Jak już wspominałem wcześniej, w ostatnim czasie pojawił się nowy "idol". Naukowiec i pszczelarz praktyk - Randy Oliver. Przyznam, że nie śledzę na bieżąco jego strony (http://scientificbeekeeping.com/), nigdy specjalnie nie byłem fanem, ale zdarzyło mi się czasem (i już dość dawno temu) tam zerknąć. Co do zasady uważam jednak tą stronę za rzetelną bazę wiedzy i niewątpliwie jako taką można ją polecać. Ja jednak nigdy nie byłem za w pełni naukowym, czy jak to czasem nazywam "inżynieryjnym" podejściem do przyrody. Owszem, śledzę doniesienia nauki na interesujące mnie zagadnienia (niewątpliwie również z zainteresowaniem te dotyczące pszczelarstwa), ale oceniam, że w niektórych zagadnieniach nauka, czy podejście inżynieryjne, lepsze jest do opisywania zjawisk (najlepiej tych, które już zaistniały), wyciągania jakichś ogólnych wniosków dotyczących podstawowych zasad rządzących przyrodą, niż do przewidywania zjawisk przyszłych i złożonych, jakim jest niewątpliwie choćby problematyka zachowania zdrowia organizmów żywych. Przykład, który może dobrze (mam nadzieję, że dobrze) zobrazować to, o czym mówię, to opisywanie i przewidywanie pogody. Gdy wystąpi dane zjawisko - niech to będzie jakiś kataklizm typu cyklon - niewątpliwie dziś naukowcy są w stanie znaleźć i określić jego przyczyny. Gdy jednak mamy analogiczne symptomy wiązane z powstawaniem takiego zjawiska (ciśnienie, temperatura, prądy powietrzne itp. itd.) w innym, bądź to miejscu, bądź to czasie, bądź to i miejscu i czasie równocześnie, to ciężko jest w sposób jednoznaczny stwierdzić czy zjawisko wystąpi, czy nie i czy ewentualnie będzie równie silne, albo też czy proces w wyniku jakiegoś negatywnego sprzężenia zwrotnego zakończy się, zanim się na dobre rozkręci. I tak możemy mówić co najwyżej o pewnym prawdopodobieństwie, a przykładowo przewidywanie pogody staje się już całkowicie niewiarygodne na tydzień do przodu, a przy dzisiejszej wiedzy można je uznać za wiarygodne chyba w zasadzie na najbliższą dobę. Przypominam, że obecnie przy temperaturze około 8 stopni na plusie z początkiem stycznia mamy zgodnie z przewidywaniami sporej części naukowców zimę stulecia. Z drugiej strony w Ameryce Północnej zima "radzi sobie" całkiem nieźle, a więc prognozy się sprawdziły... tyle że nie dla naszego regionu. Podobnie jest w mojej ocenie ze zdrowiem. Gdy zachorujemy często możemy wskazać jakiś czynnik, który doprowadził do naszego nieciekawego stanu (ten pan co to na nas dziś kaszlał w tramwaju, no i nie ubrałem czapki wychodząc z domu po porannej kąpieli), a z drugiej strony chorujemy rzadko, choć te same czynniki są nagminne (w zasadzie codziennie ktoś kaszle w tramwaju, a czapkę ubieram sporadycznie). Oczywiście - zagrożenie ze strony dręcza pszczelego jest czynnikiem (bardzo) wysokiego stopnia ryzyka powikłań prowadzących do śmierci rodziny pszczelej. Czy jednak na pewno do śmierci doprowadzi? No cóż... gdybyśmy mieli pewność, to nikt na świecie nie prowadziłby nawet jakiejkolwiek prób selekcji (po co, skoro jest pewność?), a tam gdzie dziś pszczół się nie leczy, po prostu by ich nie było, a nie występowałyby lepiej czy gorzej zrównoważone z roztoczem populacje. Zanim jednak przejdę do rzeczy, zobaczmy jeszcze pewien przykład jak to może działać. Rozważmy tzw. wartość LD (lethal dose - dawka śmiertelna), w której podawana jest toksyczność pewnych substancji. Ta wielkość określana jest najczęściej w wyniku badania tkanek (a czasem również poprzez badania na zwierzętach). Przy określeniu toksyczności substancji podaje się wielkość LD dla określonego odsetka zwierząt (ludzi), które umrą w wyniku oddziaływania tej substancji (określając jednocześnie drogę podania). Wartość LD50 oznacza, że w wyniku oddziaływania określonej ilości danej substancji połowa poddanych jej osobników umrze (i odpowiednio LD90 doprowadzi do śmierci 90%, a LD10 - 10% itp.). Jeżeli jednak 50% osobników umrze, to przecież oznacza to równocześnie, że 50% przeżyje - czyż nie? A więc mamy naukowo określoną statystycznie istotną prawidłowość (z którą nie zamierzam polemizować), ale jednak nie mamy żadnej pewności, który konkretnie z organizmów przeżyje, a który umrze, gdyż zależeć to może od wielu czynników biologicznych czy środowiskowych. I tak właśnie działa nauka - w sytuacjach złożonych określa prawidłowości czy tendencje, a w sytuacjach konkretnych może działać z precyzją chirurga (np. w wyniku badań różnych czynników może stwierdzić czy dany organizm w wyniku podania dawki LD50 umrze, czy też ma szansę przeżyć - zapewne z większą dozą prawdopodobieństwa umrą osobniki starsze, zniedołężniałe, cierpiące na inne dolegliwości).
Tymi słowy wcale nie zamierzam dyskredytować nauki - wręcz przeciwnie! Chodzi mi tylko o to, żebyśmy mieli świadomość, że praktykowanie nauki opiera się na izolacji pewnych czynników, a im czynników jest więcej i problem jest bardziej złożony, a odległość czasowa jest większa od przewidywanego zjawiska, tym bardziej możemy mówić tylko o prawdopodobieństwie jego wystąpienia, a same symptomy pewnych zmian tym bardziej podlegają swoistej interpretacji. A pisząc to wszystko bezwzględnie uważam, że warto śledzić i poznawać zjawiska badane przez naukę, choćby po to, aby mieć wystarczającą wiedzę o tym, które z czynników czy zjawisk mogą działać na naszą korzyść, a które nie.
Jak zawsze wpadłem w sieć dygresji, więc myślę, że najwyższa pora zmierzać powoli do brzegu - a tak naprawdę to dopiero początek moich właściwych rozważań (za przydługie wpisy serdecznie przepraszam).
Gdyby można było przyrównać śmiertelność jednego organizmu żywego do oddziaływania substancji (zapewne jest tam jakaś inna jednostka niż LD, bo też ciężko mówić o "dawce pasożyta" - tej jednak nie znam więc posłużę się pewną analogią), to pewnie LD50 dla w pełni rozwiniętej biologicznie rodziny pszczelej z końcem sezonu (przyjmijmy przełom sierpnia i września, gdy zaczyna się wypszczelanie rodzin do zimy) w obecnej sytuacji i w przypadku dręcza byłoby dla ogólnej populacji coś koło 700 - 1000 sztuk. Tak mi się wydaje. Liczba w granicach 3000 - 4000 sztuk dręcza stanowiłaby pewnie już jakieś LD95 (albo i więcej). Mówimy tu jednak o samym dręczu, a przecież pszczoły borykają się jeszcze z innymi problemami. Jak wynika z danych historycznych (przywoływanych choćby przez pana dra Howisa) w latach osiemdziesiątych poprzedniego stulecia pszczoły umierały przy większej "dawce", a zatem pewnie dzisiejsze LD90 (ok. 3000 roztoczy) byłoby niegdyś zbliżone do LD50, może 60. Oznacza to, że bądź dręcz był mniej zjadliwy, bądź pszczoły były silniejsze, bądź bardziej odporne na inne choroby, które dziś są o wiele większym problemem. I piszę to już po raz kolejny na tym blogu i po raz kolejny do tego wracam, bo jest to pewnym tłem obecnego wpisu (a więc już powoli - bardzo powoli - zmierzam do rzeczy, czy jak to niektórzy mówią "do ad rem"). Selekcja musi bowiem iść wielotorowo (nazwijmy ją "selekcją kompleksową"). W mojej ocenie powinny to być min. następujące kierunki:
I. selekcja na coraz mniej zjadliwego dręcza - im więcej dręczy w rodzinie, które jej nie zabijają - tym lepiej dla pszczół;
II. selekcja na coraz większą odporność pszczół na roztocza - im więcej dręcza są w stanie tolerować pszczoły, tym lepiej dla nich;
III. selekcja na coraz większą odporność pszczół na patogeny - im pszczoły lepiej będą sobie radzić z patogenami (choćby tymi roznoszonymi przez dręcza), tym lepiej dla nich;
IV. selekcja na ograniczanie namnażania pasożyta w rodzinie pszczelej - im lepiej pszczoły będą czynnie i biernie ograniczać namnażanie dręcza, tym lepiej dla nich;
V. selekcja na pozbywanie się pasożyta z ula - im lepiej pszczoły będą usuwać z ula te pasożyty, które już się tam znajdują tym lepiej dla nich;
VI. selekcja na mechanizmy utrudniające przenoszenie pasożyta między ulami - im mniej pszczoły będą roznosić dręcza do innych uli oraz pozwalać na wniknięcie go do swojego ula, tym lepiej dla nich.
VII. selekcja zdrowego i zrównoważonego środowiska ula - im bardziej różnorodne i zrównoważone środowisko, tym mniejsza presja patogenów i pasożytów, a pszczoły mają lepiej wykształcone i "wytrenowane" mechanizmy obronne.
(Na te numerki będę się potem powoływał, więc proszę o bezwzględne ich zapamiętanie!)
...
I zapewne parę jeszcze takich ogólnych kierunków "selekcji kompleksowej" można by znaleźć i wymienić. Nasze codzienne działania jako pszczelarzy, będą niektóre z tych kierunków wspierać, a niektórym przeciwdziałać. Na dzień dzisiejszy, biorąc pod uwagę ogólne działania pszczelarzy, uważam, że bilans tych działań jest ujemny dla pszczół. To jest biorąc pod uwagę wszystkie czynniki należy uznać, że pszczoły co rok, czy co parę lat, stają się coraz podatniejsze na dręcza. A więc kierując się tym o czym wspominam wartość (analogiczna) LD50 jest coraz mniejsza i mniejsza, a więc coraz mniej roztoczy jest w stanie zabić połowę populacji pszczelej. Do tego stopnia, że coraz częściej mówi się o tym, że to nie dręcz zabija pszczoły (bo jest go w ulu tak mało), ale wymieniany inny patogen czy pasożyt - na dzień dzisiejszy takim wrogiem publicznym nr jeden jest nosema ceranae. Nasza selekcja powinna natomiast dawać bilans dodatni, czyli z roku na rok pszczoły powinny być odporniejsze - a więc z jednej strony powinny tolerować więcej dręcza, a z drugiej uczyć się go aktywnie i biernie ograniczać, przy okazji zyskując coraz większą odporność na inne choroby. Osobiście uważam, że my pszczelarze po prostu nie potrafimy prowadzić tych wszystkich kierunków selekcji tak, aby ich bilans był wyższy niż w przypadku zdania się na selekcję naturalną. Problem jest bowiem równie złożony jak próba przewidzenia pogody na miesiąc czy pół roku do przodu. Być może możemy pokierować pewnymi tendencjami, ale też trzeba pamiętać, że podobnie próbujemy kierować w innych dziedzinach, a efekt globalny bywa różny. Prawdą jest jednak, że jeżeli uda nam się zniwelować jakiś pewien bardzo negatywny czynnik, to może się okazać, że mechanizmy samoregulujące przyrody zajmą się tymi pomniejszymi. Oby.
Że jesteśmy w stanie selekcjonować pszczoły na jakikolwiek czynnik - tu nie ma wątpliwości. Jeden z autorytetów pszczelarstwa polskiego i światowego, prof. Woyke w "Hodowli pszczół"(1974r.) w rozdziale "Praca hodowlana" pisze (str. 463-464) na przykład o możliwości hodowania pszczół odpornych na środki owadobójcze: "Początkowo trzeba by zebrać znaczną liczbę różnych rodzin (...) po czym traktować je różnymi insektycydami. Te które przetrwają, należy kojarzyć, rozmnożyć i następnie znów poddawać działaniu środków owadobójczych. Wyhodowanie linii pszczół odpornych na insektycydy jest zatem zupełnie realne" (tutaj mielibyśmy właśnie książkowe wykorzystanie wartości LD toksycznych środków owadobójczych). Wydaje się więc, że tak samo można by podjąć selekcję na odporność na dręcza. Poddać pszczoły działaniu dręcza, te które przeżyją kojarzyć, rozmnożyć i poddać znów działaniu roztoczy. Proste, czyż nie? Ano właśnie. Jeżeli selekcja faktycznie wyglądałaby w ten sposób, to jak najbardziej wierzę, że mogłaby się udać. Sam więc działam w ten sposób. Jeżeli natomiast nie pozwoli się pszczołom selekcjonować zgodnie z tą zasadą, a więc zaczęlibyśmy ręcznie wybieać te, które jak nam się wydaje umarłyby, to ta selekcja zostałaby już zupełnie zaburzona. No i właśnie jesteśmy na kolejnym etapie (którym to już?) zbliżania się do meritum.
Obserwuję ostatnio na forum dyskusję nad pomysłami na selekcję Randy'ego Olivera, a i próbowałem się czegoś dowiedzieć "nie publicznie". Zgodnie z tym co zrozumiałem, ten pomysł na selekcję pszczół jest zgoła taki sam jak Erika Osterlunda. Panowie różnią się tylko poglądem na kryterium selekcji. Otóż dla Erika tym kryterium (było niegdyś, bo potem zaczął wspomagać się podobnym kryterium jak Randy, oraz czynnikiem VSH) było pojawienie się objawów DWV, podczas gdy dla Randy'ego ponoć jest nim porażenie rodziny roztoczami na poziomie 2% (2 roztocza na każde 100 pszczół dorosłych - stwierdzone w toku tzw. "płukania" czy "prania" pszczół w alkoholu). Ponieważ cała idea selekcji jednego i drugiego pana w zasadzie jest identyczna, to po prostu to zunifikuję i opiszę to wspólnie - a przynajmniej tak, jak to widzę. Generalnie chodzi o to, że rodziny pszczele obserwuje się pod kątem wypełniania kryterium selekcyjnego, jeżeli kryterium to przestaje być wypełniane, to rodziny "wylatują" z selekcji, są wówczas leczone (jakimś środkiem "eko"), a matka w nich zastępowana jest poprzez córkę jednej z tych rodzin, które uznajemy w danym momencie za najbardziej obiecujące. I tak w kółko. Teoretycznie pszczoły są coraz "lepsze", bo pochodzą z tych, które wypełniają kryterium (z czasem możemy je zaostrzać, możemy wybierać matki spośród tych, które to kryterium spełniają od dłuższego niż inne czasu itp.), teoretycznie coraz rzadziej wymagają stosowania tych środków "eko". Niewątpliwie praktycznie dzięki temu podejściu w zasadzie jesteśmy w stanie utrzymywać pasiekę produkcyjną i pozyskiwać tyle pszczelich produktów, na ile pozwala nasza baza pożytkowa. To ważna rzecz, bo jesteśmy w stanie prowadzić normalną pasiekę przynoszącą dochody. Sam muszę przyznać, że nie jestem w stanie odmówić pewnej logiki temu postępowaniu. Problem jednak w tym, że całe zagadnienie jest na tyle złożone i skomplikowane, że - w świetle doświadczeń światowych - wymyka się temu prostemu i jakże logicznemu inżynieryjnemu rozumowaniu, bo dotyczy daleko bardziej skomplikowanych zjawisk niż może się wydawać. A może raczej to podejście jest po prostu pewnym półśrodkiem umożliwiającym prowadzenie tzw. pasieki ekologicznej, ale niekoniecznie załatwia nam problem samowystarczalnej i samodzielnej populacji. Dla mnie trochę tak (może ciut przesadzam, ale chodzi o pokazanie pewnego kierunku), jakbyśmy uznali, że skoro nie będziemy jeździć tramwajem, gdzie ludzie na nas kaszlą do woli, nie będziemy się kąpać przed wyjściem na mróz i zawsze założymy czapkę, to nigdy nie zachorujemy.
Niewątpliwą zaletą podejścia pana Randy'ego i jego "wyznawców" jest to, że jesteśmy w stanie wyłapać tzw. "mite-bombs", które mogą niweczyć nasz trud selekcyjny, a i stać się podstawą rzucania oskarżeń przez okolicznych pszczelarzy, że nie lecząc jesteśmy źródłem wszelakiego zła i roznosimy choroby. Tym sposobem praktycznie dobiliśmy do brzegu i kiedy większość z czytelników już niewątpliwie jest zmęczona długim czytaniem, umysły są znużone i nie działają z pełna ostrością i przyjmują już argumentów, rozpoczniemy właściwe rozważania tego posta.
"Mite bomb" to w dosłownym tłumaczeniu "bomba roztoczowa", a generalnie chodzi o zjawisko masowego przenoszenia się roztoczy z rodziny, w której ich liczba osiąga znaczące rozmiary, do rodzin, które miały ich mniej. Można powiedzieć, że dokładnie "dzięki" temu zjawisku dręcz pszczeli zagościł w pasiekach praktycznie na całym świecie. Co do zasady wygląda to jak następuje. Zainfekowana kilkoma roztoczami rodzina, żyje sobie spokojnie, a w tym czasie liczba roztoczy wzrasta. Wzrasta, dopóki roztocza nie orientują się, że jest ich dużo. Wówczas - jak w przypadku każdego innym gatunku (również u pszczół czy u ludzi) - włączają się mechanizmy ekspansywne. "Tu jest nas za dużo, jak na dostępne zasoby. Część z nas musi się przenieść gdzie indziej, aby poszukać nowych terenów". Mechanizm ten jest wzmacniany gdy rodzina słabnie, przestaje się opierać pasożytom, których liczba idzie w tysiące. Rodzina się wypszczela, a roztocza zapewne uznają, że najwyższa pora uciekać, bo gospodarz lada chwila zemrze. Część z pszczół wylatuje w pola z roztoczami, gdzie te roztocza spadają na kwiatki i czekają na nowego gospodarza. Niektóre pszczoły, które mają się nieźle (choć na ich grzbiecie siedzi dręcz), widzą, że rodzina słabnie i lecą na poszukiwanie nowego domu, sądząc że stary jest dla nich zbyt zainfekowany. Resztę dopełniają rabunki ze "zdrowych" rodzin - pszczoły opętane żądzą miodu, wpadają do ula pozbawionego straży, pobierają miód, a w tym czasie dręcz... hyc, wskazuje na grzbiet rabusia i lada chwila jest zadomowiony w innym ulu. Tak to mniej więcej wygląda i tak dręcz opanował cały świat. Zjawisko to jest niezaprzeczalne i nie zamierzam z nim dyskutować. Jest ono tym groźniejsze na pasiekach niż wśród dziko żyjących rodzin, że w dużym skupisku żyją liczne rodziny pszczele, co ułatwia opisywane przemieszczanie.
Wyobraźmy sobie sytuację na pasiece gdzie znajduje się 20 rodzin pszczelich z których każda ma po 500 roztoczy. 500 x 20 = 10000 roztoczy. Tyle sobie żyje (oczywiście co dzień mamy inną liczbę, ale to na teraz pomińmy). 2 rodziny nagle słabną, gdyż przy obecnym stanie populacji zbliżamy się do wartości LD50, a więc pierwsze rodziny, które są najbardziej podatne na roztocze zbliżają się do swojego końca. Zaczynają być rabowane i wypszczelają się, przenosząc roztocza do innych uli. "Nasze" 10000 roztoczy teraz już rozkłada się nie na 20, ale na 18 uli, a więc (statystycznie) po 555 roztoczy "na głowę". Więc kolejne ule dochodzą do swego progu tolerancji i również zaczynają słabnąć przenosząc roztocza dalej i dalej. Przez ten tzw. "dryf" i zmniejszanie ilości rodzin liczba roztoczy na ul jest coraz większa (dodajmy do tego normalne namnażanie), a więc kolejne rodziny osiągają swój próg tolerancji, słabną i umierając puszczają roztocza w dalszy obieg. Z czasem każda rodzina, która jest na pasieczysku osiąga wartość przekraczającą próg tolerancji i umiera, napędzając efekt kuli śnieżnej. Tak to może działać (i zapewne często tak się faktycznie dzieje). O tym zjawisku zresztą już wspominałem, omawiając wykład Thomasa D. Seeleya (tu: http://pantruten.blogspot.com/2017/01/wykad-tomasa-d-seeleya.html). Aby minimalizować efekt "mite-bomb" trzeba podjąć następujące kroki:
1. utrzymywać jak najmniej rodzin w jednym miejscu (optymalnie po 1 - 2 rodziny co kilkaset metrów);
2. zapobiegać rabunkom (małe wylotki, miejsca dobre pożytkowo, utrzymywanie rodzin w jednakowej "sile" na pasieczysku, podkarmianie wszystkich rodzin równocześnie, a jeżeli już to raczej tych silniejszych, nie podkarmianie rodzin słabych, słabnących, bezmatków itp);
3. ustawiać rodziny na pasieczysku tak, aby niwelować błądzenie (ule jak najrzadziej, ułożone nieregularnie, przy charakterystycznych obiektach itp).
Zwolennicy koncepcji Randy'ego czy również Seeley'a na ten aspekt, dodają:
4. "leczenie" (tj. trucie pasożytów) lub wywożenie rodzin słabnących;
5. utrzymywanie na pasieczysku rodzin o porażeniu "nie większym niż: ... (tu wstaw ile uważasz za właściwe - Randy uważa, że jest to 2%)".
I to wszystko też brzmi racjonalnie. Niewątpliwie "mite-bomb" nie służy spokojnej selekcji na zwiększanie tolerancji pszczół na pasożyta, bo może eliminować rodziny, które mają wyższy próg tolerancji, zaraz po tym jak osypują się te z niższym progiem. Tenże efekt nie służy też naszemu projektowi ekonomicznemu o nazwie "pasieka", bo rodziny, których porażenie rośnie powyżej granicy tolerowalnej słabną wraz ze zwiększeniem liczby roztoczy, dają więc mniej miodu, a w końcu umierają - i czasem wręcz (co przeżyłem też u siebie) pasieka praktycznie przestaje istnieć. Niewątpliwie więc jakaś forma zabezpieczenia przed "mite-bomb" nie jest złym pomysłem. Być może faktycznie byłoby takim utworzenie pasieczyska, gdzie rodziny uznawane przez nas za zagrożenie dla innych mogłyby zostać wywiezione. A dlaczego "być może". Ano właśnie z tych powodów, o których pisałem we wstępie - z tego powodu, że po pierwsze przyroda nie poddaje się inżynieryjnym wizjom logiki postępowania i kryteriów selekcyjnych, a poza tym z tego powodu, że selekcja musi być prowadzona w równowadze wszystkich wymienionych powyżej punktów I - VII (a pewnie i jeszcze kilku, których nie wymieniłem). Jeżeli zamierzamy prowadzić naszą pszczelarską działalność na pasiece, a nie w barciach rozwieszonych na terenie powiedzmy odpowiadającym leśnictwu czy nadleśnictwu, to prędzej czy później musimy się zmierzyć z problemem "mite-bomb". Można to zrobić i wcześniej i później. Samo wywiezienie pszczół do "pasieczyska szpitalnego" (czy być może nawet "umieralni") w zasadzie mogłoby zwiększyć szanse poszczególnych pasiek na przetrwanie okresu przejściowego. Korzystanie z takiego pasieczyska w mojej ocenie w najmniejszy sposób zaburza "selekcję kompleksową" - no, może poza punktem VI, który długofalowo jest równie ważny jak każdy inny. A przecież pasożyty są w różnych pasiekach na świecie, rodziny tam umierają, a mimo tego załamania przychodzą wcale nie każdego sezonu, czy wraz z każdym potencjalnym "mite-bomb", jakim może być duża liczba dręcza w umierającej rodzinie (np. liczba typu 3 lub 4 tysiące roztoczy). Co więcej pszczelarze "naturalni", monitorujący poziom roztoczy, zauważają czasem efekt "bomby dręczowej" i gwałtowne zwiększenie stopnia porażenia w pewnych okresach, a potem kolejne pomiary wskazują na ustabilizowanie porażenia na niskim i bezpiecznym poziomie. Dodatkowo trzeba zwrócić uwagę, że nie każdy dręcz przeniesie się do innej rodziny. Ten procent pewnie jest względnie wysoki, ale zależy od wielu czynników i nie sądzę, żeby był to odsetek nawet zbliżony do 100%. Zwłaszcza wśród rodzin, które giną w zimie. Kirk Webster robi w listopadzie przegląd pasieki i słabnące pszczoły wyrzuca na śnieg - ponoć celem tego zabiegu ma być również "zabicie pasożyta razem z gospodarzem", co ma ukoić skołatane serca okolicznych pszczelarzy, że oto zapobiegł roznoszeniu chorób. Jeżeli jednak doświadczony pszczelarz ocenia rodzinę jako słabą i niezdolną do przezimowania w listopadzie, to zapewne należy założyć, że rodzina ta nie dotrwa końca roku. A dręcz przecież nie przetrwa od przełomu roku do wiosny bez gospodarza. Wydaje mi się, że efekt uspokojenia serca i ducha związany z zapobieżeniem armageddonu wywołanego przez "mite-bomb" jest zdecydowanie istotniejszy dla czytelników czy wyznawców Kirka oraz dla jego sąsiadów-pszczelarzy, niż dla niego samego. Zakładam (moje gdybanie), że jemu przede wszystkim chodzi o to, aby zrobić część roboty związanej z ogarnięciem pasieki w zimie, kiedy każdy pszczelarz ma daleko więcej czasu niż na przedwiośniu, gdy już zaczyna się bieganina od ula do ula. W takiej sytuacji możemy po prostu oczyścić zawczasu ramki z "potencjalnie padłych" pszczół, żeby w ulu nie pleśniały i można je było wykorzystać wiosną dla innych rodzin. Te zaś, które już pleśnieją czy zawierają zaziębiony czerw od razu idą do kotła na przetop. Dzięki temu wiosną rozpoczynamy sezon przygotowani, a w świat idzie wieść (efekt psychologiczny), że zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy (albo jeszcze więcej), aby zapobiec rozprzestrzenianiu się dręczowej bomby.
Wcale nie twierdzę, że efekt "mite-bomb" jest pomijalny. Natomiast uważam, że jest pomijalny od późnej jesieni do wczesnego przedwiośnia. Rodziny, które padły w tym czasie z dużą dozą prawdopodobieństwa pociągnęły za sobą pasożyta. Badania Toma Seeley'a wskazywały, że liczba roztoczy może gwałtownie zwiększyć się w sąsiadujących ulach gdy osypują się rodziny w czasie pogody lotnej. Ale sam Seeley wskazał, że efekt ten w zasadzie odciska realne piętno na ulach w oddaleniu do 300 metrów od rodziny słabnącej z powodu wysokiego porażenia dręczem. W dalszej odległości gwałtownie maleje ryzyko rabunku i choć niewątpliwie zdarza się, to będzie to na pewno zjawisko rzadsze (choć pewnie naukowo-statystycznie istotne). A więc tak naprawdę zagrażamy sami sobie i inni co do zasady mogą spać spokojnie. "Bomba dręczowa" niewątpliwie stanowi zagrożenie dla pszczół nieprzystosowanych, które nie potrafią ograniczać pasożyta (punkt IV, V, VI). Nie sądzę, żeby stanowiło to jakiekolwiek większe zagrożenie dla pasiek na przykład Lusby, Bush'a czy Webstera, w których pszczoły też mają pasożyty, też umierają, a jednak pasieki - według ich przekazów - trwają i mają się dobrze. W dłuższej perspektywie lekceważę więc wpływ "mite-bomb" na pasiekę "odporną", a w toku okresu przejściowego traktuję to jako swoistego rodzaju presję selekcyjną - niezbędną prędzej czy później dla osiągnięcia celu. Nie zgadzam się z koncepcją leczenia rodzin "wypadających z selekcji" na podstawie przybranego kryterium. To znaczy nie zgadzam się z tym jako z krokiem mającym służyć pozytywnie selekcji. Ten krok tłumaczy się tym, że rodzina przeleczona, dostaje nową genetykę, do nowego testowania, a wraz z jej śmiercią tracimy możliwość rozszerzenia selekcji. Uważam, że ten krok zaburza naszą selekcję w punktach I, II, III, VI, VII (a więc zaburza całą "selekcję kompleksową"). Z punktami IV i V mam wątpliwości. Teoretycznie rodzina dając określony stopień porażenia pokazuje, że nie ograniczała odpowiednio porażenia. Ale też trzeba pamiętać, że każdy organizm żywy ma pewien stopień tolerancji na "dolegliwości". Organizm nie zaczyna walczyć w tej sekundzie, w której został zaatakowany. Jeżeli uznalibyśmy, że tak być powinno, to dlaczego mielibyśmy przyjąć kryterium selekcyjne na poziomie 2 % porażenia? Toż jedno "niezwalczone" roztocze świadczy o tym, że rodzina jest zainfekowana, a skoro nie pozbyła się intruza winna wypaść z selekcji. Otóż nie. Gdy patogen wnika do organizmu zaczyna się namnażać i gdy jego ilość osiągnie pewien próg krytyczny organizm zaczyna wytwarzać przeciwciała. Często liczba patogenów jest daleko wyższa zanim odczujemy pierwsze objawy choroby, niż wówczas gdy organizm z nią walczy, a my czujemy się chorzy i nieszczęśliwi. Gdy jeden komar próbuje nas ugryźć, często wcale nie zwracamy na niego uwagi, ale gdy trafimy na plagę, to zaczyna nas to mocno uwierać (w 2010 roku byłem na wycieczce rowerowej przejazdem przez Węgry, które podobnie jak Polska tamtego roku ucierpiały w wyniku powodzi - oj komary tak cięły, że ciężko się było nawet wysikać...).
Przy długofalowej i "kompleksowej" selekcji lekceważę też efekt "mite bomb", bo roztocza mają i tak olbrzymią zdolność szybkiego namnażania się i infekowania nowych uli. Również w tych lokalizacjach, gdzie wszyscy wypowiedzieli dręczowi wojnę. A więc roztocza i tak przenikają między ulami, między pasiekami, a ich zasięg występowania powiększa się praktycznie każdego roku (obecnie ich pochód jest dość powolny, bo praktycznie są już wszędzie gdzie łatwo było dotrzeć - do zdobycia pozostała Australia i dalekie północne tereny gdzie i pszczoły są rzadkie, bo mają tam ciężkie życie).
Czy "bomba" doprowadziła do strat w moich pasiekach w roku 2014 i 2016? Nie mogę tego wykluczyć, a zwłaszcza w roku 2016. W tym bowiem roku straty na pasiekach zaczęły się wcześnie w sezonie, roztocza miały czas się przenieść do innych uli i czynić tam spustoszenia. Dodatkowo ogólne straty w regionie, choć wysokie, ogólnie były niższe niż we wspomnianym 2014. A więc jakiś czynnik chorobotwórczy zabijający pszczoły, był słabszy, za to u mnie mógł ulec wzmocnieniu z racji dużego stanu porażenia i "wybuchających bomb". W 2014 roku natomiast moja pasieka była nieleczona zaledwie 1 sezon (a więc liczba roztoczy powinna być względnie mniejsza), rodziny były dzielone na odkłady, a więc i statystyczne porażenie rodzin było niższe, a samo osypywanie się rodzin zaczęło się dopiero z końcem sierpnia i początkiem września, a więc w czasie kiedy roztocza nie powinny już czynić tak dużego spustoszenia przenosząc się od ula do ula. Poza tym rodziny osypały się też pod domem, gdzie problemy zaczęły się jeszcze później, a więc zagrożenie powinno być tym mniejsze. Zgodnie z moją wiedzą roztocza bowiem najbardziej zagrażają rodzinie pszczelej gdy rozwijają się w czerwiu, a wraz z ograniczaniem czerwienia przed zimą dla zdrowej rodziny ze zdrową pszczołą zimową to zagrożenie powinno być (względnie) małe.
Efekt "mite bomb" może być zagrożeniem dla pasieki, ale też uważam, że jest integralną i niezbędną częścią selekcji. Aby rodziny pszczele przetrwały, nie tylko "bomby dręczowe" z sąsiednich porażonych uli, ale ogólny "dryf" roztoczy, jaki występuje od kilkudziesięciu lat, muszą nauczyć się wykrywać zagrożenie, zwalczać je, a i tolerować na odpowiednim poziomie. Muszą nauczyć się też ograniczać stopień porażenia, jeżeli okresowo wybuchnie gdzieś w sąsiedztwie taka "bomba".
Na pewno jednak dobrym pomysłem jest maksymalizowanie liczby pasieczysk, minimalizowanie liczby uli na pasieczysku i podjęcie działań zapobiegających błądzeniu i rabowaniu się przez rodziny. Reszta w mojej ocenie musi pozostać "w rękach" natury bo tylko ona, choć jest brutalna i nie ma sentymentów, posiada zdolność regulowania złożonych procesów przyrodniczych. Inżynieria raczej nie wystarczy.
Mam świadomość, że zagrożenie bombą dręczową może być przez innych odbierane zgoła inaczej (bo na pewno jakieś zagrożenie jest), a straty na pasiekach mogą nie być wliczone w proces selekcji i stan portfela, tak jak u mnie. Każdy więc musi podejmować swoje decyzje po przemyśleniu zagadnienia. Swoją drogą ciekawy jestem obserwacji związanych z wybuchem "mite bomb" na pasiece Łukasza (o tej sytuacji była mowa w tym tekście: http://wolnepszczoly.org/ciezkie-chwile-fortu-knox-czyli-niemile-dobrego-poczatki/ - wspomniane rodziny trafiły do mnie w ramach projektu Fort Knox i jeszcze niedawno żyły, co potwierdziłem zaglądając przez wylotki). Z niecierpliwością więc czekam relacji na temat przezimowania pszczół na tamtym Łukaszowym pasieczysku. Czas pokaże na ile nasze pszczoły, które mam nadzieję coraz liczniej będą przeżywały, będą odporne na "mite bomb". A wierzę, że będą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz