostanie mi 15, trzeba będzie z każdej (statystycznie) zrobić 3 nowe odkłady, czyli każdą podzielić na 4 części. Taki podział wydaje się absolutnie graniczny przy pszczołach nieleczonych (w statystycznym roku, w mojej pasiece, przy moich pożytkach itp.) - w niektórych latach będzie zupełnie nierealny, w innych uda się to przeprowadzić. Jeżeli natomiast przetrwałoby 30 rodzin, to wystarczy z każdej rodziny (statystycznie) zrobić po 1 odkładzie, aby osiągnąć zaplanowany cel. Liczę kiedyś na taki rok, aby można było wreszcie myśleć o stabilizacji i zarówno sobie, jak i pszczołom dać trochę wytchnienia...

Wiele osób zarzuca modelowi, że małych rodzin w zasadzie nie można porównać do rodzin dużych/pełnowartościowych biologicznie i produkcyjnie. Prowadzenie selekcji na nieleczonych odkładach w ich mniemaniu nie ma więc sensu, bo nie można ich ze sobą porównywać, oceniać długości przetrwania, wyniki pomiarów liczby dręcza są zupełnie niewiarygodne i nieporównywalne, a w ogóle to utworzenie nowego odkładu, jest niejako pracą od zera, bo przecież to zaczątek nowej rodziny i wraz z utworzeniem takiego odkładu "resetujemy" naszą pracę... Na swój sposób to wszystko prawda. Erik może z całą stanowczością powiedzieć, że tą konkretną rodzinę ma nieleczoną od tylu i tylu lat/miesięcy i może podać jej wyniki z całej historii - zarówno jeżeli chodzi o produkcję, jak i liczbę dręcza. Zgoda. Jest to wynik zobiektywizowany, którego nie sposób mieć w "modelu ekspansji". Pewnie dałoby się to zrobić, gdyby ekspansja polegała na utworzeniu jednego odkładu rocznie z danej rodziny. Wówczas można by mieć dane dotyczące długości życia konkretnej rodziny. Na pytanie jak długo taka żyje, mógłbym powiedzieć - ta ma 3 lata, ta 2, ta rok. W sytuacji kiedy z jednej dużej rodziny tworzę mniej więcej 7 równych małych odkładów, nie sposób przyjąć, że zachowana zostaje długość życia danej rodziny. I ja sam nie wiem czy taki odkład, który wywodzi się z poprzedniorocznego odkładu, ma już 2 lub 3 lata czy tydzień. I przyznam, że mnie to mało obchodzi. Mnie interesuje całość populacji. Mogę mieć wszystkie rodziny mające tydzień. Ważne jest dla mnie to, że pasieka jest samowystarczalna od 2017 i oparta o genetykę, która leczona była ostatni raz w 2014 roku (oby się to utrzymało). Patrzę więc nie jednostkowo, ale populacyjnie. Przy założeniu, że dzielimy każdą rodzinę w pasiece "do dna" i każdy świeżo utworzony odkład byłby leczony (co czasem - z niezrozumiałych mi powodów - przychodzi do głowy niektórym "selekcjonerom"), to - nie wchodząc przy tym w skomplikowane modele matematyczne - śmiertelność na poziomie 50% oznaczałby, że statystycznie rodzina żyje 2 lata. A tak naprawdę niewiele więcej niż rok kalendarzowy, bo umiera drugiej zimy po utworzeniu. Jeżeli jednak dzielimy całą rodzinę na kilka mniejszych, każda z nich ma swoją "dawkę" dręcza, część z nich umiera, a część nie... to ja nie podejmuję się określić jak przeżyciowość 50% populacji przekłada się na długość życia poszczególnych rodzin. Istotnym w tej układance jest to, że cała populacja jest stale zainfekowana dręczem i przy statystycznie równym podziale, każda z cząstek rodzin otrzymuje odpowiednią proporcjonalnie liczbę pasożytów.

Teraz przejdę do tego, dlaczego uważam, że model ekspansji jednak selekcjonuje pasiekę - bo selekcjonuje nie tylko pszczoły, ale właśnie całą pasiekę. 

Selekcjonerzy pszczół skupiają się przede wszystkim na ich cechach. W takiej "zabawie" to one są kluczowe. Wybierają jakąś mierzalną cechę i w zależności od wyniku pomiaru, do kolejnej rundy przechodzą te, które są w widełkach. Wszystko byłoby super, gdyby przeżywalność pszczół zależała tylko i wyłącznie od ich cech. Nie mówię, że nie zależy w ogóle, ale, że nie zależy tylko od nich. Na świecie istnieje bardzo wiele populacji (np. w południowej Afryce), w których rodziny pszczele, według doniesień naukowców mogą mieć okresowo po 20 - 30 TYSIĘCY osobników dręcza - I ŻYJĄ(!). To niezły wynik zważywszy na to, że pszczelarze podają do uli kolejne dawki toksyn gdy po wcześniejszej osypuje się po 15 - 20 samic roztoczy... Gdzie tkwi cud? Cudów nie ma. Przeżywają, bo dręcz nie niesie tam zagrożenia w postaci groźnych patogenów. Wszystkie są "zaprzyjaźnione". A są "zaprzyjaźnione" bo lokalne warunki (warunki życia dzikiej populacji + metody lokalnych pszczelarzy) sprzyjają ich ewolucji w kierunku zmniejszenia ich zjadliwości, a pszczoły poddane stałej presji łagodnych form patogenów, mają wykształconą w wystarczającym stopniu odpowiedź immunologiczną aby te patogeny trzymać w ryzach. Koniec cudu. Co się też okazuje, jeżeli pszczoła nie zachoruje (patogen nie będzie się w niej namnażał z niekontrolowaną prędkością, pokonując bariery immunologiczne), to dręcz nie będzie miał czego przenosić na inne pszczoły... Logiczne, nie? A jednak jest to tylko częściowo logiczne. Bo patogen mógłby przecież namnażać się w dręczu, a nie w pszczole. Okazuje się jednak, że tak nie jest - a przynajmniej nie w przypadku najgroźniejszych wirusów w pewnej populacji i przynajmniej tak wyszło z badań, z którymi się zapoznałem (być może w innej populacji, z innym patogenem byłoby inaczej? trudno powiedzieć). Mamy więc pewien ciąg logiczny: 

Pojedyncza pszczoła choruje => dręcz żeruje na niej => dręcz "nasyca się" patogenami z chorej pszczoły => żerując na innych robotnicach/czerwiu dręcz przenosi patogeny => rozpoczyna się niekontrolowana epidemia, która doprowadza do wypszczelenia i śmierci rodziny.

I teraz wyobraźmy sobie następujący ciąg logiczny:

pojedyncza pszczoła nie choruje => dręcz żeruje na niej, ale nie pobiera z niej zabójczych patogenów w dużych ilościach => dręcz żeruje na innych osobnikach => żeruje dalej => nic się nie dzieje. [nuda, aż się chce wyjść z kina...]

Jeżeli więc mielibyśmy ekologiczny układ między organizmami w ulu, w którym: 

a) pszczoły są odporne na przenoszone patogeny, 

b) patogeny nie wykształcałyby zwiększonej zjadliwości,

c) pszczoły pozwalałyby na okresowy wzrost populacji dręcza, a zaczynałyby go ograniczać (korzystając z posiadanych już od dawna zdolności) dopiero wówczas kiedy realnie by im przeszkadzał,

to wówczas moglibyśmy się cieszyć zdrowymi pszczołami, niezależnie od tego czy w rodzinie byłoby 20 czy 10000 osobników dręcza (to się zresztą dzieje w populacjach Ameryki Południowej i Afryki Południowej). 

Ten powyższy scenariusz nie tylko jest hipotetycznie możliwy, ale jest rzeczywistością w wielu miejscach na mapie świata. Jest też faktycznie możliwy punktowo w otoczeniu pszczół nieprzystosowanych (a więc w populacjach nie izolowanych). Oczywiście w tych ostatnich przypadkach (jak np. w populacji niedaleko Avignon, czy w lesie Arnot) na pewno takiej populacji jest się trudniej utrzymać, niż w przypadku rozległych regionów RPA czy Brazylii, gdzie wszystkie organizmy przeszły proces koadaptacji. Niemniej jednak to się dzieje. A zmierzam do tego, że skupienie się tylko i wyłącznie na cechach pszczół wprost ograniczających populację dręcza jest tylko sukcesem połowicznym. Selekcja naturalna działa tu o wiele lepiej, bo wprost i bezpośrednio, jak również pośrednio, oddziałuje pełniej na wszystkie organizmy biorące udział w tej ekologicznej układance. 


W przypadku warrozy problemem jest tak naprawdę siła presji pasożyta (czy raczej przenoszonych patogenów). Dziś rodzina wizualnie ma się dobrze, a za trzy tygodnie może jej nie być. Wszystko zależy od tempa rozwoju wewnątrzulowej epidemii, a pośrednio od wielkości populacji dręcza, czy raczej stosunku wielkości tej populacji do odpowiedzi immunologicznej pszczół i zjadliwości patogenów. W rodzinie, w której odpowiedź immunologiczna pszczół będzie mała, 500 osobników dręcza może doprowadzić do katastrofy. Tam gdzie odpowiedź immunologiczna będzie większa, rodzina poradzi sobie z dziesięciokrotnością tej liczby pasożytów. Zapewne dziś statystyczna rodzina pszczela umrze przy 1000 - 1500 osobników roztoczy. Nie dlatego, że ma tyle roztoczy, ale dlatego, że przy tej liczbie roztoczy, przenoszone przez nie zjadliwe patogeny pokonają zdolności obronne pszczół. I znów, patrząc od drugiej strony: im lepsza odpowiedź immunologiczna (lub mniej zjadliwe szczepy patogenów), tym więcej roztoczy może być w ulu bez zagrożenia dla życia rodziny pszczelej. 

Teoretycznie, będąc pszczelarzem w RPA lub Brazylii, w ogóle nie musimy się tym tematem zajmować. Przyroda zadbała o równowagę, bo ludzie mało jej przeszkadzali. Cały układ przeszedł proces selekcji naturalnej i wszyscy mają się dobrze - łącznie z dręczem. Posiadając natomiast względnie małą pasiekę na terenie Polski musimy się zastanowić na co mamy wpływ (choćby pośrednio), a na co nie i jakie są czynniki istotne w całej tej układance.

1. Mamy ograniczony wpływ na genetykę pszczół, z racji tego, że wszystkie pszczoły krzyżują się ze sobą w sposób zupełnie niekontrolowany (nawiązując do jednej z wcześniejszych dyskusji: nawet jak ustawimy kilka barci w pentagram...). Możemy więc selekcjonować nasze pszczoły aby uwydatniły potrzebne cechy, możemy próbować przekazywać te cechy kolejnym pokoleniom, ale i tak otoczenie będzie na nas wpływać pewnie bardziej niż my na nie...

2. ... na szczęście wydaje się (to mój wniosek z analizy różnych danych i przemyśleń praktyków), że pszczoły w większości mają jakieś zdolności ograniczenia populacji dręcza...

W tym miejscu zatrzymam się chwilę dłużej. Zastanówmy się. Pszczoła jest większa i silniejsza, a dręcz jest na tyle duży, że pszczoła może go wyczuć dotykiem, czy zobaczyć. Owszem ma pewne problemy na poziomie chemicznym (z racji upodabniania się zapachu dręcza do nosiciela), ale i to okazuje się w pewnych sytuacjach niewystarczające dla pasożyta. Najwyraźniej po prostu dręcz pszczołom... nie przeszkadza. Moje przemyślenia kierują mnie w tą stronę: gdy pszczołom dręcz zaczyna przeszkadzać to kierują w jego stronę jakieś mechanizmy obronne. Tyle, że wtedy dla większości rodzin jest już za późno, epidemia wybucha, rodzina wypszczela się... Pszczoły w RPA mogą mieć 100 lub 30000 roztoczy (według znanej mi wiedzy nie umierają z żadną z tych liczb). Jak dla mnie oznacza to, że na pewnym etapie po prostu coś z robią z pasożytem... Liczba dręcza zmniejsza się i zwiększa, w zależności od różnych czynników. Jak pszczoły się wkurzą, to po prostu pozbywają się dręcza. A do tego czasu pozwalają mu się mnożyć.

3. Pojedynczy pszczelarz ma znikomy wpływ na genetykę/zjadliwość patogenów. Mamy na nie ogromny wpływ w swojej "pszczelarskiej masie". Im więcej używamy środków dezynfekcyjnych, biobójczych, leków itp tym bardziej sprzyjamy ich ewolucji w kierunku zwiększenia zjadliwości. Tego dowodzą choćby przykłady patogenów szpitalnych.

4. ALE możemy w pewien sposób kontrolować patogeny przez tworzenie złożonych ekosystemów bakteryjno grzybiczych w ulach (i w/na pszczołach). Im bardziej złożone i skomplikowane te systemy, tym "mniej tam miejsca" dla patogenów. W teorii, zdrowe i złożone biofilmy, mogą same (przynajmniej w pewnym zakresie) kontrolować populację patogenów. Czyli one będą występować i będą tej samej genetyki co odpowiednie patogeny w innych pasiekach, ale nie będą rozmnażać się w niekontrolowany sposób (będzie ich mniej), a zapewne w niektórych przypadkach - np. w interakcjach z innymi organizmami - być może mogą stracić zjadliwość.

5. Odpowiednia selekcja pszczół (i metody chowu) w obecności presji patogenów/pasożytów może doprowadzić do wykształcenia u pszczół lepszej reakcji immunologicznej na obecne patogeny. Na to na pewno mamy swój pośredni wpływ. 

Jeżeli zastanowimy się nad powyższymi czynnikami, to okaże się - przynajmniej ja nie mam żadnych, najmniejszych nawet wątpliwości - że oddanie pszczół selekcji naturalnej będzie wpływać najpełniej na pozytywne sprzężenie wszystkich tych czynników w sposób pozwalający na przetrwanie pszczół (nie wszystkich rzecz jasna, ale tych, które przejdą przez "wąskie gardło"). I wydaje się, że nie powinno mieć wielkiego znaczenia czy proces ten będzie zachodził w pełnowartościowej produkcyjnie rodzinie na 3 korpusach wielkopolskich "na czarno" czy w pięcioramkowym odkładzie. 


Oczywiście w grę wchodzą też inne czynniki. Te w jakiejś części są/mogą być argumentami przeciw mocnemu dzieleniu pszczół w ramach pszczelarskiej ekspansji. Cały układ jest bardzo skomplikowany. Mamy choćby całą wiedzę, którą przekazuje Torben Schiffer ("Pszczelarska (r)ewolucja"): pszczoły, tak jak my, mają swoją piramidę potrzeb. Nie zajmą się więc "higieną", dopóki nie "opanują" gniazda. Dzielenie pszczół na drobne, jakkolwiek z punktu widzenia proporcji liczby dręcza do pszczół robotnic, jest bez znaczenia, to jednak wpływa długofalowo na równowagę sił. Pytanie w którą stronę przechyla się szala. Z jednej strony podział osłabia w pewien sposób pszczoły, o czym było przed chwilą, z drugiej długofalowo zmniejsza presję dręcza na kilka sposobów. Po pierwsze różna jest dynamika rozwoju populacji pszczół i dręcza (o tym pisałem w poście: "Podziały a ilość roztoczy w ulu"), po drugie przerwa w czerwieniu realnie wpływa na obniżenie liczby roztoczy w ulu (wg. szacunków Torbena 1,5 - 2 % populacji dręcza umiera dziennie z naturalnych lub "nienaturalnych" przyczyn - podobne dane, o ile pomnę, podaje też Ralph Buchler). Wydaje mi się więc, że w tym przypadku bilans wychodzi mniej więcej na zero, czy dzielimy rodziny czy też ich nie dzielimy. Ale. Znów o ile pomnę, Ralph Buchler podaje, że w ramach eksperymentu dzielono rodziny zaraz przed zimowlą na mniejsze, liczące po ok. 3000 pszczół (jeżeli czegoś nie mylę, dzielono rodziny produkcyjne po sezonie na 4 lub 5 części - był to podział już na etapie bezczerwiowym). Rodziny te, choć znacząco mniejsze, rozwijały się w sezonie wyjątkowo prężnie i już na etapie (po raz trzeci - jeżeli czegoś nie mylę) przełomu wiosny i lata, wyrównywały się siłą z rodzinami, które w taki sposób dzielone nie były. Wydawało by się więc, że to doskonały sposób na podziały i w teorii - patrząc z punktu widzenia pszczelarzy zawodowych/komercyjnych - byłby to idealny sposób, bo można by cały sezon utrzymywać rodziny w sile. Okazało się jednak, że rodziny te miały znacząco zwiększoną śmiertelność. Hipoteza była taka, że następowało "zużycie" (każda z robotnic musiała wychować więcej młodych robotnic niż w rodzinie nie dzielonej) - co ciekawe to "zużycie" następowało wiosną, na etapie "gonienia" siły rodzin, a śmiertelność występowała kolejnej zimy - czyli "zużycie" jednych robotnic wiosną przekładało się na śmierć rodzin już wtedy, kiedy nikt nie pamiętał o tamtych robotnicach, bo dawno odeszły do krainy wiecznych pożytków... Zaistniał więc jakiś mechanizm (zapewne ujawniony na poziomie epigenetycznym), który "przedłużał" "zużycie" rodziny na nowe jej członkinie. Można więc postawić pytanie, czy w przypadku modelu ekspansji nie występuje podobny mechanizm? Nie mogę stwierdzić, że nie, bo tego nie wiem. Jest to sytuacja zgoła inna (podział występuje w szczycie sezonu), ale jednak mocno analogiczna. Robotnice nie tylko są "odciągane" od zabiegów higienizacyjnych (upraszczając: na które fizycznie nie mają czasu zgodnie z piramidą potrzeb), ale i potencjalnie są szybciej zużywane i żyją pod większą presją. Czy to oznacza, że może to być mechanizm zwiększonej śmiertelności na mojej pasiece? Wykluczyć się nie da. Niemniej jednak - co powtarzam w kółko tam i z powrotem - mam tak rozliczne sprzeczne przykłady z własnego podwórka, nie mówiąc o sprzecznych danych płynących z zewnątrz - że naprawdę nie sposób jednoznacznie i bez wątpliwości przyjąć tego za prawdę. Czynników śmiertelności jest po prostu zbyt wiele i mieszają się w takiej populacji jak moja. Nie raz sprzątałem już ul po rodzinie wychodzącej z zimy w rozsądnej sile i w takiej też utrzymywanej w sezonie. Dwa  przykłady z zeszłego roku to 16'tka (macierzak w końcu lipca obsiadał około 9 ramek Warszawskich poszerzanych) czy rodzina R2-2 (macierzak w końcu lipca miał około 2 moje korpusy 18'tki "na czarno"). Były to dwie rodziny z czołówki pasiecznej 2019 roku, a macierzak "16'tki" należał do tych, które zakarmiły się same i dostał bodaj tylko litr syropu cukrowego dla spokojności mojego sumienia. Być może więc statystyczna prawidłowość jest taka, że maluchy mają gorsze prognozy, ale moje osobiste obserwacje tego nie potwierdzają (http://pantruten.blogspot.com/2020/05/szczyt-sezonu-2020-tuz-tuz.html).


Każdy plan i model selekcyjny i tak weryfikują kolejne sezony, a przede wszystkim zimy. Najbliższa zaczyna się praktycznie już. Nie wiem jak mają się moje pszczoły, bo nie zaglądam do nich pod daszki od dłuższego czasu. Gdy niedawno zaglądnąłem przez wylotki do kilku rodzin na pasiece pod domem, widziałem, że wszystkie sprawdzone żyją, a kłęby są rozsądnych rozmiarów, czyli odpowiadających wcześniejszemu rozmiarowi rodzin (na ile mogłem dostrzec co najmniej 4 - 5 uliczek - co się dzieje poza tymi uliczkami, tego nie wiem). Nie nastąpiło więc jakieś zauważanle wypszczelenie. Jest to - jak zawsze - optymistyczne. Biorąc pod uwagę przykłady z najgorszych (2014 i 2016) i tych ciut lepszych lat w mojej pasiece, taki stan może wróżyć tyle, że mniej powinienem się obawiać spadków całkowitych lub zbliżonych do całkowitych. Oby. Życzę wszystkim dobrej zimowli i lepszego roku niż 2020 - zarówno dla pszczół, jak i dla nas pszczelarzy. 


ps. Jonathan Powell z Natural Beekeeping Trust uruchomił niedawno stronę, która ma w pewien sposób dokumentować dziko żyjące rodziny (https://www.freelivingbees.com/). Gorąco zachęcam do zapoznania się z nią, a jeżeli wiecie o dziko żyjących rodzinach, do dokonania wpisów.