niedziela, 1 grudnia 2024

Prawdziwa cnota krytyk się nie boi, czyli pozwy, narzekanie oraz słodko-gorzko o tym i owym i o idei VR2033

W ostatnim czasie na "pszczelarskim rynku idei" mocno działa ruch "Varroaresistanz2033-Polska". Ruch ten jest polskim odłamem organizacji stworzonej czy zorganizowanej przez Ralpha Büchlera, emerytowanego niemieckiego naukowca, który przed przejściem na emeryturę zarządzał jednym z instytutów pszczelarskich - w Kirchhein. W niniejszych rozważaniach trochę sobie ponarzekam, trochę pomarudzę. Tyle mi przecież wolno.


Idea Varroaresistenz2033


O samej idei VR2033 mogę pisać tylko pozytywnie. Idea ta jest całkowicie zgodna z tym, o co "walczę" od lat. Otóż są nią: "pszczoły odporne na warrozę w Europie do 2033 roku", a dokładniej: "Varroaresistente Bienen bis 2033 in Europa" - bo przecież językiem matecznym projektu jest niemiecki. Ralph Büchler jest naukowcem, który przekonuje o potrzebie selekcji odporności pszczół i o potrzebie zmiany metod ich chowu. Jest w tym jednym z najbardziej wiarygodnych naukowców z naszego kontynentu - robi to od lat i robi to konsekwentnie. Swój autorytet wykorzystuje w tym celu, żeby przekonywać do stosowania metod chowu i hodowli, które w efekcie w założeniach mają się przyczynić do rozwiązania problemu warrozy. Narzędziem, które w tym celu promuje Ralph Büchler są metody biotechniczne, a głównie izolacja matek pszczelich, czy dokładniej doprowadzenie do okresu bezczerwiowego w ulu, co można osiągnąć także przy wykorzystaniu izolacji. Ją z kolei można zrealizować przy wykorzystaniu krat odgrodowych, klateczek czy izolatorów. Jedną z podawanych metod jest też całkowite usunięcie czerwiu, które można zrealizować nie posiadając absolutnie żadnego sprzętu, nawet takiego jak klateczka dla matki. Trzeba mieć jednak z tyłu głowy, że jest to jedno z licznych narzędzi, którym można osiągnąć "Varroaresistente Bienen bis 2033 in Europa". Nie jest to jedyne narzędzie, jest to "JEDNO Z" narzędzi. 

Niewątpliwie jest to jednak jedno z takich, które może być względnie łatwo (co nie znaczy, że w sposób zupełnie niepracochłonny) wykorzystane w ramach wydajnej gospodarki pasiecznej. Czyli nie tylko narzędzie to nie stoi na przeszkodzie uzyskiwania wysokiej produktywności pszczół (która jest w sposób oczywisty najwyższym dobrem i celem pszczelarzy i pszczelarstwa), ale zastosowane mądrze, może tą produktywność wręcz zwiększać. Można bowiem stosować izolację matek w taki sposób, aby sterować wychowem czerwiu i dostosować go do pożytków, zmniejszając konsumpcję pyłku i miodu w okresach bezpożytkowych lub zmieniać proporcję zbieraczek do czerwiu w okresach zbiorów. Co więcej wykorzystanie tego narzędzia może doprowadzić do poprawy jakości pszczelich produktów poprzez wyeliminowanie ich zanieczyszczeń. Dodatkowo, mądrze zastosowane narzędzie można wykorzystać w selekcji całego układu ekologiczno-gospodarczego (pszczoła-dręcz-patogeny-człowiek) i przyczynić się do rozwiązania problemu warrozy. To ostatnie jednak osiągnąć można wówczas, jeśli zastosujemy je właściwie i zgodnie z systemowym planem. Bo można też zastosować je w taki sposób, że tzw. chemię tylko się ograniczy, za to zwiększy się - jak to zwykłem nazywać - inżynierię rodziny pszczelej [Więcej o moich poglądach na temat izolacji w artykule, w którym odnosiłem się akurat do Izolatora Chmary: Izolator Chmary: jestem za a nawet przeciw - głos polemiczny]. W takim podejściu narzędzie będzie służyć tylko zwiększeniu produktywności pasieki i może w ogóle nie zbliżyć nas do rozwiązaniu problemu. Innymi słowy zamieni stryjek siekierkę na kijek, a dokładniej chemię na inżynierię, a pszczoły dookoła dalej by ginęły, jak giną i dziś. 

Będąc uczciwym muszę jednak stwierdzić, że istnieją poglądy (do których się sam skłaniam), że sama zamiana siekierki na kijek być może jednak z czasem - niejako samoistnie - doprowadziłaby do złagodzenia patologicznego układu ekologicznego (a dokładniej wpłynęła na łagodzenie zjadliwości wirusów). Tego jednak nie wiemy - możemy sobie gdybać. 

Rozważmy tu - dla zobrazowania, tego o czym napisałem powyżej - przykłady takiego "właściwego" zastosowania izolatorów - "właściwego" w kontekście długofalowego rozwiązania problemu warrozy -kontra "inżynieria rodziny pszczelej", która może do tej sytuacji nie doprowadzić. Przez "właściwe" rozumiem też takie ich wykorzystanie, jakie promuje Büchler (a przynajmniej jak ja je rozumiem - jeśli będzie tu błąd wynika to z mojego przekazu lub złego zrozumienia metody). 


Naturalny cykl życiowy pszczół - rójka - i co z niej wynika

Izolator w zamyśle propagatora metody, ma być narzędziem, które może symulować naturalny cykl życiowy rodziny pszczelej. Zróbmy więc dygresję do dygresji i wspomnijmy o tym cyklu. Rodziny pszczele żyjące w niedoglądanych przez człowieka siedliskach co do zasady się roją - rójka zaś, to naturalna przerwa w czerwieniu w ciągu sezonu. Jedna z dwóch - bo druga to zimowa. Niektórzy szacują, że przerwa w czerwieniu wynikająca z rojenia się pszczół może doprowadzić do pozbycia się nawet do 70% roztoczy z macierzaka (szacuje się, że do 30% roztoczy opuszcza siedlisko wraz z rojem, naturalna śmiertelność roztoczy może zabrać kolejne 20-30% dręcza, a jeszcze jakaś liczba roztoczy może zostać wyczyszczona podczas zabiegów higienicznych zintensyfikowanych w wyniku "bezrobocia" pszczół). Rójka jest więc sama w sobie doskonałym naturalnym "zabiegiem" przeciwroztoczowym. 

Dzięki tylko temu czynnikowi rodziny dziko żyjące mogą przetrwać co najmniej o jeden sezon dłużej, niż rodziny, które się nie wyroją (tak wynika z różnych badań) - a jeśli dodamy do tego jakieś mechanizmy odporności, możemy mieć pierwszy krok do wytworzenia się zdrowej i samodzielnej dziko żyjącej populacji pszczół - przy odpowiednio dużym terenie, przyjaznym dla pszczół (np. względnie bogatym w pożytki). Dodatkowo rojowa przerwa w czerwieniu jest także okresem, w którym dręcz nie rozmnaża się, co oznacza, że w populacji późnoletniej jego populacja będzie znacząco mniejsza. 

Tabela z danymi z "idealizowanej" wersji wzrostu porażenia roztoczami
w zależności od różnych sytuacji
(a w szczególności obecności mechanizmów odpornościowych w rodzinie i ewentualnego rojenia),
aut. grafiki Mariusz Uchman

Popatrzmy na zmieszczoną tabelę. Przyjmując - w pewnym sensie wyidealizowane - założenia możemy porównać różne zbiory danych. Pszczoły całkowicie nieodporne (a więc takie, które w tej wyidealizowanej wersji pozwalają na podwojenie populacji pasożyta w przeciągu miesiąca) mogą dopuścić do wzrostu populacji dręcza od 20 sztuk (0,2% porażenia) do 8295 sztuk na koniec roku (69% porażenia, a więc na każde 100 pszczół robotnic byłoby 69 sztuk roztoczy - oczywiście dużo wcześniej rodzina ta osypałaby się, bo takiej presji raczej nie są w stanie znieść żadne, nawet najbardziej tolerancyjne pszczoły. Dodając do tego układu rójkę uzyskujemy porażenie na poziomie przekraczającym trochę 2000 sztuk (17% porażenia - wciąż groźny i z dużym prawdopodobieństwem śmiertelny poziom porażenia), a jeśli skrócimy okres rozwoju rodziny pszczelej (opóźniając rozwój wiosenny i przyspieszając zakończenie czerwienia jesienią) to porażenie nie powinno przekroczyć 500 sztuk (3,4% porażenia - teoretycznie jest to poziom, przy którym rodzina pszczela powinna przetrwać). Nie wykonując więc żadnych innych zabiegów, jak tylko pozwalając na rójkę (lub w jakimś sensie symulując ją przy wykorzystaniu izolacji albo podziału rodziny) i skracając okres czerwienia matek (np. zamykając matkę w izolatorze na koniec września i wypuszczając ją w marcu, o ile nie mamy "mądrych pszczół", które same w zimie nie czerwią) możemy doprowadzić do sytuacji, w której rodzina pszczela po całym sezonie będzie miała względnie bezpieczny poziom porażenia dręczem. Całkowicie bez leczenia czy jakichkolwiek innych zabiegów czy kuracji, poza wymienionymi chwilę temu. Oznacza to sytuację, w której - i owszem - rodzina może się osypać, ale jej śmierć nie powinna być spowodowana warrozą, czyli dużą liczbą dręcza i wysokim porażeniem wirusami. 


Jeden zabieg


Büchler uważa, że najistotniejsze z punktu widzenia posunięcia się o krok do przodu jest doprowadzenia do sytuacji, w której wykonujemy tylko jeden zabieg (czy też ciąg zabiegów, ale "jednokrotnie" w sezonie) i nie przeprowadzamy kuracji zimowej. Słusznie (z punktu widzenia całej mojej dotychczasowej wiedzy) zauważa, że roztocza obecne w ulu w zimie nie stanowią dla pszczół realnego problemu z punktu widzenia przetrwania pszczół tej konkretnej zimowli. Jakąkolwiek szkodę roztocze zrobiły pszczołom, to ona już się stała (wczesnej jesieni) - mleko się już rozlało. Problemem dla przetrwania pszczół w zimie jest ich zdrowie i długowieczność. Zima jest dla robotnic prawdziwym wyzwaniem. Pszczoła zimowa musi dotrwać powiedzmy od września co najmniej do maja, może do końca kwietnia. Jeśli będzie porażona wirusami, czy też będzie miała inne pasożyty lub patogeny (np. z rodzaju Varimorpha, dawniej Nosema), to najzwyczajniej w świecie zginie wcześniej - tj. nie dotrwa do wiosennej wymiany pokoleń. Jeśli więc poszczególne robotnice noszą na sobie dużo dręcza w okresie wychowu pszczoły zimowej, to można założyć, że pszczoła zimowa będzie nie tylko fizycznie okaleczona przez pasożyta (a i częściowo jej ciało tłuszczowe i hemolimfa będą zjedzone), ale i w wysokim stopniu porażona wirusami. Będzie ono wysokie w całej rodzinie - nawet wśród tych pszczół, które nie były bezpośrednio pokłute przez kleszcza. 


Porażenie wirusami nie jest natomiast bezpośrednio czy liniowo powiązane z dręczem, ale to powiązanie jest pośrednie. Oznacza to, że im więcej pasożyta, tym silniejsze porażenie wirusami, a bezpośrednio po zabiciu dręcza porażenie wirusami nie maleje od razu, ale stopniowo, gdyż znika podstawowy ich wektor, tj. nasz przyjaciel dręcz. To trwa jedno, może dwa pokolenia pszczół. Jeśli więc wykonamy zabieg przeciwroztoczowy zaraz przed głównym okresem wychowu pszczoły zimowej (powiedzmy w połowie sierpnia), to pokolenie pszczół zimowych i tak będzie mocno porażone wirusami i istnieje duże zagrożenie, że jeśli rodzina przetrwa zimę, to będzie mocno osłabiona (np. zmniejszy się do 2-3 uliczek). Jeśli natomiast wykonamy zabieg po okresie wychowu pszczoły zimowej (np. na początku października), to jeśli nawet rodzinie uda się przetrwać do wiosny, to jest mocno wątpliwe, żeby stało się to dzięki temu zabiegowi - prawdopodobnie ta rodzina i tak przetrwałaby bez kuracji (to są właśnie te rodziny, które wychodzą wiosną żywe z naszych "testów Bonda"). Oczywiście o sukcesie dotrwania rodziny do wiosny nie sposób mówić tylko w kategoriach czy kontekście terminu kuracji, bo przecież wszystko zależy też od stopnia porażenia przed kuracją (czy rodzina miała wówczas 500 czy 5000-8000 roztoczy?) czy też jej swoistej odpowiedzi immunologicznej na patogeny (np. patrz badania Margarity Lopez Uribe, o których wielokrotnie wspominałem, także w mojej książce). 

Dodam też tutaj, że o koncepcji jednokrotnego zabiegu w ciągu roku wspominałem już wcześniej - także w jednym z moich wczesnych tekstów, jeszcze z 2014 roku pt. Leczenie wiosenne, czyli nowy pomysł na okres przejściowy. Zasadniczą ideą jest to (co do szczegółów odsyłam do tekstu), że co jakiś czas - raz w roku - czyścimy pszczoły z dręcza, dając im niejako "nowy start". A ponieważ w okresie roku, czyli w czasie pomiędzy kuracjami, dynamika porażenia roztoczami może zależeć od ewentualnych zdolności poszczególnych rodzin do kontrolowania populacji dręcza, dałoby to tym "lepszym" przewagę nad "gorszymi". Moim zdaniem (gdybam sobie), z punktu widzenia selekcji pszczół nie ma większego znaczenia kiedy ten zabieg byłby wykonany - tj. czy byłoby to wiosną, w szczycie sezonu czy jesienią, a nawet zimą, to efekt presji selekcyjnej dręcza i warrozy byłby podobny. 

Büchler jednak, któremu jest zdecydowanie bliższe niż mi postępowanie służące skutecznej gospodarce pasiecznej, a nie tylko selekcji i odporności pszczół (to nie jest zarzut do nikogo, a jeśli już to bardziej do mnie samego niż do niego) wykoncypował (o ile to jego pomysł, tak czy owak go promuje, a ja traktuję go jako głównego propagatora tej idei), że najlepiej będzie zabieg ów zrobić możliwie najwcześniej w szczycie sezonu lub zaraz po nim. Mówimy więc mniej więcej o końcu okresu rójkowego, powiedzmy, że o końcu czerwca, czy przełomie czerwca i lipca. Jakie ma to zalety, względem choćby mojego pomysłu leczenia w okresie wiosennym? Ma kilka. Przede wszystkim kuracja (jaka by ona nie była) likwiduje z rodziny roztocza na tyle wcześnie, że do czasu wychowu pszczoły zimowej zdąży spaść do bezpiecznego niskiego poziomu porażenie wirusami. Pszczoła zimowa będzie więc wychowywała się w tym czasie, kiedy porażenie roztoczami i wirusami jest niskie. Będzie zatem zdrowa. Będzie dobrze odżywiona, nie będzie "pokłuta" przez roztocze, a porażenie wirusami w czasie jej wychowu (co jest dla robotnic najgroźniejsze) będzie niskie - pszczoła będzie więc długowieczna, zdrowa. Jeśli nie wydarzy się nic innego (inna choroba, głód, myszy, dzięcioły... sarny?), to powinna przetrwać zimę w dobrym zdrowiu. 

Potencjalny wzrost populacji dręcza w rodzinie przed zimą - np. w wyniku tzw. reinwazji, czy po prostu odbudowy populacji z niedobitków po kuracji - nie powinno być problematyczne, nawet jeśli osiągnie przed zimą poziom kilkuset sztuk. Co więcej, dr Ralph uważa, że w tej sytuacji przeprowadzenie zabiegu zimowego przynosi więcej złego niż dobrego, bo chemia im nie służy (o czym każdy wie, kto ma oczy otwarte). Drugą z głównych zalet kuracji przeprowadzonej właśnie wczesnym latem, jest silna presja selekcyjna ukierunkowana na późną wiosnę kolejnego sezonu, dość łatwa do spostrzeżenia, ale niekoniecznie problematyczna dla produkcji pasiecznej. Otóż w tym systemie statystyczna rodzina powinna być "względnie czysta" od roztoczy na początku lipca, a w zimie nie powinna mieć porażenia większego niż kilka procent (nawet jeśli przekracza ono 3 proc. to wciąż powinno być to na poziomie bezpiecznym). Wiosną natomiast rodziny wychodzą ze względnie większym porażeniem niż w tradycyjnym modelu gospodarki (czyli nie mają tego osławionego "zera" dręcza, ale mogą mieć przykładowo 100, 200 czy 300 czy więcej roztoczy). 

W rodzinach mających względnie racjonalną odporność to porażenie powinno być a) mniejsze, b) rosnąć wolniej (patrz tabela powyżej). W rodzinach zupełnie nieodpornych, natomiast, porażenie w sztukach w maju czy czerwcu może osiągnąć jeden, dwa czy więcej tysięcy. Owszem porażenie wirusami może być w tych rodzinach bardzo, bardzo wysokie, ale główny "atak" roztoczy kierowany jest wówczas na trutnie, a w szczycie sezonu rodzina ma dużą witalność. Istnieje skrajnie nieistotne statystycznie prawdopodobieństwo, że któraś z rodzin może się osypać w szczycie sezonu, ale za to pszczelarzowi będzie bardzo łatwo wyłowić rodziny z wysokim porażeniem z całej populacji (bo będzie widział pszczoły z porażonymi skrzydełkami, a przy wyższym porażeniu będzie po prostu w rodzinie widać dużo roztocza na grzbietach pszczół, ewentualnie w czerwiu - tj. będą widoczne zachowania takie jak VSH, recapping, a w przypadku rodzin nieodpornych być może choroba woreczkowa czerwiu). Doświadczony pszczelarz w każdym razie takie wysokie porażenie zauważy w czasie przeglądów, a w niektórych przypadkach nawet nie będzie musiał przeprowadzać badania stopnia porażenia, żeby wyeliminować niektóre rodziny z puli reproduktorek, czy inne do niej włączyć. Pszczelarz, któremu na sercu będzie leżeć rozwiązanie problemu warrozy bardzo łatwo takie obserwacje przełoży na dalszą selekcję. Potem powtórz to wszystko razy 10 sezonów i jesteśmy blisko uzyskania odporności pszczół w pasiece. 


Izolacja


Problemem kuracji w szczycie sezonu jest jednak to, że jeśli korzystamy z tzw. chemii, to możemy doprowadzić do skażenia produktów pasiecznych. Ponieważ w sposób poprawny, czy właściwy kuracje przeprowadza się w okresie kiedy pszczoły nie zbierają miodu, to utarło się, że wykonuje się je po sezonie. Najskuteczniejsze są natomiast w okresie bezczerwiowym (a więc w zimie) - stąd modne stały się kuracje zimowe, niezależnie od wykonywania ich wcześniej. Zwłaszcza, że w międzyczasie "udało się" (jupi!) wyhodować pszczoły, które właściwie nie reagują już na jesień, przerywając czerwienie tylko na krótką zimę. Tu właśnie kłaniają się proponowane przez Büchlera metody "walki z warrozą" bez chemii, a przy użyciu tzw. metod biotechnicznych. Podstawową metodą biotechniczną (w różnych wariacjach) jest natomiast usunięcie czerwiu, w którym przebywa według obserwacji 80-90% wszystkich roztoczy z danego ula. Jednokrotne usunięcie całego czerwiu (czyli strzepnięcie pszczół na susz, węzę, puste ramki czy kto jak tam gospodaruje i zutylizowanie czerwiu - skarmienie go rybom, kurom, wyrzucenie na kompost po uprzednim wytopieniu wosku - czy kto się tam w czym lubuje) jest więc mniej więcej tak samo skuteczne jak przeprowadzenie klasycznego zabiegu 4x4 apiwarolem w okresie z czerwiem. 

Odpowiednio systemowo przeprowadzone zabiegi biotechniczne połączone z izolacją matki i kilkukrotnym powtórzeniem pozwoliłby natomiast na zlikwidowanie do 100% (pewnie w praktyce realnie ok. 95%) dręcza z rodziny pszczelej. Takie kuracje byłyby więc porównywalne w swojej skuteczności do zabiegu apiwarolem w okresie bezczerwiowym (np. na rójce, czy pakiecie pszczół, lub też po izolacji matki). I tu właśnie pojawiają się propagowane metody wykorzystujące izolację matki - można to zrobić w klateczkach, czy tzw. izolatorach Chmary (dających matkom trochę więcej swobody), albo też w izolatorach ramkowych, w których matki czerwią na odizolowanych plastrach (można więc mieć tzw. ramki pułapki i lepiej kontrolować cały zabieg i proces). 

Zadaniem pszczelarza w toku selekcji pszczół odpornych powinno być przełożenie wyników kuracji na dalszą selekcję. Büchler zauważa, że w rodzinach z wysokim porażeniem dręczem w okresie szczytu sezonu ilość roztocza może być tak duża, że realnie przełoży się to na sukces reprodukcyjny (czy raczej jego brak) tej rodziny poprzez trutnie. Tj. porażenie będzie na tyle wysokie i obciążające trutnie na tyle mocno, że nie osiągną one sukcesu reprodukcyjnego (zginą porażone wirusami, nie będą zdolne do lotu, albo będą na tyle słabsze, że nie wygrają konkurencji z innymi trutniami). Według Büchlera może to jednak nie wystarczyć aby osiągnąć realny progres w selekcji. Trzeba również rozmnażać te matki, których rodziny radzą sobie najlepiej. Jest to koniecznym elementem systemu, jeśli ma on rozwiązać problem warrozy. Oczywiście istotnym elementem jest też to, że musi być on wdrożony masowo (w na tyle dużym odsetku, że realnie przełoży się to na genetykę populacji i na ewolucję całego układu ekologicznego). 

Jak już wspominałem wcześniej w artykule, do którego odesłałem powyżej, nie jestem miłośnikiem metody izolatorowej. Wcale jednak nie dlatego, że uważam ją za nieskuteczną. Uważam, że jest bardzo skuteczna i pozwala na eliminację wystarczającej liczby roztoczy, że można prowadzić dochodową gospodarkę pasieczną. Ale leczenie chemią także w tym kontekście uważam za skuteczne. Jak już napisałem wyżej uważam, że kuracja metodami biotechnicznymi może być tak samo skuteczna w eliminowaniu dręcza jak zabieg w okresie bezczerwiowym. Więc wcale nie dlatego nie stosuję izolatorów. Uważam, że są świetnym narzędziem, którym można - jeśli się będzie je właściwie stosować - rozwiązać problem warrozy. 

Ale uważam też, że problem warrozy można rozwiązać przy użyciu chemii i bez metod biotechnicznych. Patrz choćby metoda Erika Österlunda, którą opisywałem wielokrotnie. Ba, to samo co robi Erik można by zrobić przy użyciu tzw. twardej chemii, np. amitrazy.  A co więcej metodę (czy może raczej część koncepcji tej metody) Büchlera można by też tak zmodyfikować, żeby przeprowadzić jedną kurację amitrazą w środku sezonu (np. 4x4 na przełomie czerwca i lipca; oczywiście nie należałoby wówczas wykorzystywać miodu do spożycia przez ludzi). Rzecz jasna nie byłaby to już metoda Büchlera, bo ona zakłada wykorzystanie metod biotechnicznych, sytuację bezczerwiową i zabieg bez chemii. Mówię raczej, że tą ideę można by w pewien sposób zmodyfikować łącząc koncepcję jednokrotnego leczenia w sezonie z doborem terminu zgodnego z metodą VR2033 i wykorzystaniem zalet tegoż. Tak naprawdę wszystko sprowadza się do chowania lokalnych pszczół, przeprowadzania zabiegów interwencyjnie (wtedy kiedy pszczoły realnie potrzebują, lub zgodnie z jakimś wypracowanym systemem hodowli) i odpowiedniej selekcji. 

Problem warrozy można więc rozwiązać stosując kilka uniwersalnych prostych założeń, ale pewnie na co najmniej sto różnych szczególnych sposobów. Izolatory są tylko jednym z narzędzi. Fajnym, bez chemii, na gotowym (podanym na tacy) zbudowanym przez Büchlera systemie, bezpiecznym dla produktów pasiecznych i dla pszczelarza. 

Izolacja niezgodna z ideą

Jeśli natomiast chodzi o odejście od chemii, ale wykorzystanie izolatorów niezgodnie z ideą "Varroaresistente Bienen bis 2033 in Europa" to widzę tu także szereg możliwości. I znając polskie (ale nie tylko polskie) środowisko pszczelarskie, jestem więcej niż pewien, że jakaś jego część, która izolatory stosuje, nie będzie wcale dążyć do realizacji idei VR2033 w wersji oryginalnej, niemieckiej. Nie wiem czy będzie to 1 czy 99% stosujących izolatory, ale na pewno będą tacy, którzy zamienią kurację chemią na inżynierię. Będą użytkować obce matki, które nie będą selekcjonowane na odporność, ale będą nimi sterować tak, żeby było zgodne z ich inżynieryjnymi założeniami. Wiosną będą je gonić do rozwoju, potem doprowadzą do okresów bezczerwiowych przed odpowiednimi pożytkami, być może ograniczą nawet użycie chemii, ale do rozmnażania i tak wybiorą te matki, które dały im większe zbiory - niezależnie od stopnia ich odporności; lub będą stale sprowadzać obce genetycznie matki z Turcji czy północnej Afryki. Stosując izolatory będą natomiast stale powtarzać, że dzięki temu kopiują naturę poprzez dostosowanie rozwoju pszczół do pór roku i lokalnych pożytków. 

Owszem, będą tak robić. Może 10 lat temu uwierzyłbym, że można ludziom przedstawić piękną i sprawdzającą się ekonomicznie jak i po prostu spójną logicznie ideę i za nią pójdą. Dziś mam jednak za sobą 10 lat doświadczeń kontaktów ze środowiskiem pszczelarskim. Są w nim świetni, po prostu fajni ludzie, którzy jednak zupełnie nie widzą potrzeby stosowania zrównoważonych metod chowu i hodowli. Tak po prostu jest. Dlatego właśnie - z mojego punktu widzenia - tak szalenie istotne jest to, żeby podkreślać cel, jakim jest "Varroaresistente Bienen bis 2033 in Europa" a nie izolację. I oczywiście nie jestem członkiem VR2033, ani VR2033-Polska. Obecnie, choćbym chciał - a nie chcę - nie byłbym już nawet pewnie w poczet członków przyjęty. Nie roszczę sobie więc prawa ustalania celów i zadań tej organizacji. Jestem jednak członkiem społeczności pszczelarskiej, a działania tych grup są publiczne. Uważam więc, że mam prawo do własnego komentarza. Takie samo prawo VR2033 ma do kreowania swojego programu, jak ja do jego komentowania, a znów inni do zgadzania się lub sprzeciwiania moim komentarzom. Wszyscy też możemy wzajemnie się ignorować. Na tym polega wolność słowa. 


Wiarygodność

10 lat temu nasze środowisko zaczynało swoją pszczelarską przygodę. Wówczas wielu z nas - mi na pewno - wydawało się, że wystarczy podać racjonalne argumenty i sensowne rozwiązania zostaną przyjęte i z dużym prawdopodobieństwem wdrożone. Naiwność, rzekłbym dziecinna, chłopa wówczas po trzydziestce. Dziś już jestem mądrzejszy, bo dawno skończyłem czterdziestkę. Wiem więc, że przyjęcie rozwiązań nie ma nic wspólnego z ich sensem i racjonalną argumentacją. Będą wdrożone, jeśli jakoś się przebiją do mainstreamu. I trudno powiedzieć co się przyjmie a co nie. Trochę jak w ewolucji. Mamy dużą różnorodność różnych rozwiązań genetycznych, część z nich ma sens, część, jak się wydaje, nie za bardzo, czy wręcz wydaje się zupełnie absurdalna - a i tak nie wiadomo co się przyjmie [np. jest jakaś - nazwijmy to - "ozdoba", która mocno przeszkadza w życiu organizmu, ale albo idzie w parze z innym, cennym dla niego przystosowaniem, albo podoba się partnerom seksualnym i jest utrwalona w toku doboru, albo następuje jakaś zupełnie inna sytuacja, ot, choćby przypadek, który jakoś doprowadza do utrwalenia jej w populacji - jeśli oczywiście bardzo nie przeszkadza w przetrwaniu]. Potem mamy "łatę na łacie", bo na złe rozwiązania zaklejane są czasem lepszymi, a czasem gorszymi, ale wszystko się jakoś kręci. 

Podam przykład - na ostatnim zebraniu koła podjąłem po raz kolejny próbę przekonania moich koleżanek i kolegów do słusznych rozwiązań - tj. do współpracy w ramach selekcji. Ponieważ względnie świeżo byłem po spotkaniu i rozmowie z Ralphem Büchlerem, postanowiłem opowiedzieć coś więcej o założeniach jego systemowego planu na rozwiązanie problemu warrozy. Mniej więcej to, o czym pisałem powyżej (czyli o dynamice porażenia w rodzinie, możliwościach jego kontrolwania przy użyciu izolacji/izolatorów i oczywiście - co dla mnie najważniejsze - o możliwościach przełożenia tego na selekcję w ramach jakiegoś wspólnego planu; więcej o tych możliwych rozwiązaniach tutaj: Hodowla pszczół odpornych - program dla kół i zrzeszeń). Potem wstał Krzykacz (ten sam co zawsze; skądinąd dość sympatyczny facet) i zaczął opowiadać, że oczywiście to wszystko super, ale metoda nie jest Büchlera, tylko jakiegoś pszczelarza spod Trzebini, który też do niej namawiał i szkolił, a potem którejś jesieni pszczoły miał słabe i mu się osypały. Słowem metoda nie działa, co zostało już dawno pod Trzebinią jednoznacznie, kategorycznie i ostatecznie dowiedzione (... być może Ralph powinien się jakoś dowiedzieć, że te pomysły zostały już sfalsyfikowane...?). No cóż, jak zawsze opadły mi ręce, ale czekam do wiosny z ostateczną decyzją co dalej, jeśli będą lub nie, jacyś zainteresowani współpracą w praktyce. Rzecz jasna Krzykacz też jest mile widziany, ale jego akurat się nie spodziewam na spotkaniu - pytanie czy skutecznie przekonał innych swoim dowodem o nieskuteczności metody i bezcelowości jakichkolwiek prób. 

Zmierzam jednak do tego, że aby przekonać ludzi - moim zdaniem - trzeba mieć charyzmę, wiarygodność, wiedzę, autorytet i parę pewnie jeszcze innych cech. Trzeba też mieć umiejętność zaistnienia w dyskursie. Jak dowodzą moje nieskuteczne działania, ja nie mam co najmniej jednej, a pewnie kilku z tych cech czy charakterystyk. Büchler czy Österlund - z mojego punktu widzenia - mają je wszystkie. Nie mówię, że w związku z tym zdecydowałem się zastosować metodę, któregoś z nich, ale jednak za obie te postaci trzymam kciuki, wspieram je na wszystkie możliwe sposoby i przekonuję do zastosowania ich metod tych pszczelarzy, którzy nie mają na jakimś poziomie problemów z jej wykorzystaniem. Jeśli ktoś używa chemii - namawiam go do wykorzystania metody Erika (a więc leczenie tylko interwencyjne, po stwierdzeniu porażenia + bezwzględne przełożenie wyników na dalszą selekcję). Do stosowania izolatorów specjalnie nigdy aktywnie nie namawiałem, ale wspominałem w mojej książce o różnych metodach ich wykorzystania czy w "programie dla kół i zrzeszeń". Te metody (traktowane całościowo, systemowo) mogłyby przysłużyć się rozwiązaniu problemu, a obaj propagatorzy i reprezentanci są w nich całkowicie wiarygodni. 

Jeśli chodzi o polskie podwórko, to brakuje na nim tej wiarygodności. Brak wiarygodności nie oznacza, że ktoś ma niewłaściwy bieżący przekaz, czy sam(a) w sobie nie jest profesjonalistą w swojej dziedzinie, czy też kwestionuję z góry jej/jego motywacje. Oznacza to tylko, że w tym przekazie nie zdobył(a) - przynajmniej dla mnie - wiarygodności, bo jest to na przykład niezgodne z dotychczasowym przekazem tej osoby, albo z jej/jego indywidualnymi wyborami. Być może więc dla odbiorcy ja nie mam wiarygodności w przekonywaniu do metody Erika, bo sam jej nie stosuję. Ale ja sam nie chcę być wiarygodnym w konkretnej metodzie, ale w dążeniu do właściwego celu. W zakresie narzędzi mogę odesłać do wiarygodnych osób - np. w zakresie metody Erika do niego właśnie i wyników tych działań w Hallsberg, a w zakresie metod biotechnicznych do Ralpha. Wydaje mi się, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby o wiarygodności dyskutować. Wcale nie oznacza to, że nie trzymam(y) kciuków, nie życzylibyśmy sobie, żeby projekt osiągnął sukces i żeby wreszcie nastąpiły zmiany. Ktoś musi skruszyć ten pszczelarski beton - nam się nie udało, być może uda się to grupie Varroaresistenz2033-Polska. Oby. 

Popatrzmy jednak na niedawną historię. Jedną z twarzy ruchu VR2033-Polska na jego początku była dr Anna Gajda (ostatnio nie widzę jej w przekazach grupy, więc może zrezygnowała z udziału?). Dla mnie pani doktor jest w zakresie jej pracy weterynaryjnej osobą całkowicie wiarygodną - ba, z punktu widzenia podejścia do tzw. dobrostanu poszczególnych organizmów, w zasadzie zgadzam się ze znaczącą większością tego o czym mówi czy pisze. Szczerze i bez ironii polecam słuchanie jej wypowiedzi. Z punktu widzenia jednak wypracowania - nazwijmy to - ewolucyjnego rozwiązania problemu warrozy, nie jest dla mnie wiarygodna. Dlaczego? Otóż - pomijając ogólny wydźwięk jej różnych wypowiedzi, choćby z niektórych wykładów - nie słyszałem nigdy od niej tak mocnych stwierdzeń jak prof. Martina czy dr. Büchlera, które starałyby się przekonywać o tym, że jedynym właściwym rozwiązaniem problemu jest mocne parcie do hodowli pszczół odpornych. Takie stwierdzenia od obu wymienionych słychać praktycznie na każdym wykładzie. Jak mantra powtarzają, że to jedyna droga na przyszłość. 

W jednym z numerów "Pasieki" z 2023 roku (a więc mówimy o wypowiedzi sprzed roku, a nie sprzed 10 czy 20 lat) na pytanie czytelnika o to, czy "pszczoły widzą pasożyta Varroa destructor", pani doktor odpowiada: "Pszczoły nie walczą z pasożytem (a przynajmniej nie walczą skutecznie), ponieważ nie są do tego przystosowane ewolucyjnie, nie potrafią wyjąć go spomiędzy płytek pancerza chitynowego własnych odwłoków ani z odwłoków sióstr. Nie potrafią też w większości usuwać dręcza z komórek z czerwiem, ale jak najbardziej wiedzą, że tam jest". Nie zmienia to dla mnie wiarygodności pani doktor jako dobrego weterynarza. Ale stawia - przynajmniej dla mnie - w wątpliwość jej wiarygodność, jako jednej z tych osób, które zajęły się przekonywaniem do rozwiązania problemu na drodze selekcji. Skoro tych przystosowań nie ma, to jak mielibyśmy na nie selekcjonować?

Jeszcze raz - bo to wymaga jasnych zastrzeżeń - istnienie wiarygodności czy brak wiarygodności w danej dziedzinie nie musi być jednoznacznie złe czy dobre i nie musi też rzutować na całościowe spojrzenie na kogoś. Parę przykładów z ... tfu, tfu... polityki. Popatrzmy na przykład wiceprezesa do niedawna miłościwie nam panującej partii. Otóż nikt nie jest tak wiarygodny w zakresie krzewienia tzw. "religii smoleńskiej" jak niejaki Antonii M., a jednocześnie uważam go za albo wariata, albo cyniczną kanalię (może jeszcze parę innych opcji by się znalazło, które wejdą w spektrum). Do dziś, robiąc mnóstwo szkód, "jedzie" jednak na swojej wiarygodności jako walczącego o Polskę w okresie komuny. W obecnym dyskursie politycznym, w czasie prawyborów w Koalicji Obywatelskiej też dyskutowano o wiarygodności obu kandydatów w zakresie podejścia do bezpieczeństwa państwa, a jednocześnie ta strona sceny politycznej zasadniczo nie odmawiała ogólnej wiarygodności obu kandydatów. A wyborcy drugiej strony sceny politycznej też zapewne nie odmówią im obu wiarygodności w niszczeniu polskości - bo przecież taki przekaz był przez lata budowany i w tym zakresie budowano ich "wiarygodność". Ale dość o polityce - mam nadzieję, że przedstawiłem jasno problem wiarygodności, który może być oderwany od obiektywizmu i od ocen (oczywiście dobrze by było, żeby wiarygodność budować na obiektywizmie, ale wiemy wszyscy, że nie jest to możliwe). 


Przekaz naukowców

Jeśli chodzi o przekaz środowiska naukowego w Polsce, to przez ostatnie dekady, z punktu widzenia systemowego rozwiązania problemu warrozy także pozostawia wiele do życzenia. To nie jest pierwsze takie moje stwierdzenie - napisałem to publicznie kilka razy (w tym w artykułach do "Pszczelarstwa" - np. tu: "O zdrowiu pszczół, problemach pszczelarstwa i współpracy przy hodowli pszczół odpornych - cz. 3"). Nie mamy polskiego Büchlera czy Martina. Po prostu. Chcę być dobrze zrozumiany - nie kwestionuję przy tym jakości polskiej nauki, jako takiej, czy  pracy polskich naukowców. Nie jestem w stanie z pozycji pszczelarskiego amatora, do tego nie będącego naukowcem, ocenić jakości ich prac naukowych, stawianych hipotez i metod ich weryfikacji. Nie słyszałem jednak żadnych oskarżeń - i sam jestem daleki od ich wysnuwania - aby nauka przez nich praktykowana była niskiej jakości. Zakładam, że jest na dobrym poziomie. 

Nie oczekuję też, że każdy naukowiec musi zajmować się tylko tym jednym tematem, który, akurat tak się stało, jest w moim zainteresowaniu (a więc pracą nad odpornością pszczół). Nauka jest daleko bogatsza i jestem przekonany, że można znaleźć wiele fascynujących zagadek, wartych wyjaśniania - ot, choćby ewolucja złożoności superorganizmu, czy mechanizmy jego zarządzania. Tych niewyjaśnionych fascynujących zagadek wartych prac naukowych jest tysiące, jeśli nie miliony. Nie zmienia to faktu, że w Polsce nie ma (czy do tej pory nie było) ani jednego poważnego ośrodka badawczego, który zajmowałby się odpornością pszczół na poziomie ewolucyjnych przystosowań, hodowli, czy po prostu rozwiązania największego bieżącego problemu pszczelarstwa (bo warrozę za taki uznaję i sądzę, że myśli tak większość środowiska pszczelarskiego - no chyba, że nie uznają warrozę za problem, bo przecież jest na nią chemia). I nie, nie mówię o rozwiązaniu problemu przez badanie nowych substancji do zabicia dręcza. Naukowcy (zachodni), których pracę śledziłem, od lat powtarzają jak mantra, że to nie jest rozwiązanie problemu i jest to ślepa uliczka. Wydawanie milionów złotych na badanie nowych substancji toksycznych - z całym szacunkiem dla wagi badawczej tych tez - nie jest rozwiązaniem problemu. Więc nie kwestionuję tego, że nauka (polska też) kręci się wokół warrozy. Kwestionuję to, że do tej pory ktoś u nas próbował realnie przyczynić się do rozwiązania problemu na głębszym poziomie. 

Ale to wszystko jest w zaciszach gabinetów naukowców. Być może nie wiem o wszystkim. Mogę tylko oceniać to, co jest w przekazach dla pszczelarzy - w artykułach, w książkach, na wykładach, kursach itp. Na przełomie 2013 i 14 roku zacząłem szaleńczo grzebać w Internecie, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej o zagadnieniu. Kupowałem wtedy też dużo książek, chodziłem na możliwie wszystkie konferencje pszczelarskie. Z każdej wychodziłem zawiedziony, każdą książkę po przeczytaniu odkładałem w pewnym sensie z niesmakiem - nie koniecznie dlatego, że nie było tam wartościowej wiedzy. Bardziej dlatego, że pies z kulawą nogą nie poruszał tematu rozwiązania - jak uważam najważniejszego - bieżącego problemu pszczół. Bodaj wszyscy wykładowcy (głównie praktycy, ale byli i naukowcy) jak mantrę powtarzali, żeby bić dręcza do nogi (przepraszam, bić warrozę, bo dręczem się wtedy roztocza nie nazywało). Owszem, przekazywano jakieś "triki", zaczęto powtarzać, że trzeba bić wcześniej, żeby pszczoła zimowa była zdrowa - ale potem oczywiście straszono reinwazją i powtarzano, że w zimie można (a wręcz należy) dręcza dobić. Takiego przekazu słuchałem przez lata. Potem się znudziłem i przestałem. Zacząłem słuchać tych, którzy mówili o rozwiązaniu, a nie tych, którzy w mojej ocenie raczej mówili o tym jak mieć pszczoły bez rozwiązania problemu. Dziś zasadniczo nie chodzę na konferencje, bo nie chcę się denerwować. 

Czasem jednak słucham wykładów zamieszczanych w Internecie. Około roku 2020 nastąpiło pierwsze delikatne przebudzenie. Niektórzy naukowcy (np. pani prof. Bieńkowska czy pan prof. Demetraki Paleolog) zaczęli mieć gdzieniegdzie wykłady np. o cechach pszczół odpornych czy odporności w ogóle. Super. Problemem dla mnie jest to, że te wykłady są czy bywają raczej w duchu przybliżania ciekawostek ze świata, a nie o rozwiązaniu problemu. Przykładem jest choćby wykład prof. Demetraki-Paleologa z ostatniej biesiady u Bartnika (gdzie swoją drogą wspominana jest min. moja książka); wykład ten - swoją drogą interesujący - jest trochę w duchu, że musimy "wszyscy albo nikt", a że trudno skłonić wszystkich, to raczej trzeba uznać, że musimy pchać wózek obecnego kierunku. Tak czy owak polecam wykłady pana profesora, bo jest w nich też trochę świeżości względem różnych wykładów z dawniejszych lat. Pan profesor, jako jeden z problemów pszczół wskazał na problem przerasowienia (w uproszczeniu nadmierne uwypuklanie cech ras hodowlanych, które to charakterystyki mogą w jakiś sposób, powiedzmy "utrudniać życie" organizmom). To też warto powtarzać. Izolator temu nie zaradzi. [A jeszcze skądinąd - choć pana prof. nie poznałem, to jednak wydaje się bardzo fajnym, sympatycznym człowiekiem i dobrym fachowcem. Serdecznie mu też dziękuję za pozytywny wstęp do mojej książki.]

I ja nawet nie mam tu pretensji do wspomnianych tu wykładowców, że tak to przedstawiają. Jak już wspomniałem wyżej, wcale nie uważam, żeby nauka zaczynała się i kończyła na dręczu i odporności pszczół. Wcale nie oczekuję, że pani prof. Bieńkowska czy pan prof. Demetraki Paleolog muszą specjalizować się w zagadnieniach dotyczących praktycznego rozwiązania problemu (choć na pewno na ten temat wiedzę mają i ja tej wiedzy nie kwestionuję). Co więcej - być może z naukowego punktu widzenia, to co słyszałem od nich na wykładzie, to była właściwa forma przedstawiania tej wiedzy. Tj. przecież mamy określoną rzeczywistość i nie oczekuję od każdego naukowca, że będzie zajmował się swoistą donkiszoterią. Nauka jest przecież od prowadzenia badań, poznawania otaczającej nas rzeczywistości i przedstawiania jej nam, odbiorcom - od wdrażania rozwiązań są przecież samorządy zawodowe, programy gospodarcze, aktywiści, praktycy itp itd. A jak się cały czas idzie pod prąd, to tylko narasta zmęczenie, wypalenie, sceptycyzm i frustracja - coś o tym wiem. Lepiej więc mówić ostrożnie i myśleć ostrożnie - wtedy nie czekają nas zawody.

Dlatego nie da się imiennie wskazać - zawinił ten czy ten. Bo indywidualnie pewnie nikt nie zawinił.  Każdy ma prawo do własnych poglądów i mówienia tego co myśli, tak jak uważa i tak jak chce. Nie zmienia to faktu, że do tej pory nie było po prostu nikogo mającego autorytet zawodowca (np. hodowcy - o nich potem), czy naukowca, który jasno, wprost i mocno mówiłby o tym, że jesteśmy na ślepej uliczce. W kółko i do znudzenia - czym budowałby swoją wiarygodność w tym zakresie [jeśli się mylę proszę o przesłanie mi wypowiedzi takiego naukowca na przestrzeni ostatnich lat - z przyjemnością go indywidualnie przeproszę]. Na zachodzie też nie każdy to robi - ba, są naukowcy, których poczynania śledzę i mam do nich duży szacunek, a też tego nie robią. Ale tam są i tacy, którzy mocnym głosem mówią od lat, gdzie dziś jesteśmy (w d...?) i gdzie powinniśmy zmierzać. Wspaniałym przykładem jest "laboratorium pszczele" w Baton Rouge w Luizjanie i inne ośrodki Departamentu Rolnictwa Stanów Zjednoczonych. Tamtejsi naukowcy też ostrzegają przed "złą warrozą" i sugerują, że trzeba leczyć, kiedy porażenie rośnie. Jednocześnie od co najmniej dekady selekcjonują i badają pszczoły odporne, ba, współpracując z hodowcami  od lat, wypuszczają komercyjne linie o wysokich cechach odporności, stale doskonalone w toku hodowli (linia Pol-Line, oparta na selekcji cechy VSH i Primorsky). Widział kto takie cuda u nas? 

Niestety u nas to działa tak, że nauka sobie, a praktyka sobie. Polska nauka jest reaktywna i nie postuluje rozwiązań - przynajmniej nie w kwestii, która mnie interesuje, czyli kwestii odporności pszczół. I nie - jeszcze raz: nie winię nikogo indywidualnie. Nie jestem w stanie wskazać nikogo palcem. Owszem, mogę wskazać palcem pojedyncze wypowiedzi. Przykładowo takie jak dr Anny Gajdy powyżej. Ale dla jasności - to też nie jest tak, że mam jakiś osobisty problem z panią doktor. Ba, wysoko ją cenię i bardzo lubię jej słuchać - mówi rzeczowo i interesująco. Tyle, że (moim zdaniem) nie zawsze mówi o tej perspektywie, która mogłaby służyć rozwiązaniu problemu. Ale też  ma do tego pełne prawo, a może wręcz zadaniem weterynarza jest bardziej skupienie się na dobrostanie poszczególnego organizmu? Dokładnie tak, jak zadaniem naukowca jest opisywanie rzeczywistości, a nie walczenie z nią. Więc nie - pani dr. Gajdy też nie winię za to co się dzieje, ona też nie jest w grupie tych osób, które wskazywałbym, jako indywidualnie winne bieżącemu stanowi. Powiem więcej - być może gdyby pszczelarze masowo słuchali jej rad, to małymi kroczkami też udałoby się problem rozwiązać. Problem w tym, że pszczelarze - jak każdy inny człowiek, ja też - słyszą to co chcą i dlatego - moim zdaniem - trzeba mówić mocniej i dobitniej i za każdym razem podkreślać cel. 


Jak mówić o rozwiązaniach, żeby było dobrze?

Mówiąc krótko: nie wiem. Gdybym wiedział, to może tak właśnie bym mówił i miałoby to lepszy efekt.

Niestety, mam wrażenie, że w nauce polskiej jest tak, że naukowcy patrzą na nas z góry, jako na pszczelarską masę. Trochę to rozumiem. Widzę czasem wypowiedzi różnych pszczelarzy i wiem, jak nikłą wiedzę mają. Są i tacy, którzy po kilku latach obcowania z pszczołami nie odróżnią matki pszczelej od trutnia.  Są tacy, którzy szczerze uważają, że jak rójka wyjdzie z ula i osiądzie na jakimś drzewie obok, to tam już zostanie i zginie. Wydaje im się więc, że zbierając rój ratują go od śmierci głodowej na pobliskiej gałęzi (nie, nie chodzi o to, że rój osiądzie gdzieś w dziupli i w zimie zabije go warroza czy głód, chodzi o to, że rój, który osiądzie na drzewie przy pasiece - bo tak "omyłkowo" zrobi - tam już zostanie do wypszczelenia i śmierci). Naprawdę. Znam takie przypadki osobiście, lub słyszałem o nich z bardzo nomen omen wiarygodnych źródeł. Tak to po prostu jest, jakkolwiek dziwne to może być dla większości. Mam więc wrażenie - sądzę, że jest to prawdziwa ocena, ale to tylko mój subiektywny pogląd - że naukowcy boją się mówić o rozwiązaniach, bo boją się, że zostaną zrozumieni opacznie. 

Niech ten mem - niekoniecznie najwyższego
smaku i polotu - 
zobrazuje to, o czym teraz piszę... 
Popatrzmy na jeden przykład. Od lat śledzę przekaz Erika Österlunda. Erik zawsze wzbudzał mój szacunek, ale przyznaję się bez bicia, że mniej więcej do 2018 roku nie wierzyłem, że jego metoda przyniesie sukces. Aktywnie wręcz i "zajadle" broniłem tezy przeciwnej. Sądziłem, że kiedy Erik już wreszcie porzuci leczenie całej pasieki i tak będzie borykał się z ogromnymi stratami (może mniejszymi niż przy jednokrotnym porzuceniu leczenia, ale jednak takimi, że skórka nie będzie warta wyprawki). Oczywiście myliłem się. Dziś widzę, że w kontekście zachowania produktywnych pszczół i pracowania nad odpornością skórka jest warta wyprawki. Zawsze jednak w przeszłości patrzyłem na niego, jak na kogoś, kto paranoicznie boi się reinwazji. Wielokrotnie o tym mówił i pisał, ostrzegając przed nią na prawo i lewo. Bał się jej jak diabeł święconej wody (przynajmniej tak to odbierałem z mojej perspektywy). W kółko powtarzał, że należy monitorować porażenie i gdy przekracza określony poziom należy niezwłocznie podjąć interwencję. Podkreślał, że najgorsze co może być dla selekcji to reinwazja - na swój sposób zgadzam się z tym, choć zależy to od warunków. Jednocześnie cały czas powtarzał, że najważniejszy jest cel - pszczoły odporne, nie wymagające kuracji. 

Jesienią 2019 roku odwiedziłem Szwecję wraz z wycieczką organizowaną przez Małopolski Ośrodek Doradztwa Rolniczego (a przynajmniej pamięć mi mówi, że to oni organizowali). Widzieliśmy się tam z lokalnym inspektorem pszczelarskim, którego zagadnąłem o Erika (zwłaszcza, że widziałem się z Erikiem rok wcześniej w Austrii, a potem odwiedziłem go w czasie rowerowej wyprawy po Szwecji). Ten inspektor mocno mnie zaskoczył, bo uniósł się i prawie zaczął na mnie krzyczeć. Twierdził, że z Erikiem są same problemy, bo namawia ludzi na porzucenie leczenia nie przejmując się tym, że potem osypują im się pszczoły, a te ginące pasieki zagrażają innym. Inspektor stwierdził, że nie raz już jeździł do "zwolenników Erika" i musiał ich ratować z opresji, bo mieli ogromne straty i powodowali lokalne problemy dla innych. Cóż, mamy tu klasyczny problem ludzi, którzy nie rozumieją co się do nich mówi, mają swoje wyobrażenia o metodzie, a potem przekaz idzie w świat. Inspektor pszczelarski też, podobnie jak ci domniemani zwolennicy Erika - jak się okazało - nie wiedział o czym mówi (wysłałem mu mailem potem fragmenty ze szwedzkiej wersji bloga Erika, które jednoznacznie zaprzeczały tezom inspektora - ten już na mojego maila nie odpisał). 

Za każdym razem kiedy ja poruszam temat wspólnej selekcji pszczół odpornych w moim kole od razu wstaje mój ulubiony Krzykacz, który mówi mi, że koło nie porzuci leczenia... I za każdym razem ręce mi opadają, ale już nie daję rady przekrzyczeć Krzykacza. Najwyraźniej nie umiem tak mówić, żeby mnie ludzie rozumieli - dlatego (między innymi) wszystko powtarzam w kółko i w kółko piszę zastrzeżenia (to znów pewnie prowadzi do tylko do tego, że ludzie przestają słuchać czy czytać, bo są zmęczeni powtórzeniami, a główny przekaz i tak nie trafia). To prawda: ludzie słyszą co chcą słyszeć, nie słuchają argumentów. Mam więc wrażenie, że naukowcy boją się wprost mówić o rozwiązaniach, bo też są tak słuchani - szukają okrągłych słówek, które metodą małych kroczków przekonają ludzi do właściwego kierunku. Tak mi się wydaje. Ale tak naprawdę nie wiem co myślą, gdy wypowiadają się na wykładach. Może boją się iść pod prąd, żeby nie być traktowani jak wariaci, może boją się, że będą opacznie zrozumiani, może też takie mają poglądy (do których mają pełne prawo). Być może też bardziej cenią pracę dla rozwiązania problemów przemysłu pszczelarskiego, a nie problemu warrozy. Być może, nie wiem. Wiem za to, że nie mówią (mówili?) mocno i jednoznacznie, że jesteśmy na ślepej uliczce, a rozwiązaniem jest masowe podjęcie selekcji, zmiana mentalności, podejścia do metod chowu. Tu i teraz - od zaraz - od wczoraj. 

Być może więc naukowcy traktują pszczelarzy trochę jak dzieci, którym boją się dać do ręki narzędzie (tj. wiedzę o metodach) do rozwiązania problemu, bo boją się problemów przy opacznym jego rozumieniu. Tak jak nikt nie da dwulatkowi młotka czy siekiery i nie każe mu wbijać gwoździ czy rąbać drewna. Ot, może obawiają się, że jak ludzie to usłyszą, to część z nich uzna, że należy porzucić leczenie z dnia na dzień, a potem będą mieli pretensje i mogłoby to wywołać lokalny kryzys (tak jak domniemani zwolennicy Erika). Gdybam. Ale mam w związku z tym poczucie, że tym ludziom, w których rozsądek nie do końca się dowierza (słusznie czy niesłusznie to już inna dyskusja - obecny kształt i kierunki pszczelarstwa może ostrożnie sugerować, że słusznie...), dano do ręki twardą chemię i powiedziano, że mają sobie radzić tak, żeby było dobrze. Tak widzę i tak rozumiem ten dotychczasowy przekaz ostatnich dekad. Obserwujemy też coroczne żniwo tego przekazu. Z dekady na dekadę jest gorzej, a problem na jotę nie zbliża się do rozwiązania. Może jestem niesprawiedliwy? To już do oceny indywidualnej. Do znudzenia będę jednak powtarzać zapewniając o mojej szczerości - żadnego konkretnie naukowca nie winię za ten stan. Do nikogo indywidualnie/imiennie nie mam pretensji. Mam jednak dużo żalu i sceptycyzmu do całego środowiska, które nie wyłoniło z siebie nikogo z wizją, a mnie właśnie takiego sfrustrowanego wychowało ostatnimi dekadami własnego przekazu. 

Oczywiście, podejście takie jak moje wzbudza kontrowersje i sceptycyzm - również w środowisku naukowym. To, że wzbudza sceptycyzm przyjmuję z góry. Większość naukowców uznaje, że taka metoda jak moja (testu Bonda), jest dobra jako metoda eksperymentalna, badawcza (np. tak jak na Gotlandii), ale nie może być wykorzystywana w pszczelarstwie zawodowym czy pół-zawodowym. Zostawmy na boku to, że niektórzy (głównie w USA, ale nie tylko) stosują ją z sukcesami. Raczej sam się zgodzę, że metoda nie jest dostosowana do bieżących oczekiwań pszczelarzy. Na moje pytanie: "Jakie warunki trzeba spełnić, żeby sposób chowu pszczół sprzyjał selekcji patogenów na mniejszą zjadliwość (na poziomie pasieki lub lokalnym i regionalnym)?" dr Anna Gajda (link wyżej) odpowiada m.in.: "(...) Moim zdaniem nie da się więc „hodować patogenów na mniejszą zjadliwość” w sposób inny niż tylko pozwolić im wybić większość rodzin i propagować te, które przetrwały, ale czyż nie byłoby to barbarzyństwo? (...)". Do dyskursu w oficjalnych mediach wchodzi więc nazywanie tego barbarzyństwem (do dyskursu w mediach powszechnych, "nieoficjalnych" tj. na forach i grupach, takie i znacznie mocniejsze stwierdzenia weszły już dawniej). [Moja odpowiedź na to została zamieszczona w numerze 6/2023 "Pasieki" - tekst nie był publikowany na blogu (w związku z innym kształtem przekazania praw autorskich w umowie w "Pasiece" niż w "Pszczelarstwie") w całości dostępny dla prenumeratorów].

Czego więc oczekuję od środowiska naukowego? Oczekuję mocnego, jednoznacznego przekazu, które wspierać będzie ideę: "Varroaresistente Bienen bis 2033 in Europa" lub jakąkolwiek inną do tego zbliżoną. Oczekuję, że środowisko naukowe raczej mocno i jednoznacznie powie (waląc pięścią w stół), że jesteśmy na ślepej uliczce, a pszczoły odporne to nie barbarzyństwo, ale jedyna możliwa racjonalna przyszłość, w oparciu o którą należy tworzyć zrównoważone nowoczesne pszczelarstwo. Wtedy możemy zacząć dyskusję o tym, jak ten cel realizować. On (tj. cel) musi być jednak niejako wdrukowany w głowy. Oczywiście, wszyscy go nie przyjmą, bo wielokrotnie spotyka się w środowisku argument następujący: "trzeba bić pasożyta, a nie uodparniać ofiarę", ale ten cel musi przyświecać większości pszczelarzom. Oczekuję też, że jeśli odstąpienie od leczenia jest potępiane, to również mocno i jednoznacznie potępiany będzie np. import obcych matek, czy niektóre inne zabiegi pszczelarstwa masowego/przemysłowego. Może doczekam czasów, że jakiś naukowiec powie: "Oczywiście, dla dobra zbiorów moglibyśmy importować matki anatolica z Turcji, czy sahariensis z Afryki - ale czy nie byłoby to barbarzyństwem? Moglibyśmy też wykonywać kuracje polewając pszczoły kwasem w środku zimy - ale czyż nie byłoby to oznaką braku serca czy wręcz bestialstwa? Możemy też kierować się tylko zyskiem w naszej pasiece i zupełnie utowarowić pszczoły: gonić je do rozwoju wiosną, wywozić na pożytki, dobierać reproduktorki tylko spośród pszczół najwydajniejszych, bez uwzględnienia ich zdolności adaptacyjnych do środowiska i odporności na choroby - ale czy nie byłoby to wątpliwe moralnie?" 

No, cóż, tak na prawdę to nie oczekuję od naukowców takiego sposobu prowadzenia dyskusji i odwołania do etyki w taki sposób, oczekuję jednak ich mocnego głosu, który nie będzie usprawiedliwiał niewłaściwego postępowania w imię zwiększania produktywności pasiek. Bo dzieje się to kosztem podtrzymywania niskich zdolności adaptacyjnych pszczół. A przecież na tym tracimy wszyscy. Dziś pszczoły być może wciąż bezpośrednio giną przez "złą warrozę", ale jest to wynikiem złych wyborów ostatnich 4 dekad środowiska pszczelarskiego. Środowiska, w którym mocny głos do tej pory nie był słyszalny - i w związku z tym, w zakresie walki o rozwiązanie problemu środowisko naukowe - dla mnie - jest mało wiarygodne.

A czy taki mocny głos wyrażony w przeszłości coś by zmienił w teraźniejszości? Szczerze powiem: nie wiem... Nie mam już zbyt wiele wiary w sobie. Chcę jednak pożyć od tego czasu trochę w tej alternatywnej rzeczywistości i liczę na to, że ta alternatywna rzeczywistość "od dziś" (czyli powiedzmy od kilku miesięcy) zaczyna mieć jakieś nowe otwarcie.


Jedna z niedawnych konferencji

Byłem niedawno - wraz z Kubą Jarońskim z Radia Warroza (swoją drogą serdecznie polecam kanał Kuby, uważam, że robi świetną robotę; zarówno samodzielnie jak i również z Piotrem w ramach cyklu "O przyrodzie naukowo") - na konferencji organizowanej przez pana Łysonia w Krakowie (październik 2024). Chciałem się tam pojawić ze względu na zaproszonego gościa - nie kogo innego niż dr. Ralpha Büchlera. Była okazja poznać go osobiście. Konferencja miała tytuł "Szanse i wyzwania stojące przed organizacjami pszczelarskimi" - czy może być coś bardziej na czasie? Połowa konferencji dotyczyła... miodu. Od pana dr Piotra Semkiw, oprócz oczywiście całej bogatej wiedzy dotyczącej rynku miodu, dowiedzieliśmy się, że... przepszczelenie jest fejkniusem. Pan doktor mówił o tym chyba przez blisko 5 minut, opowiadał nam jak to złe, wraże siły (to oczywiście moje stwierdzenia) próbują przekonać nas, że jest jakieś przepszczelenie. Na jednym ze slajdów czytamy: "W przestrzeni medialnej krążą nieprawdziwe informacje o przepszczelonym terytorium kraju, spadającej produkcji i nasilonych chorobach rodzin pszczelich, co skutkuje spadającą podażą miodu. Stanowi to uzasadnienie dla importu". 


Na sali była pani dr Gajda, która na ten temat się też wypowiadała. "Starsze dane mówiły o tym, że maksymalne napszczelenie terenu powinno wynosić 8-10 pni pszczelich na 1 km2. Jednak jak informuje nas dr Anna Gajda, z Pracowni Chorób Owadów Użytkowych SGGW, bieżące dane mówią o tym, że dopuszczalne napszczelenie wynosi 5 pni na 1 km2, zaś optymalna jego wartość to 3 rodziny pszczele na 1 km2. Uśredniony wskaźnik napszczelenia dla całego kraju wynosi 6,4 pni na km2, czyli wyraźnie więcej, niż wynosi dopuszczalna wielkość tego parametru." (źródło: artykuł portalu Farmer.pl). Należy dodać, że mówimy o danych sprzed kilku lat (2021), a obecnie szacuje się, że średnie napszczelenie w Polsce wynosi 7,5 rodziny na km2 (jeśli dobrze liczę w ciągu ostatnich lat napszczelenie wzrosło więc ok. 15%).Wg danych przytoczonych przez pana dr Semkiwa w 2024 roku było 2,35 mln rodzin pszczelich (Polska ma 313 tys km2), utrzymywanych przez 97 tys. pszczelarzy. W 2006 roku - wg tego samego źródła, było to 3,5 rodziny na km2, a więc średnio zbliżało się do wartości optymalnej wg opinii dr Gajdy (dodam, że mój osobisty pogląd jest bliższy wartości "optymalnego" napszczelenia na poziomie wokół 1-1,5 rodziny na km2, a "dopuszczalnego" na nie większym niż 3).  

Ale na sali byli też inni przedstawiciele nauki (w tym również członkowie VR2033-Polska) - nikt nie zareagował. Owszem, w późniejszym terminie, pani dr hab. Aneta Strachecka powiedziała, że borykamy się z problemami dotyczącymi pożytków, chorób i przepszczelenia. Nie było jednak  z żadnego źródła jednoznacznego odcięcia się od huraoptymistycznego stwierdzenia dr Semkiwa, który przekonywał nas, że pszczół wciąż jest za mało, że za mało produkujemy miodu i tylko wraża propaganda (znów: to moje stwierdzenie upraszczające ten przekaz) korzysta na tym szkodliwym przekazie budującym fejkniusowy obraz przepszczelonego kraju, z jakimikolwiek problemami pszczelarskimi. Wiadomo przecież nie od dziś, że największym problemem pszczelarstwa XXI wieku w Polsce jest import miodu (sic!). W Polsce zawsze byli i są winni obcy - wszystkiemu. My, Polacy, zawsze byliśmy i jesteśmy w porządku. A pszczelarstwo w Polsce ukształtowane jest według najlepszych światowych wzorów i trendów! 

Zresztą, w kontekście "szans i wyzwań stojącymi przed organizacjami pszczelarskimi" hitem był wykład kolejny. Mówił on bowiem o tym, ile dany miód ma zawierać pyłku z danej rośliny, aby można było określić ten miód jako miód gatunkowy. Zaiste, jest to przecież wyzwanie nie tylko dla "organizacji pszczelarskich", ale i dla całego pszczelarstwa XXI wieku! (tytuł wykładu: "Miody odmianowe w Polsce kontra wadliwe rozporządzenia"). I znów - chcę być dobrze zrozumiany - wcale nie mówię, że temat ten jest nieistotny w ogóle - z edukacyjnego punktu widzenia jest jakimś tam tematem (dla mnie trzecioligowym), który też musi zaistnieć. Ale czy jest to na prawdę temat, o którym należy mówić w kontekście wyzwań - zwłaszcza wtedy kiedy na konferencję zaproszony jest taki gość jak Ralph Büchler? Oczywiście wiem też, że ten ostatni argument wcale nie musi być istotny dla niektórych. Zakładam, że dla mnie obecność tam pana dr Büchlera mogła być ważniejsza niż dla większości uczestników na sali i pszczelarze pewnie wolą słuchać o miodzie, a także wolą słuchać jaką to świetną wykonują robotę "utrzymując nasz świat na skrzydłach pszczoły". Jeśli ten wykład musiał się odbyć akurat tu i teraz (z jakiegokolwiek powodu) - może należało konferencję po prostu inaczej zatytułować? Proponuję: "Miód - a sprawa polska!".

A trzeba też dodać. Pszczelarze na konferencjach cały czas utwierdzają się w tym, że świat bez nich będzie szary, bury, bez kwiatów i z mocno ograniczoną dietą. Bo przecież tylko dzięki nim utrzymywane są pszczoły, a pośrednio wszystkie kwiaty i rośliny owadopylne. To oni - pośrednio - zapewniają nam zróżnicowaną dietę. Z większości konferencji i spotkań przebija się ogromne poczucie samozadowolenia. Gdybym miał określić jednym słowem konferencje pszczelarskie, to byłoby właśnie to słowo: samozadowolenie. Bo trzeba wiedzieć - mówienie o problemach i odpowiedzialności jest niepopularne, lepiej podkreślać jaką to świetną robotę wszyscy robimy. Wtedy wszyscy się uśmiechają i jest miło. Kto wie, może gdyby ktoś powiedział coś zbyt mocno, to na następną konferencję nie byłby już zaproszony... Bo po co sobie psuć nastrój?

Czego więc - w tym kontekście - oczekiwałbym od środowiska naukowego? Otóż tego, że gdy na takiej konferencji - ku uciesze samozadowolonych widzów - pan dr Semkiw, czy ktoś o podobnych poglądach, wstanie i zacznie przekonywać (tymi czy innymi słowy), że w zasadzie problemów pszczelarstwa to nie ma, a jeśli są, to na pewno nie jest to przepszczelenie, bo to przecież jest fejkniusem, a naszymi największym problemem jest to, że pszczół jest za mało i za mała jest produkcja miodu - to (od razu lub w czasie swojego panelu) wypowie mniej więcej takie słowa: "Hola, hola. Chciał(a)bym jednoznacznie stwierdzić, że opinie dr Semkiwa są jego prywatnymi poglądami. Nasze dane i obserwacje wskazują jednoznacznie, że ogromne obszary Polski są przepszczelone, nasze kuracje przestają działać - nie dlatego, że nie bijemy dręcza względnie skutecznie, ale dlatego, że choroba się wymyka przez różne adaptacje, choćby na poziomie patogenów - straty pszczół utrzymują się na zbyt wysokim, nieracjonalnym poziomie, a produkcja miodu nie rośnie proporcjonalnie do wzrostu ilości rodzin, ale znacznie wolniej, co może oznaczać, że mamy problem z niedostosowaniem pożytków do populacji pszczół miodnych. Podsumowując - kraj mamy przepszczelony, problem chorób pszczół narasta i odpowiedzialni za to jesteśmy wszyscy - ty, ty, ty, tamta pani, tamten pan i ja. Weźmy się wreszcie [cytując klasyka z "całkowicie wiarygodną" - o ile już mówimy o wiarygodności - diagnozą Zespołu Tourette'a] <do ch...ja trypra> do roboty. Amen."

Chciałbym też tu zaznaczyć, że wcale nie uznaję, że pan dr Semkiw nie ma prawa do własnego poglądu. Ma. Ma też prawo go wypowiadać - i w formie i w treści, w jakiej to wypowiedział. To, że ja uważam to (ten fragment, o którym tu nadmieniam) za absurdalny, niczym nie potwierdzony bełkot, nie odbiera mu prawa do takiego zdania. Oczekiwałbym jednak reakcji. Choćby mniej więcej takiej, jaka jest w dużej części środowiska naukowego na poglądy antyszczepionkowe. Nauka nie neguje skutków ubocznych szczepionek, ale kategorycznie prostuje większość bzdur, jakie na ten temat wypowiadają miłośnicy leczenia raka witaminą C. Naukowcy, którzy rozprawiają się z tymi tezami nie podtrzymują samozadowolenia społeczeństwa, tylko mówią jasno co o tym myślą. Czasem sami przez to narażają się na krytykę Edyty Górniak i jej followersów.

No cóż, ale żyjemy jednak w samozadowolonej społeczności pszczelarskiej, a jak ktoś podejmuje krytykę, to musi się liczyć z tym, że jego pogląd nie będzie popularny. W praktyce więc tak rozumiane jest zdanie klasyka: "Z punktu, mając na uwadze, że ewentualna krytyka może być, tak musimy zrobić, żeby tej krytyki nie było. Tylko aplauz i zaakceptowanie punktów, które, prawda, stworzymy". Nie wiem, jak sytuacja wygląda w pszczelarskich kuluarach, bo w nich nie bywam, ale z oglądu tego co się dzieje w publicznym przekazie pszczelarskim widzę, że lepiej nie wychylać się z krytyką i nie mówić zbyt odważnie. Powiada się, że film Hitchcock'a zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rośnie. Ja powiem, że wspomniana konferencja zaczęła się od przyznania medalu za zasługi dla pana Łysonia od miłościwie nam panującego prezydenta Dudy (niestety zaledwie srebrnego), a potem samozadowolenie rosło. (no dobra, bądźmy uczciwi - czasem rosło, czasem malało).

Dlatego właśnie raczej unikam obecnie konferencji pszczelarskich. Denerwuję się na nich, bywa że mam po nich niesmak (sporadycznie i poczucie zażenowania - np. wówczas, gdy słyszę takie głosy o przepszczeleniu). Wcale jednak nie dlatego, że tam nie przedstawiana jest często bardzo interesująca wiedza i spostrzeżenia, o nie. Bardziej dlatego, że (tu przedstawię analogię, ale przecież każda konferencja jest inna) w kontekście wyzwań rozprawia się o poziomie pyłku w miodzie. Ale z tego co widzę większość uczestników wychodzi w świetnych nastrojach. Jest tak zrobione, żeby tej krytyki nie było.

Zastrzegam, że nie mam nic przeciw temu, aby zorganizować konferencje i panele dyskusyjne na temat tego czy 40% pyłku lipy w miodzie może świadczyć o tym, że mamy do czynienia z miodem lipowym. To też może być ważki - bez ironii - temat. Nie jest szczególnie istotny dla mnie, a zupełnie nie jest ważny dla wyzwań stojących przed pszczelarstwem, czy dla rozwiązania problemów pszczół - ale może być interesujący dla producentów, czy nawet dla wszystkich pszczelarzy z punktu widzenia edukacyjnego (bo przecież choćby klienci zadają różne pytania i dobrze by było, żeby pszczelarz udzielał prawdziwej odpowiedzi, świadczącej o jego kompetencjach). 

Ta konkretna konferencja nie była tylko zła (z punktu widzenia omawianego tematu rozwiązywania problemów) - była też dobra, a chwilami nawet świetna. Było na niej też dobre wystąpienie dr. Büchlera - o ile wiem, obecność doktora zawdzięczamy organizatorom ruchu VR2033-Polska. Jeśli tak to wyrażam tu szczere podziękowanie i szacunek za to. Wykład dotyczył pracy nad odpornością pszczół przy wykorzystaniu izolatorów (na które miał - niestety - tylko z trzydzieści parę minut..., z czego pewnie połowę zabrał czas na tłumaczenie jego myśli z angielskiego). 

Niestety (skoro już tak narzekam i narzekam), jeden z kluczowych elementów - dotyczący tego co dzieje się z pszczołą zimową po zastosowaniu kuracji - został źle przełożony przez tłumacza symultanicznego. Mam jednak nadzieję, że dla odbiorców nie mówiących po angielsku to, co nie było jasno przetłumaczone (niestety było tak przetłumaczone, że mogło być zrozumiane całkiem na odwrót...) wynikało z innych elementów i uczestnicy zrozumieli główny przekaz poprawnie. To oczywiście nie jest ani winą ani odpowiedzialnością organizatorów, wykładowcy, czy środowiska pszczelarskiego, tym bardziej ruchu VR2033. Być może wynikało z tego, że idee te są tak nowe dla nas, że po prostu tłumacz nie złapał sedna, a być może nawet nie jest pszczelarzem, więc było to dla niego tym trudniejsze zadanie. Dodam też - trochę tłumacząc tłumacza - że przekład symultaniczny jest wyjątkowo trudny i stresujący. Nie tylko trzeba przekładać zdania na inny język w sposób zrozumiały, ale też trzeba pamiętać nierzadko długie wypowiedzi, żeby czegoś nie pomieszać i wypowiadać się na bieżąco - nie zazdroszczę pracy. 

Na konferencji była też dyskusja - min. członków grupy VR2033Polska i dr Büchlera. Ta nie była zła, ale pozostawiła mnie z niedosytem. Otóż - mając takiego gościa jak dr Büchler, którego wiedzę i doświadczenie należało wykorzystać, bo jest przecież rzadko w Polsce (a może pierwszy raz?) dyskusja skupiła się na zafałszowaniu wosku przez producentów (parafinami i innymi tego typu składnikami). Szczerze, rozumiem, że może to być problemem (czy wyzwaniem dla organizacji pszczelarskich), ale czy nie należało trzymać się tego tematu, do którego wyjątkowy i rzadki gość może dołożyć więcej swoich doświadczeń? O tych badaniach dotyczących wosku na prawdę jest kiedy mówić. Dlaczego tak się stało? Nie wiem. Moje subiektywne zdanie jest takie, że albo uznano, że nie będzie to interesujące dla uczestników (moje doświadczenia pokazują raczej, że temat odporności czy hodowli odporności jest na bardzo dalekim miejscu priorytetów i pszczelarzy po prostu nie interesuje - przecież jest chemia na to, lepiej zajmijmy się prawdziwymi problemami, czyli np. importem miodu, czy jakością węzy), albo też za bardzo nie ma naszych poletku doświadczeń, żeby porównywać je z doświadczeniami doktora - a miał to być przecież dialog partnerski czy dyskusja, a nie wywiad z nim. Ale nie sądzę, że był to ten drugi powód i nie udałoby się znaleźć wspólnych doświadczeń - o ile wiem na Uniwersytecie w Lublinie doświadczenia z metodami biotechnicznymi trwają już kilka lat. Osobiście jednak zakończyłbym tą dyskusję szybko stwierdzeniem: kto może niech nie stosuje węzy, bo tam licho śpi i rozmawiał o jednym z prawdziwych wyzwań stojących przed organizacjami pszczelarskimi: jak rozmawiać z pszczelarzami, aby ich działania wspierały rozwiązanie problemu (oczywiście po uprzednim przekonaniu tychże samych organizacji).


Kończąc o naukowcach

Kończąc ten wątek (o nie, nie, tekst jeszcze się nie kończy!), chciałbym się powtórzyć, jak to mam zresztą w zwyczaju [oj, to była ogromna praca wykasować wszystkie niepotrzebne powtórzenia z książki, żeby zostawić tylko te liczne powtórzenia, które być może będą miały jakieś znaczenie w kontekście]. Moja żona mówi, że u nas w rodzinie wszystko trzeba powtarzać po trzy razy. Kiedy np. spieszymy się z wizytą rodzinną, mówi ironicznie, żebyśmy ograniczyli liczbę tematów (bo nie zdążymy przecież wszystkiego powtórzyć), albo przegadali wszystko dwa razy telefonicznie po to, żeby na spotkaniu szybko powtórzyć to po raz trzeci i zmykać. Więc do rzeczy.

Muszę też przyznać, że sporadycznie podnoszone są głosy, które cenię i które idą we właściwą stronę. Gdzieś jakaś myśl krytyczna na wykładzie, gdzieś jakiś przebłysk pomysłu na rozwiązanie problemu, czasem mocniejsze stwierdzenie. To wszystko niestety gubi się w przekazie, który utwierdza pszczelarzy, że ta droga, którą idziemy jest mniej więcej właściwa (a na pewno już właściwe są metody pszczelarstwa towarowego/intensywnego/przemysłowego). Tylko trzeba ją może trochę zmodyfikować - o, więcej pilnować "higienizacji gniazda" bo to przecież remedium - o to, to, to właśnie: "Róbcie jak do tej pory, tylko leczcie właściwie, miksujcie leki (żeby nie było udodpornienia), pilnujcie terminów, no i pamiętajcie: higienizacja, higienizacja i jeszcze raz higienizacja. Za_po_bie_gać_nie_le_czyć! No! I wszystko będzie dobrze, będziecie mieć miód i pszczoły! No, no, już, już! do pasiek! do dłut!" ["Kobiety na traktory!"]. Wszyscy wychodzą z uśmiechem, kurtyna, prawdziwej krytyki nie było.

W tym wszystkim przebijają się czasem badania, które z punktu widzenia "naszej działki" są ważne i cenne. Od dość dawna powołujemy się choćby na badania prof. Krzysztofa Olszewskiego (członka grupy VR2033-Polska). Nazwisko tego naukowca często przewijało się w naszych dyskusjach dotyczących choćby tzw. małej pszczoły. Miał też sporo hipotez badawczych, których wyjaśnianie skupiało się na wykorzystaniu pszczół bez leczenia i obserwowania ich zachowań w takich właśnie, trudnych dla nich warunkach. Muszę przyznać, że w tym zakresie pan prof. Olszewski jest dla mnie jednym z nielicznych naukowców, który ma wiarygodność w przekazie dotyczącym prac nad odpornością czy nad rozwiązaniem problemu w ogóle. Tak trzymać, panie profesorze.

Kiedy pisałem moją książkę sięgałem do bogatej literatury - spora część, ale nie wszystkie znajdują się w zakładce "Źródła" (swoją drogą, muszę to kiedyś uzupełnić o dalsze) - w każdym razie wszystko wymienione jest w literaturze na końcu książki. Jeśli komuś chce się je przejrzeć to zobaczy, że w zasadzie żadne ze źródeł do badań, które realnie popychają do przodu wiedzę takich jak ja pszczelarzy, nie nosi raczej polskiego pierwiastka. Jeśli nawet polskie nazwisko gdzieś się przewinie, to raczej na zasadzie wyjątku i raczej gdzieś w szerszej grupie badawczej. Albo w badaniach pobocznych do wątku. I piszę to z żalem. Nie dobierałem tak źródeł, żeby wykluczać Polaków. Ojkofobem nie jestem, o nie (choć daleko mi do  koncepcji mesjanizmu narodu polskiego, a ruchy narodowe raczej kojarzą mi się ze szkodliwym nacjonalizmem). 

Odbyłem też niedawno rozmowę z jednym z zachodnich naukowców (bez nazwisk, bez płci - będę pisał w rodzaju męskim, bez danych) - osobą dla mnie całkowicie wiarygodną w zakresie wybierania hipotez badawczych, czy kierunków selekcji sprzyjających rozwiązaniu problemu (tj. badania dotyczyły pszczół odpornych i ich cech, naukowiec podejmował też - prace nad selekcją, połączone z obserwacją itp. itd.). Jak to mam w zwyczaju, ponarzekałem sobie na polską naukę, na jej jakość nie w ogóle, ale w temacie odporności pszczół. Podkreślałem, że zdaję sobie sprawę, że biorą czasem udział w różnych międzynarodowych badaniach (badania Coloss, Smartbees itp), ale z tego niewiele wynika dla praktyki, przekaz jest mizerny, prace wydają się (z pozycji czytających, słuchających, obserwujących) wykonywane bez przekonania itp. Usłyszałem na to: "wiem, współpracowałem z nimi". Dyplomatycznie urwałem temat, naukowiec dyplomatycznie przemilczał więcej. I tyle. Porozmawialiśmy o czymś innym (w temacie pszczół odpornych oczywiście). Spotkanie było miłe, wymieniliśmy się doświadczeniami dotyczącymi negowania lub ignorowania gotowych rozwiązań problemów środowiskowych (bo nie tylko pszczelarskich). Słowem: ponarzekaliśmy sobie tak szczerze, rzekłbym wręcz: "po polsku". 


Hodowcy pionierzy

W ostatnich latach mamy też lekkie przebudzenie po stronie profesjonalistów - hodowców pszczół. Kiedy rozpoczynaliśmy nasze poszukiwania pszczół odpornych dekadę temu, trafialiśmy na różne przykłady pszczelarzy, którzy lepiej czy gorzej radzili sobie z dręczem będąc na jakiejś tam drodze poszukiwania możliwych rozwiązań, albo już takie rozwiązanie lokalnie znaleźli. Byli ludzie z południa Europy, był ktoś z Austrii, byli ludzie z Anglii (oni stanowili chyba największą grupę pionierów z Europy, przynajmniej jeśli chodzi o liczbę), Niemiec, Skandynawii, był słynny pszczelarz z Czech. Przekaz był mniej więcej taki, że trzeba nad tym pracować lokalnie i konsekwentnie, są takie i takie reguły - reszta zależy od warunków i wytrwałości. Pszczelarze/hodowcy z Polski, którzy udzielali się w internecie w dyskusjach mieli jeden przekaz dla nas. No dobra dwa. Bo pierwszym było pytanie: "A ile lat trzymasz pszczoły?" Ten drugi przekaz był taki: "nauczcie się najpierw leczyć, dziatki drogie, a potem sobie idźcie w te swoje eksperymenta - wtedy zobaczycie, że się nie da". Był to mniej więcej powszechny przekaz ludzi, którzy gdzieś tam zaglądali na fora i udzielali się w dyskusjach. 

Byli też pszczelarze, którzy twierdzili, że ten temat jest dla nich ważny i od samego początku mieli sprowadzony materiał "odporny" (wtedy chyba głównie z hodowli niemieckich, o ile pomnę). Oczywiście sami leczyli te odporne pszczoły, domagali się nowych pestycydów, a na filmach jednego były takie tajemnicze paski w korpusie w czasie zbiorów nektaru. Zakładam, że temat był więc ważny, jako jedna ze strategii marketingowych, ale niekoniecznie jako motywacja do mocnego przekazu i wytrwałej pracy hodowlanej. Był też inny, dość znany pszczelarz - już kilka lat później. On też miał trochę posprowadzanego materiału tzw. odpornego, a znam ludzi, którzy uważają, że jego pszczoły są świetne i on jest właśnie jednym z tych, o których ja mówię, że ich nie ma. Jeden z nieleczących kolegów gościł go kiedyś na pasiece i opowiadał mi o tym - wspomniał mu, że któreś z rodzin mogły paść na nosemę... Gdy ten tylko usłyszał, że nosema jest tam gdzie i on, podskoczył z krzykiem (tu moja licentia poetica) i chciał dezynfekować buty. Takie to były historie.

5 lat temu (to nie tak znowu dawno przecież) byłem na spotkaniu zorganizowanym przez Greenpeace dotyczącym tworzenia Strategii owadów zapylających [więcej o tym przeczytasz tutaj - O "Narodowej Strategii Owadów Zapylających" Greenpeace krytycznych słów kilka - zainteresowanych narzekaniem polecam przejrzenie tekstu]. Gościem oficjalnym na spotkaniu był pan Przemysław Szeliga. Nie wdając się w szczegóły (chętni mogą przeczytać o tym więcej w podlinkowanym tekście) pan Szeliga przekonywał nas wówczas, że ratujemy pszczoły leczeniem, a praca nad odpornością nie ma za bardzo sensu: wszystko wypracowane i tak się nam straci, bo taka jest już biologia pszczół (słów dokładnie nie pamiętam, bo było to już na tyle dawno, przekaz był jednak taki, że uznałem, że pan Szeliga nie zamierza realizować idei pszczół odpornych). Pan Przemysław jednak niedawno zaczął zmieniać zdanie. Więcej o bieżących poglądach pana Przemysława możesz posłuchać w wywiadzie, który przeprowadził Kuba Jaroński (polecam, pana Przemka warto posłuchać), a ja do tego wywiadu odnoszę się w tekście: Po owocach ich poznacie, czyli garść przemyśleń po lekturze wywiadu z Panem Przemysławem Szeligą

Bez ironii i całkowicie szczerze powiem, że na prawdę się cieszę, że pomiędzy rokiem 2019, a 2022 doszło do jakiejś zmiany. Mam szczerą nadzieję - kolejny raz bez ironii - że niedługo będę mógł z czystym sumieniem w moim kole powiedzieć, że matki od pana Przemka będą dla nas cennym źródłem odpornej genetyki (akurat mówię o nim, bo moje koło jest nie dalej niż kilkadziesiąt kilometrów od pasieki pana Przemka, a więc będzie to też dla nas pszczoła lokalna). Obecnie jednak na stronie pana Przemysława nie znajdziemy informacji o pracy selekcyjnej nad odpornością (a przynajmniej ja nie znalazłem nic o tym jakie metody są stosowane i jakie są wyniki). Jest zakładka dotycząca Varroa Sensitive Hygiene, ale jest ona pusta - przynajmniej mi się nie otwierała. Z drugiej ręki (przy czym wiarygodnej) usłyszałem też, że pan Szeliga wypowiedział się gdzieś na wykładzie dość mocno i jednoznacznie - zgodnie z tym czego bym oczekiwał. Powiedział bowiem, że w toku tych ostatnich dekad czy lat "zniszczyliśmy nasze pszczoły". Brawa za odwagę. 

W ramach działalności VR2033-Polska oglądałem wywiad z panem Wojciechem Pelczarem (pasieka zarodowa AGA). Żeby była jasność - wywiad ten oceniam bardzo pozytywnie, a pan Pelczar wzbudził moją sympatię. Ponoć pan Wojciech od dawna przejawia zainteresowania pszczołami odpornymi na choroby. O ile wiem skupia się jednak na zachowaniach higienicznych, które pośrednio mogą łączyć się z cechą VSH - zasadniczo jednak dotyczą problemu chorób czerwiu takich jak grzybice czy choroby bakteryjne. Pan Wojciech powiedział: "myślę że w najbliższym czasie te testy [higieniczne testy igłowe] będą rozszerzane o testy VSH - mam taką nadzieję" (ja też!). Na to pani Katarzyna powiedziała: "Myślę, że też dużo zależy od świadomości samych pszczelarzy, od szerzenia wiedzy, od propagowania informacji i też poszukiwania takiego materiału genetycznego" (właśnie!). Za co pana Wojtka będę cenił, to za te słowa wypowiadane wprost: "Wychodzę z założenia, że trzeba się uczyć, trzeba się rozwijać, zdobywać nową wiedzę, której tak brakuje w naszym kraju, właśnie w zakresie selekcji pszczół warrozoodpornych". Tak trzymać Panie Wojtku, szczerość powinna być w cenie. W dalszej części pan Wojtek wypowiada się w formie trochę sceptycznej na temat możliwych sukcesów w hodowli takich pszczół, jednak twierdzi, że ją podjął - używa czasu przeszłego, co by wskazywało na to, że już jakieś kroki zostały zrobione. Jakie - tego nie wiem. Nie wiem, jak czas przeszły ma się do tego, że pan Wojtek ma nadzieję na to, że wprowadzi we własnej pasiece testy VSH. Może wdrożył już jakąś inną metodę, bo przecież VSH nie jest jedyną charakterystyką odpornych pszczół. Tak czy owak - trzymam kciuki za sukcesy. 

Pan Wojciech użył jednak stwierdzenia, że "hodowców mamy świetnych" i jesteśmy "elitą pszczelarską". Z tym zdaniem się nie zgadzam się (tzn. zwłaszcza z drugą jej częścią, bo czy są świetni to nie wiem). Żeby być dobrze zrozumianym - nie kwestionuję technicznych umiejętności i wiedzy hodowców, czy też tzw. "jakości użytkowych matek pszczelich", które "produkują", choć uważam, że takie przestawienie świadczy o uprzedmiotowieniu pszczół i mnie to mierzi. Od tego wszystkiego jestem daleki. Jeśli jednak jesteśmy taką elitą i mamy takich świetnych hodowców, to skąd bieżące problemy i czemu nie ma ani jednego ośrodka w Polsce, który miałby sukces w temacie, o którym mówimy? Skąd wzięłoby się zdanie prezesa Polskiego Stowarzyszenia Hodowców Matek Pszczelich, pana Szeligi, że "zniszczyliśmy pszczoły"? (o ile takie faktycznie padło). Oczywiście można też uznać, że to ci wszyscy inni robią źle i to ci inni zniszczyli pszczoły (na pewno to ci sami, którzy importują do nas miód!). Możemy też przemilczeć problem tzw. przerasowienia - z którym na pewno hodowcy nie mieli nic, ale to nic wspólnego, przecież... Ale - no właśnie - gdzie ci ludzie z wizją rozwiązania problemu pszczelarskiego, którzy innych przekonają i pociągną za swoim autorytetem? Może technicznie hodowców mamy świetnych, pełnych pasji, z wiedzą i ogromnym doświadczeniem. Ale z punktu widzenia problemu warrozy, jesteśmy zaściankiem. Jest to przykre, ale taka jest rzeczywistość i dlatego cenię bardzo szczere głosy, które podkreślają, jak dużo przed nami. Samozadowolenie problemu nie załatwi. 

Na kanale zakładu ślusarskiego pani Katarzyny Pietrzak ukazała się też bardzo interesująca rozmowa z panem Mariuszem Chachułą - polecam oglądnąć. Jak już sobie narzekam, to powiem, że spodziewałem się po niej bardzo dużo, ale zostawiła mnie trochę z zawodem czy niedosytem (trochę jak dyskusja na konferencji). Choć zapowiedzi były takie, że poruszone zostaną tematy hodowli, to jak zawsze - niestety - rozmowa skupiła się na izolacji matek i metodach biotechnicznych - zresztą nawet jej tytuł to sugerował: "Wywiad z Mariusz Chachuła o zwalczaniu Varroa w ramach Varroaresistenz2033". Pan Mariusz zaczął z wysokiego C - zaczął opowiadać o tym jak wraz z małżonką pracowali w Luksemburgu na pasiece pana Paula Jungelsa, który już w 2000 roku podjął trud hodowli odpornych pszczół (data ta sugeruje, że był jednym z pionierów tego podejścia). 

Pojawiło się bardzo ważne pytanie: dlaczego ta selekcja pod kątem odporności jest taka ważna? I potem już cisnęły się następne pytania (w końcu rozmowa z hodowcą): jakie metody pan Jungels stosuje? Jakie skutki przyniosły? Jakie są bieżące efekty? Jakie są koszty i straty, a jaki bilans? Czy pan Jungels stosuje jakiekolwiek kuracje? i dalej: czy udało się te metody przenieść do pasieki państwa Chachułów? Z jakim skutkiem? Jak można do tych metod selekcji przekonać pszczelarzy? Co zrobić w edukacji w zakresie hodowli, żeby lokalnie, regionalnie i globalnie sytuacja się poprawiała? i tak dalej, i tak dalej. Pytań 100! W zamian po tym jakże ciekawym wstępie mieliśmy skierowanie rozmowy na metody biotechniczne i nie dowiedzieliśmy się wiele o pracach pana Jungelsa i próbach przeniesienia ich efektów na nasze polskie podwórko (w tym do pasieki państwa Chachułów). W rozmowie z hodowcą nie padło pytanie: dlaczego pszczelarzom trudno się przekonać do hodowli, ale padło w zamian dlaczego trudno im się przekonać do metod biotechnicznych. 

Na końcu rozmowy znów zaczęło być interesująco, bo zeszło trochę na grupy współpracy w ramach hodowli. I myślałem, że pan Mariusz opowie nam o tym jakie grupy u siebie lokalnie zorganizował (a może nie tylko lokalnie, bo przecież jest nauczycielem w technikum w Pszczelej Woli i ma olbrzymi wpływ na młodych adeptów z dużych obszarów kraju), na jakich zasadach współpracują, jak dzielą się wypracowanym materiałem i wiedzą? Jak wyglądają spotkania? Czyli zasadniczo jak można przekonać do współpracy ludzi, na jakim etapie jest organizacja takich grup lokalnie wokół technikum, czy pasieki państwa Chachułów itp. itd. itp. itd. Niestety temat się urwał. Z wywiadu nie dowiedzieliśmy się nic o tym na jakim etapie jest selekcja u pana Chachuły, ani jaki jest jego stosunek do wiary w sukces (od pana Pelczara usłyszeliśmy szczerze przedstawiony sceptycyzm z pewną nutką nadziei w głosie). Z kontekstu wywiadu zorientowałem się jednak, że pomimo bardzo długiej współpracy z panem Jungelsem, wymiany doświadczeń, a być może też reproduktorek (który o ile wiem pszczół nie leczy, a pan Mariusz sam nadmienił, że tam w Luksemburgu są obszary gdzie pszczelarze pszczół nie leczą - podobne być może do rejonu Hallsberg w Szwecji), raczej chyba pan Chachuła wciąż pszczoły leczy (tak by sugerowały jego odpowiedzi). Widać więc też nie ma do metody przekonania, albo została ona lokalnie sfalsyfikowana - usłyszenie tego też byłoby cenne, bo jest to moim zdaniem ważki argument w dyskusji o kształcie selekcji pszczół. A o ile też pan Wojciech przyznawał się do braku wiedzy w zakresie takiej selekcji, to zakładam, że w efekcie długoletniej współpracy z panem Jungelsem, państwu Chachuła dostępu do wiedzy nie brakuje.


Izolatory, izolatory, izolatory

Zastrzeżenie pierwsze. Wywiady te (i cała działalność grupy VR2033) są bardzo interesujące i wartościowe (polecam serdecznie śledzić kanał). Owszem, zostawiają mnie z niedosytem i - niestety - utwierdzają mnie w dotychczasowych przekonaniach, ale naprawdę oceniam je pozytywnie. Są pewną świeżością. Mówię więc o nich nie na zasadzie krytyki tej działalności, ale podkreślając jedynie pewien niedosyt człowieka, który walczy o mocny przekaz od dekady. Ale to i tak absolutna zmiana na pszczelarskim rynku idei - można rozmawiać raczej nie o tym, czy to złe czy dobre, bo jest dobre. Raczej jest to wręcz pewna rewolucja i może pierwsze uderzenie w pszczelarski beton? Oby. Na razie nie ma uderzenia w pszczelarskie samozadowolenie, ale może trzeba dyplomatycznie na nim grać, a nie w nie bić? Mam też nadzieję, że za parę lat posłuchamy o dalszych doświadczeniach wszystkich tych, ale i innych hodowców! Myślę, że pan Chachuła mógłby już dziś powiedzieć dużo, dużo więcej na temat hodowli pszczół odpornych (a mnie zdecydowanie interesuje też jego indywidualna selekcja w tej dziedzinie) i na pewno będę "polował" na dalsze wywiady z nim. 

Zastrzeżenie drugie. Nie mam żadnego uprawnienia do tego, żeby narzucać to, jak ktoś ma prowadzić swoją działalność, swój profil na mediach społecznościowych, rozmowy/wywiady, jakie pytania zadawać. Nie mam też prawa oczekiwać od kogoś konkretnej odpowiedzi, jeśli ta nie jest zgodna z jego wiedzą, czy poglądem. To jednak, znów, nie odbiera mi prawa do własnego komentarza, podkreślającego niedosyt czy opisującego wydźwięk tych treści - moim zdaniem oceny te nie naruszają cudzych dóbr osobistych i wolności słowa. A jeśli ktoś czyta to jako atak, to czyta. Być może tak jak tym osobom wydaje się, że ja wybieram tylko co złe i nie mówię o pozytywach, to te same osoby wybierają z mojego przekazu dokładnie to samo.

Gdy państwo produkujący izolatory wysłali prośbę o dołączenie profilu VR2033 do naszej facebookowej grupy, pojawiły się różne komentarze (dość jednak nieliczne, bo grupa jest mała i nie jest aktywna). Był to bardzo świeży temat, o którym nie wiedzieliśmy prawie nic. Chcieliśmy pogadać, podyskutować, być może włączyć ten profil do naszych dyskusji. Na grupie są osoby, które podobnie jak ja od około dekady przekonują do rozwiązań problemu na drodze selekcji/hodowli, w tym przede wszystkim na zasadzie tzw. selekcji naturalnej - ale nie tylko (jakkolwiek na boku pozostawiam spór, czy tzw. "test Bonda" można nazwać selekcją naturalną sensu stricte ze ściśle biologicznego punktu widzenia). Na naszej stronie zamieszczony jest choćby opis względnie szczegółowy metody Österlunda, z wykorzystaniem tzw. chemii, a ja sam wspominam o niej gdzie tylko mogę. Propaguję też przecież współpracę różnymi metodami (patrz wspomniany już wyżej i podlinkowany program selekcji dla kół i zrzeszeń, w którym metoda izolatorowa też jest wspomniana; jest też, zresztą, wspomniana w mojej książce "Pszczelarstwo w zgodzie z naturą, czyli o ewolucji w pasiece" - tam są wspomniane też inne możliwości w ramach rozdziału o okresie przejściowym). Cały czas kręcimy się jednak (a przynajmniej staramy się) - nie wokół narzędzi, ale wokół wspólnego jednoznacznie określonego celu, który można by streścić słowami "Varroaresistente Bienen bis 2033 in Europa" (choć my zaczęliśmy publiczne dyskusje około 2014 roku i woleliśmy rozmawiać o "Varroaresistente Bienen bis 2024 in Europa"). 

Komentarze - w części wyrażały sceptycyzm. W moim rozumieniu zagadnienia - w pełni zrozumiały (o czym jest ten bieżący przydługi tekst,... ale teraz ogłaszam minutę przerwy od czytania i każdy sobie sam odpowiada czy sceptycyzm jest uzasadniony czy nie). Jeden z komentarzy był swoistym rozważaniem, czy projekt ten nie jest aby kolejnym planem wyciągnięcia pieniędzy z UE (ja sam też - w trybie przypuszczającym tak się wyraziłem - cytat poniżej). Cóż, sama myśl - jakkolwiek możemy dyskutować o jej "smaku" czy "stosowności" - w pewnym sensie była chyba wypowiedzeniem myśli wielu osób i była uzasadniona dotychczasową "próbą rozwiązania problemu warrozy" przez całe środowisko pszczelarskie w ciągu ostatnich 43 lat. Poza tym nie wiedzieliśmy wiele o projekcie. Po 43 latach, a na pewno już do roku 2023 - jak pokazuję w tym tekście - nie udało nam się wypracować żadnego ani wspólnego, ani indywidualnego planu rozwiązania problemu. Może nie było czasu o tym pomyśleć? Każdy jest przecież zajęty swoimi sprawami.

Ta najbardziej kwestionowana - z uwagi na jej formę - myśl (bo była też ta moja, która też była mi wypominana jako niestosowna, niewłaściwa, atakująca, ale były też i inne) była wypowiedziana przez jednego z tych pszczelarzy (amatorów oczywiście, bo zawodowców - jak pisałem - brak), którzy mają największe zasługi do rozpropagowania idei pszczół odpornych w naszym kraju, który w ostatniej dekadzie nie raz przedstawiał cenne (i celne) przemyślenia, budował bazę wiedzy i proponował konstruktywne rozwiązania. Na jego blogu znajdziemy choćby wiedzę - i to publicznie od kilku lat dostępną - dotyczącą metod selekcji (np. VSH), której, jak to pan Pelczar stwierdził, brakuje w Polsce (również jemu, do czego się przyznał). Ba, wspominany pszczelarz (celowo nie podaję jego danych, bo nie chcę się tu wypowiadać w jego imieniu czy sugerować takich wypowiedzi w jego imieniu) próbował też brać udział w odgórnie zorganizowanych pracach badawczych finansowanych ze środków publicznych - z tych jednak odszedł z niesmakiem. Nie była to więc myśl wypowiedziana przez internetowego trolla, ale przez pszczelarza, który ma swój mocny udział w dotychczasowych dyskusjach nad kierunkami rozwiązania problemu. Oczywiście w przeważającej części środowiska ignorowanej. 

Ja sam wypowiadałem się - i wówczas i obecnie - mniej więcej w tonie słodko-gorzkim. Przekaz mój można ocenić, choćby czytając (o ile ktoś da radę) ten post. Podkreślam wartość idei, podkreślam wagę rozwiązań, skaczę z radości, że temat wreszcie zaistniał (z pewnym żalem oczywiście, że nie zaistniał w 2014 kiedy go podnieśliśmy i jeszcze większym żalem, że nie zaistniał w 1988 roku, kiedy podniósł go prof. Woyke), stawiam jednak znaki zapytania pod dobranymi narzędziami i dotychczasową wiarygodnością środowiska pszczelarskiego w zakresie woli i chęci rozwiązania problemu. Choćby spróbowania podjęcia próby wypracowania rozwiązania. Choćby zaplanowania czasu do zastanowienia się nad chęcią i wolą podjęcia takiej próby. Ba, choćby zastanowienia się czy w ogóle mamy czas na zaplanowanie czasu na taką rozmowę.

Dla przykładu wrzucę tu dwa moje posty dotyczące działalności grupy VR2033 (inicjujące dyskusję). Nie będę wrzucał wszystkich wypowiedzi - kto chce przeczytać i przeanalizować całość dyskusji - zapraszam na naszą facebookową grupę "Bractwo Pszczele". Administrator-Cerber - czyli ja - dopuszcza do grupy absolutnie wszystkich, którym chce się odpowiedzieć na pytania. Kasuję natomiast prośby wszystkich, którzy tej odpowiedzi przez parę dni nie udzielą (jeśli kiedyś było inaczej w jedną lub drugą stronę, to musiała zajść pomyłka i za nią przepraszam). Jeśli ktoś nie ma pszczół, może odpowiedzieć "nie mam pszczół". Jeśli ktoś nie ma wypracowanych odpowiedzi, może odpowiedzieć: "szukam własnej drogi". Z grupy usunięte zostały raptem może 2 czy 3 osoby. Jedna za trollowanie (a może sama odeszła? już nie pamiętam). Inna za stałą promocję własnego kanału YT, którego treści nie są spójne z celem grupy i która została ostrzeżona chyba ze 3 czy więcej razy. Zasadniczo - jak nie muszę - nie kasuję i nie moderuję treści. Kto chce może gadać co mu się podoba, o ile to jakoś tam spójne z naszymi celami (może podejmujemy z tym polemikę, ale zasadniczo nie kasujemy). A więc cała dyskusja z profilem grupy VR2033 jest wciąż dostępna i jeśli o mnie chodzi, to taka zostanie.

Wypowiedź pierwsza (4 luty 2024): 

Witam wszystkich :)
Dziś dołączyłem do naszej grupy profil, który się nazywa: "Varroaresistenz 2033 - Poland" - z prezentacji:
"Projekt „Pszczoły odporne na warrozę w Europie do 2033 roku”
Czy to możliwe? Czy w ciągu 10 lat możemy mieć pszczoły, które są zdrowe i odporne na warrozę, stosując jedynie łagodne metody, bez użycia leków? Tak, jest to możliwe."
Nie wiem czy to jest oficjalny profil tego projektu (czy raczej polskiego odłamu) czy też czyjś prywatny profil, nie wiem kto go obsługuje - będzie nam miło jeśli się osoba obsługująca się przedstawi :) Witamy :)
Polecam serdecznie wywiad z udostępnionego posta (z Ralphem Buchlerem z Niemiec).
Niestety rozmowa jest pokierowana - jak to w kółko się dzieje... co jest niestety bardzo przybijające - na metody zwalczania dręcza, zamiast na kierunki rozwoju projektu i pokazanie metod selekcji i próby przekonywania pszczelarzy do nich.
Niestety tkwimy wciąż w tym paradygmacie, że pszczoły odporne to egzotyczna ciekawostka (co - z przykrością zauważam - w pewnym sensie widać nawet w tej rozmowie), a nie realna przyszłość, nad którą jednak trzeba trochę popracować. Wciąż dyskutujemy o tym czy to jest możliwe i jak zwalczyć dręcza (z "chemią" czy bez niej), a nie o tym jak to zrobić. Może się to zmieni kiedyś...? Oby.
... a może czytam to wszystko opacznie i zwracam uwagę na złe akcenty? Cóż, to wynik wieloletniej próby przekonywania do tego, żeby wreszcie ktoś zaczął poważnie dyskutować nad odpornymi pszczołami - co wywołuje niestety we mnie frustracje...
Tak czy owak dla mnie "clue" tego wywiadu zawiera się tutaj:
"SMT: Gdzie widzisz największe wyzwania na drodze do powstania populacji pszczół odpornych na warrozę?
RB: Prawdziwym wyzwaniem jest przekonanie pszczelarzy do wprowadzenia zmian. Mamy już pszczoły, które mogą być wykorzystywane w pszczelarstwie wolnym od chemikaliów, mamy sprawdzone i stosowane metody biotechniczne do zwalczania warrozy. Wszystko, czego naprawdę teraz potrzebujemy, to zmiana świadomości, nowy sposób myślenia, aby pszczelarstwo miało przyszłość. Należy wziąć pod uwagę, że pszczelarze od dziesięcioleci są przyzwyczajeni do stosowania leków. Chcemy zmienić to zakorzenione zachowanie. Pszczelarze to często bardzo silne charaktery o bardzo różnych motywacjach i własnych interesach. Musimy ich zrozumieć i szanować oraz zaangażować w nasz projekt, jeśli chcemy utrzymać dobre relacje między naukowcami i pszczelarzami."
Doktor Buchler - podobnie jak i ja zresztą - uważa, że największym wyzwaniem jest przekonanie pszczelarzy (a nie jakiś problem po stronie pszczół). Pszczelarze nie dają się przekonać (i każdy ma pewnie swoje argumenty i racje). Niestety trudno ich w Polsce przekonać choćby z powodu opowiadania czasem... hm. dyrdymałów (za przeproszeniem) przez polskich przedstawicieli nauki i weterynarii (np. w "Pasiece" pani weterynarka pisała tak: "pszczoły nie walczą z pasożytem (a przynajmniej nie walczą skutecznie), ponieważ nie są do tego przystosowane ewolucyjnie"). W tej sytuacji trudno potem wyjść do ludzi i przekonywać ich, żeby selekcjonowali, skoro to miałoby być ewolucyjnie niemożliwe z racji braku niezbędnych adaptacji...

Tak czy owak - jak zawsze sfrustrowany, że po raz kolejny bez konkretów i jak zawsze ucieszony, że temat jest podnoszony - trzymam kciuki za realizację. I oby to nie była kolejna wydmuszka, na którą idą środki unijne tylko po to, żeby wniosek był taki, że się nie da, a trzeba zwiększyć produkcję miodu, więc w przepszczelonym kraju namawia się do zakładania pasiek towarowych...

Wypowiedź druga (20 listopad 2024):

Kolejna rozmowa z grupy Varroaresistenz 2033 - Poland.
Ciekaw jestem Waszej opinii na temat izolatorów.
Ja mam mieszane uczucia. Tj. na pewno uważam, że są skuteczne (we wszystkim tym do czego służą - choćby do zastąpienia leczenia) i na pewno uważam, że mogą być bardzo dobrym (ale "jednym z") narzędzi selekcji, o ile się je mądrze użyje (tak jak namawia do tego R. Buchler). Na pewno to lepsza droga niż to całe chemiczne wariactwo, które się dzieje.
Z drugiej strony jest to bardzo daleka - jak to nazywam - "inżynieria" rodziny pszczelej. Jest to coś co mi nie pasuje, bo nie pozwalamy na zachowanie naturalnego cyklu życiowego pszczół. Sami decydujemy co jest dla nich lepsze.
Z trzeciej strony - z tak absurdalnie głupią polityką "hodowlaną" jaka jest prowadzona (niekoniecznie propagowaną przez zawodowych hodowców, ale raczej przez pseudohodowców i po prostu środowisko pszczelarskie), ze sprowadzaniem coraz to nowych, obcych podgatunków czy linii hodowlanych, jest to być może jedno z dobrych narzędzi, żeby sterować pszczołami tak, jak same by się (prawdopodobnie) sterowały, gdyby były lokalne. Z zastrzeżeniem: o ile to narzędzie mądrze stosować..., a nie będzie kolejnym tak samo stosowanym narzędziem jak chemia.
Co o tym myślicie?

W tym też duchu prowadzone były rozmowy (mało aktywne, zarówno jeśli chodzi o liczbę uczestników jak i emocje i poglądy). Zasadniczo w tych dyskusjach na FB, jak i w innych prowadzonych przeze mnie rozmowach - podnoszone jest często (praktycznie za każdym razem), że przekaz oryginalnej niemieckiej grupy VR2033 jest inny od przekazu polskiej VR2033-Polska, reprezentowanej przez państwa sprzedających izolatory. Otóż w przekazie oryginalnym mowa jest przede wszystkim o celu, jakim jest "Varroaresistente Bienen bis 2033 in Europa" i o narzędziu, jakie może temu służyć, a więc metodach biotechnicznych i izolacji matki pszczelej (i różnych dalszych kierunków aktywności, które się z tym wiążą). W przekazie Polskim natomiast dominuje rozmowa o narzędziu (metodach biotechnicznych/izolacji matek pszczelich), które niejako utożsamia się z celem. Kiedy słucham/czytam przekaz mam poczucie, że chodzi o to, żeby w 2033 roku pszczelarze powszechnie stosowali metody biotechniczne, a nie, żeby wtedy już od nich odchodzili, bo nie byłyby one już wówczas potrzebne z powodu wypracowania powszechnej odporności na warrozę (bo stosowanie tych metod w produkcji uważam za element uprzedmiotowienia pszczół). Jest to też mój subiektywny pogląd, prywatna opinia. Ale takie głosy podnoszone są nie tylko przeze mnie. Są po prostu różnice w przekazie - tak stwierdzam, tak uważam. [patrz "zastrzeżenia" na początku tego podrozdziału!]. 

Czy to znaczy, że z punktu widzenia polskiej myśli czy idei pszczelarskiej to źle? niekoniecznie. Wcale tak jednoznacznie nie uważam. Między innymi dlatego, że jesteśmy w tym temacie zaściankiem i trzeba nam pracy u podstaw. Ot, po prostu kilka osób (z czym ja sam też się zgadzam) wypowiedziało się tak, że dostrzegają różnicę w przekazie i na ten temat podjęły niemrawą dyskusję na mało aktywnej grupie, która nie ma zupełnie siły przebicia, choć proponuje wiele konstruktywnych rozwiązań i ma trochę dokonań teoretycznych w zakresie przybliżania wiedzy pszczelarzom [patrz na naszą stronę Bractwa Pszczelego, czy grupy Fort Knox; dodam, że ostatnio Kuba wykupił znów domenę Wolnych Pszczół i odnowił tą bazę wiedzy, którą kiedyś tworzyliśmy budując to środowisko - można więc sięgnąć i tam, większość naszych starych tekstów tam znajdzie: www.wolnepszczoly.org].

W ramach dygresji dodam, że nieskromnie (a co!) uważam, że z punktu widzenia zgromadzenia wiedzy o szeroko rozumianym pszczelarstwie naturalnym nasze środowisko nie ma sobie równych w Polsce (patrz cały materiał na podlinkowanych chwilę temu stronach). Z punktu widzenia dotarcia do pszczelarzy z tą wiedzą raczej nasze "sukcesy" należałoby uznać za mocno wątpliwe - i tu znów dla odmiany skromnie powiem, że - ujmę to tak: leżymy i kwiczymy. Zwłaszcza jeśli porównamy bogactwo tego materiału i zgromadzonej tam wiedzy, do realnego oddziaływania. Popatrzmy na przykład na Pszczelarza Jonasza (serdeczne pozdrowienia!). Nie zgadzam się z każdą jego tezą i każdym przekazem, ale zasadniczo uważam, że robi dobrą robotę i przybliża w dużej części tą wiedzę, która jest warta propagowania z punktu widzenia idei pszczelarstwa naturalnego [swoją drogą wciąż zastanawiam się jak do okrągłego ula wsadzić identyczne ramki - Jonasz obiecał podzielić się tą wiedzą z nami parę lat temu i nic!]. 

W każdym razie, tak samo jak każdy inny, Jonasz ma prawo budować swój przekaz jak chce. Co więcej buduje go tak, że trafia do odbiorców. Jeden jego film będzie miał wielokrotnie lepsze dotarcie z wiedzą do pszczelarzy niż cała nasza blisko-dziesięcioletnia działalność. Przykładowo pierwszy film Jonasza sprzed 3 lat o zaleszczotku miał 182 tysiące odsłon na YT, a mój artykuł sprzed 5 lat mniej więcej o tej samej tematyce (O zaleszczotku książkowym i nie tylko, czyli w poszukiwaniu naturalnego wroga dręcza pszczelego) ma tych odsłon na moim blogu coś niewiele więcej niż 300 (sześćsetkrotna różnica!, a ilościowo to... praktycznie wszystkie odsłony filmu Jonasza). Film był objawieniem/odkryciem dla widzów, choć w zasadzie cała  ta wiedza (wydaje mi się wręcz, że pełniejsza i lepiej umotywowana, ale nie chcę rozstrzygać, bo jako autor nie mogę być obiektywny) wisiała dostępna publicznie od 2 lat. Oczywiście artykuł jest też na grupie Bractwa i był publikowany w miesięczniku "Pszczelarstwo", jednak trudno w ogóle porównywać skalę siły dotarcia z praktycznie tą samą ideą czy wiedzą. W każdym razie Jonasz nakręcił super film - dobry w treści i formie - i wywołał tym więcej emocji i dyskusji niż ja klepaniem w klawiaturę, pisaniem bloga, artykułów i książki przez ostatnią dekadę. 

Rzecz jasna w XXI wieku trudno konkurować treściom pisanym z mediami filmowymi. Weźmy przykład tego tekstu - jest on całkowitym przeciwieństwem filmów Jonasza: jest długi, nudny, a do tego oparty na powtórzeniach i marudzeniu. Spodziewam się 40-50 klików i może 5 osób, które przeczytają od początku do końca (optymistyczne założenie) - jeszcze mniej się z tym wszystkim zgodzi, czy wyciągnie praktyczne wnioski (o ile w ogóle uzna, że z tego narzekania w ogóle jakieś płyną).


Zapowiada się pozew!

Miałem kilka kontaktów z panem sprzedającym izolatory. Gdy pojawiło się VR2033-Polska zadzwoniłem do niego i chwilę rozmawialiśmy. Chciałem się dowiedzieć więcej o tym jak grupa zamierza realizować cel, czyli "Varroaresistente Bienen bis 2033 in Europa" - na większość pytań nie uzyskałem odpowiedzi, dowiedziałem się mniej więcej tyle, że chodzi o metody biotechniczne. Pytałem go też na grupie jakie metody selekcji będą stosować, a przede wszystkim jak zamierzają docierać do pszczelarzy i jak przekonywać ich o konieczności prowadzenia selekcji. Nie uzyskałem odpowiedzi (teraz w jednym z filmów uzyskałem zapowiedź, że to zostanie przedstawione w przyszłym roku, po szkoleniach bodaj w Niemczech - czekam z niecierpliwością!). Te pytania wielokrotnie gdzieś się przewijały - nie uzyskałem odpowiedzi. Nawet do dziś nie znam tych odpowiedzi, choć część działalności jest już widoczna. Nie zmienia to faktu, że cała działalność prowadzona z werwą, aktywnie, z pozytywnym przekazem - oceniam ją pozytywnie (jeśli wręcz nie "bardzo pozytywnie") - a zwłaszcza na tle ostatnich 43 lat (to tak, żeby już tutaj zacząć rozpamiętywanie).

Niedawno (po tym przytoczonym poście z 20 listopada) pan sprzedający izolatory zadzwonił do mnie i powiedział, że nasze małe środowisko (a przede wszystkim administratorzy naszej facebookowej grupy - ze mną na czele) atakuje go i ruch Varroaresistenz2033-Polska, co jest dla niego niezrozumiałe. Tylko narzekamy, rozpamiętujemy przeszłość, zamiast cieszyć się z ich działalności. Uznał, że pisząc/mówiąc ogólnie o "środowisku pszczelarskim" obarczamy go winą za coś za co winy nie ponosi, że to niby jego wskazujemy jako tego biernego, bez inwencji, który nosi winy za dotychczasowe zaniedbania. Podniósł też, że jego działalność już przekroczyła wszystko co my osiągnęliśmy w naszym małym, nic nie znaczącym środowisku, które potrafi tylko marudzić. 

No cóż - tu trochę przyznaję rację. Nie włączano nas aktywnie do prowadzonych dyskusji - (ale przecież gdzieś tam nasz głos pojawiał się w prasie branżowej) - widać inni, tak jak pan od izolatorów nie traktują naszych postulatów poważnie. Sami nie mamy za sobą machiny marketingowej, sił i środków, żeby wywalczyć pozycje, a nasze postulaty są niepopularne i nie opierają się na sprzedaży jakiegokolwiek produktu. Wszystkim (tj. wiedzą, ale i pszczołami - patrz: Fort-Knox) dzielimy się nieodpłatnie. To i przekaz jest tylko taki jaki zbudujemy w czasie wolnym, a nie w czasie pracy nad promocją przedsiębiorstwa, dysponując określonym budżetem i jego zasobami. Zgoda też, że trudno cały czas wracać do przeszłości. Powinniśmy się cieszyć. Ja sam obiecuję tutaj solennie, że jak tylko moje pszczoły przestaną umierać na warrozę, to przestanę narzekać na to, że problem warrozy nie jest rozwiązywany. Bo od dawna przecież mówię, że nie da się go rozwiązać w pojedynkę. Obiecuję też starać się przestać marudzić i narzekać, jak będę widział, że przez minimum 3, a lepiej 5-6 lat prace środowiska są mocno zaawansowane w pracach (niekoniecznie w ruchu VR2033, ale w ogóle - przecież na nich nie zaczyna się ani nie kończy pszczelarstwo) i mamy w tym wspólne (środowiska) sukcesy. 

Tak czy owak od słowa do słowa nasza rozmowa telefoniczna nabierała emocji, mnie oskarżano o to, że uogólniam i mówię o zaniedbaniach "środowiska" a powinienem imiennie mówić do kogo mam ewentualne pretensje, a nie skreślać wszystkich i wszystko z góry [między innymi dlatego zdecydowałem się napisać imiennie o paru osobach, które przewijają się w tym wątku dyskusji], jednocześnie do mnie kierowane były pretensje, że inni z mojego środowiska coś napisali i że "nasza grupa" go atakuje (a nie że ze 4-5 konkretnych osób brało udział w dyskusji). Ot taka mała niekonsekwencja. Tak czy owak zapowiedziano mi, że zablokuje się mój dostęp do profilu Facebookowego VR2033-Polska i zabroniono mi podnoszenia dyskusji o tym profilu i jego działalności (a w zasadzie sugerowano nawet, że zabrania się mi go oglądać), gdyż dyskusje te narażają dobre imię tego ruchu, a oparte są na manipulacjach, wymysłach, nieprawdziwych danych i bezpodstawnych oskarżeniach. W szczególności z zapewnień (zresztą nie pierwszych) żadnych pieniędzy - zwłaszcza unijnych - nikt z tego tytułu nie dostaje, chodzi jedynie o dobro pszczół, wszystko finansowane jest prywatnie. Zapowiedziano mi, że jeśli nasze (naszego środowiska, tj. grupy Bractwo Pszczele) dyskusje się powtórzą i tego typu insynuacje będą się pojawiać, czeka mnie pozew cywilny (albo za moje słowa, albo - jako administratora - za niedopilnowanie moderacji oskarżeń kierowanych przez innych uczestników na grupie). Na tym etapie podziękowałem za dalszą rozmowę i zakończyłem połączenie.

(dokładnych słów nie pomnę, ale taki był wydźwięk i przekaz - jeśli przekazałem coś niedokładnie, to nie wynika to ze złej woli).

O rozmowie tej poinformowałem na grupie (nie bojąc się skutków prawnych, bo są one wydumane, ale uznawałem na tamtym etapie, że niepotrzebne spory nie służą idei), zastanawiając się co robić dalej. 

Szanowne koleżeństwo,
dowiedziałem się, że treści na naszej grupie odbierane są jako nieuprawniony atak (przez administrację, także przeze mnie) na grupę Varroaresistenz oddział Polski. Zagrożono mi też postępowaniem sądowym w tej sprawie, jeśli będzie się to powtarzało. W związku z tym nie do końca wiem co mam robić. Zabroniono mi (nam?) komentować publiczną działalność tej grupy. Jest to dla mnie sytuacja niespotykana i bezprecedensowa. Pojawiały się tu różne opinie (w tym moje), ale moim zdaniem żaden z postów nie przekroczył granicy wolności słowa - zwłaszcza, że mówimy o działalności publicznej i taką też komentowaliśmy. Zastanawiam się w związku z tym czy nie skasować wszystkich postów dotyczących działalności tej grupy, bo widzę że jest to jakaś kość niezgody. Zetknąłem się z czymś takim pierwszy raz, więc nie do końca tą sytuację rozumiem.

Profil VR2033 odpowiedział: 


No cóż. W rozmowie słyszałem, że nasze insynuacje są atakiem, teraz dowiaduję się, że nie są "li tylko" - a więc czym jeszcze? Nie wiem. 

O ile pomnę, pan od izolatorów nie zamieszczał nigdzie sprzeciwu w ramach dyskusji (tą formę uznałbym za właściwszą) - wyraził "sprzeciw" w rozmowie indywidualnej ze mną. Uznał, że nie warto się tłumaczyć publicznie, wolał grozić mi pozwem. 

A swoją drogą - ciekawe jaki byłby wynik pozwu skierowanego przeciwko któremuś z instytutów pszczelarskich za dekady zaniedbań, narażające nas wszystkich na koszty? Taki koncept analogiczny do pozwów przeciwko władzom miast czy gmin za zaniedbania skutkujące smogiem. Jeśli w innym temacie się to pojawia...? Kto wie, może to zrobiłoby "ruch w interesie"?


Czy problem mogą rozwiązać tylko producenci i sprzedawcy izolatorów? 

Nie wiem jaki jest cel państwa od izolatorów (odnoszę się tu do słów, że suponowałem jakoby celem ruchu nie było dobro pszczół). Wiem jak publicznie określony jest cel ruchu VR2033-Polska i wiem jaki jest przekaz - o czym pisałem w tym "przydługim" poście. Nie mam ochoty z nikim licytować się na "dobro pszczół". Wszyscy pszczelarze chcą dobra pszczół - nawet ci, którzy trzymają je tylko dla wybujałej produkcji i nawet ich specjalnie nie lubią. "Dobre" pszczoły, które mają "dobrze", dają "dobry" zbiór - więc każdą kolejną kurację najtwardszą nawet chemią, można uzasadnić "dobrem pszczół". Tak zresztą to jest przecież uzasadniane. Ratujemy (my pszczelarze) pszczoły przed wymarciem, dla dobra pszczół i dla dobra świata, czyż nie? Ja sam mam pewne wątpliwości czy usuwanie (zabijanie) czerwiu, czy trzymanie matki pszczelej w izolatorze czy klatce, jest takim znów wyjątkowym "dobrem pszczół" (których pszczół? tych w izolatorze czy poza nim? gatunku pszczoły miodnej? czy pojedynczej rodziny pszczelej? matek pszczelich czy robotnic? tych pszczół, które jeszcze się nie wygryzły z plastra i są przetapiane razem z woskiem? Tych przyszłych pszczół, czy obecnych? A może dzikich pszczół? czy którychś jeszcze innych?) Nie o tym jest ta dyskusja - przynajmniej z mojej perspektywy. 

Nie kwestionuję prac i wysiłków naukowców i hodowców, z którymi współpracuje ruch VR2033-Polska. Nie kwestionuję oddania pszczelarzy swojej pasji, zajęciu hobbystycznemu czy zawodowi. Kwestionuję dotychczasową wolę, chęć i zaangażowanie środowisk pszczelarskich w rozwiązanie problemu warrozy. W pewnym sensie podaję w wątpliwość (można więc powiedzieć, że "kwestionuję") dotychczasowy dorobek niektórych z tych osób, ale nie dorobek w ogóle (tj. ich prac naukowych, badawczych czy.... o np. dorobek w tzw. przerasowieniu pszczół - ten dorobek podkreślałem zawsze), a tylko ten w zakresie wdrażania pomysłów na rozwiązanie problemu warrozy poprzez selekcję/hodowlę i przekonywanie środowiska do potrzeby chowu pszczół odpornych. Pan Wojtek Pelczar uczciwie to przyznał: nie mamy w naszym środowisku  pszczelarskim wiedzy i doświadczeń w tym zakresie. Więc kwestionuję dorobek hodowców w tym zakresie, ale i pan Wojtek sam to zrobił. Cenię go za szczerość i uczciwość w tym. Życzę mu też szczerze powodzenia w dalszych pracach nad odpornością pszczół. Szczerze, życzliwie i bez ironii. 

Za brak odporności pszczół i brak dyskusji o rozwiązaniach czynię odpowiedzialnymi (czy też suponuję tą odpowiedzialność) "środowisko naukowe" (nie konkretnych naukowców współpracujących z VR2033-Polska) i "środowisko hodowców" (nie konkretne środowisko hodowców współpracujących z VR2033-Polska). A dlaczego nie indywidualnie, poszczególne osoby, to tłumaczyłem już wyżej. Po prostu nie było u nas ludzi z wizją, którzy zajęliby się problemem. Do tej pory nic wyjątkowo mądrego i praktycznego w tym zakresie się nie działo. Ale liczę na to, że za 10 lat jednym tchem wymienię pana Pelczara, Szeligę czy Chachułę obok Erika Österlunda, a panią Strachecką czy pana Olszewskiego obok Büchlera, Martina, Seeleya - jako ludzi z wizją, którym chciało się walczyć o zmianę. Późno, bo późno, ale czekam (mało)cierpliwie pozostając w ostrożnym nastroju optymistycznym. Ba, może państwa od izolatorów będę wymieniał jako tych, którzy nie mając nawet pszczół (bo o ile wiem nie mają) byli głównym motorem rozwiązania problemów pszczelarstwa! To byłoby coś!

Maciory trzymamy w izolatorach dla dobra świń. Przede wszystkim, jeśli za bardzo nie mogą się ruszać, nie tracą na wadze, zużywają mniej energii, tym samym produkują więcej mleka i ich młode są lepiej odkarmione, a więc są silniejsze, zdrowsze i szybciej przybierają na wadze. Dzięki tej metodzie młode zawsze wiedzą gdzie znajdą matkę i mają łatwiejszy dostęp do pokarmu. Dzięki trzymaniu maciory w izolatorze jest też mniejsze prawdopodobieństwo, że zgniecie młode, bo z rzadka ma w ogóle możliwość wstać i ponownie się położyć. Dodatkowo taką maciorę można łatwo zbadać i w razie choroby zaaplikować jej kurację, tym samym zapewniając jej odpowiedni dobrostan.

W pewnym sensie kwestionuję też to, że wszystko się dzieje "dla dobra pszczół" - dla swoistej idei. Tak, kwestionuję to. Niestety czy stety wszystko kręci się wokół pieniądza. A pszczelarstwo kręci się wokół pieniędzy za sprzęt pszczelarski, matki, odkłady i oczywiście miód. Nie znaczy, że każdy będzie trzymał pszczoły dla pieniędzy, ale sądzę, że takie jest podejście większości środowiska pszczelarskiego. Pan Przemysław Szeliga w linkowanym powyżej wywiadzie powiedział (podoba nam się to stwierdzenie, czy nie, również brawa za szczerość): "Jeśli pszczoły miałyby nawet świetne instynkty higieniczne, świetnie radziłyby sobie z warrozą, ale ucierpiałaby na tym miodność, to nasuwa się pytanie: po co pszczelarzowi takie pszczoły. Takie mogą żyć dziko". To nie jest odosobnione zdanie w środowisku pszczelarskim. Na proteście pszczelarzy (o czym pisałem w tekście: O zdrowiu pszczół, problemach pszczelarstwa i współpracy przy hodowli pszczół odpornych - cz. 2) jeden z hobbystów narzekał, że "niedługo to hobby przestanie się opłacać". Ale naprawdę takich głosów jest mnóstwo. 

I przecież nie "dla dobra pszczół" grzeje się gniazda w lutym, żeby rozwój był szybszy, łączy się rodziny słabe, prowadzi hodowlę na miodność, która zmniejsza zdolności adaptacyjne pszczół, wymienia co roku czy dwa matki pszczele na te miodniejsze, sprowadza obce genetycznie matki, utylizuje czerw trutowy, wywozi pszczoły na pożytki i tak dalej. No chyba że dla dobra pszczół pszczelarze zawodowi w USA wożą pszczoły na migdałowce? - nic tak nie poprawia dobrostanu jak zamknięcie w ulu i telepanie przez parę dni na ciężarówce! Muszę jednak nadmienić, że czytałem wypowiedzi pszczelarzy o wymianie matek dla dobra pszczół (naprawdę!). Część pszczelarzy kieruje się następującą logiką: dzięki temu, że mamy hodowle pszczół produktywnych i metody chowu zapewniające dochody pszczelarzowi, ten ma czas i motywację zajmować się nimi, opiekować, tym samym dbać o ich dobrostan i ratować je od wyginięcia z powodu złej warrozy - ergo: metody intensywne prowadzone są dla dobra pszczół! (bo bez nich przecież biedne by wyginęły...).

A też nie znaczy wcale, że pszczelarze w większości nie są pasjonatami - tego nie kwestionowałem nigdy. Ale tych wszystkich rzeczy, które przez ostatnie 43 doprowadziły do bieżącego stanu (a także tych, które też doprowadziły do zmiany żywiciela dręcza wcześniej w Azji) i które powstrzymywały i wciąż powstrzymują pszczelarzy od rozwiązania problemu, nie robiło się dla "dobra pszczół". Dla dobra pszczół to pewnie należałoby je zostawić w spokoju, zaprzestać uprawiania gospodarki pasiecznej i co najwyżej zająć się rozwojem fauny pyłko- i nektarodajnej. A to wszystko co wymieniłem robi się dla kasy. Niektórzy robią to z fałszywego zrozumienia dobra pszczół. Są też tacy, którzy starają się utrzymywać jakieś biznesy (z czegoś trzeba przecież żyć?), czy prowadzić hobby raczej możliwie pszczołom nie szkodząc. Nie widzę nic złego w tym. Ja sam chciałbym aspirować do tej ostatniej grupy (czy w niej jestem - trudno powiedzieć). 

Mój bieżący, dotychczasowo ukształtowany światopogląd każe mi powiedzieć, że ja sam nie trzymam pszczół dla ich dobra - trzymam je dla realizowania jakiejś tam osobistej pasji czy zainteresowania (pobudki egoistyczne?). Dziś mamy kilkukrotne przepszczelenie Polski - zwłaszcza w rejonie gdzie mieszkam. Owszem, chciałbym wierzyć, że mój sposób trzymania pszczół jest względnie neutralny środowiskowo (czy taki jest? nie wiem. tej tezy jednak bronię w moich subiektywnych relacjach i spostrzeżeniach), jednak "dla dobra pszczół" w moim rejonie (południowa małopolska) należałoby masowo likwidować pasieki, zmniejszając liczbę rodzin pszczelich przynajmniej pięciokrotnie. Więc dla dobra pszczół powinienem przestać zajmować się pszczelarstwem. Nie dlatego, że ja czy któryś z moich sąsiadów robimy coś bardzo źle czy niewłaściwie (jednostkowo), ale dlatego, że samo podtrzymanie dużej populacji pszczołom szkodzi i tym samym - w moim rozumieniu - nie może być za bardzo traktowane jako działanie dla ich "dobra". Nawet jeśli intencje i motywacje są krystaliczne, to sama obiektywna rzeczywistość jest po prostu inna. 

I jeśli pan od izolatorów chce mnie za to pozwać, to niech pozywa, ale ja nie uważam, że on produkuje i sprzedaje izolatory dla dobra pszczół. Sprzedaje je, bo z tego żyje. Oczywiście może być pasjonatem ślusarstwa czy pasjonatem biznesu. I to nie jest złe. Może to i nawet jest dobre. Nie kwestionuję jego uczciwości czy właściwych motywacji (bo choćbym nawet próbował nie mam wiedzy po temu i nie chcę jej mieć). Ale produkcja izolatorów jest to biznes. Zakładam (sądzę, że się nie mylę), że uczciwy, a co więcej sprzyjający pośrednio idei VR2033, czyli pośrednio też "Varroaresistente Bienen bis 2033 in Europa". Zakładam więc (to moje założenie, można za nie pozywać) że idea służy mu w reklamowaniu biznesu, a biznes pozwala mu na promowanie idei. I powiem więcej - podoba mi się bardzo - szczerze i bez ironii - że wybrali taką właśnie formę tej działalności promocyjnej i ten kierunek. Ale jeśli jednak ktoś nie widzi tego powiązania, to znaczy, że ma oczy zamknięte, a jeśli ktoś próbuje nas przekonywać, że tego powiązania nie ma (albo że przekaz grupy Polska i Deutschland jest taki sam), to obraża naszą inteligencję. Ale na pewno wydawanie pieniędzy na promocję własnej firmy i przy okazji idei, służy zmianie - wreszcie! - dyskursu pszczelarskiego. Dzięki temu możemy zobaczyć ciekawe materiały, czegoś się dowiedzieć od autorytetów pszczelarskich. To jest swoiste "win-win" - i ja to lajkuję. Owszem, mam swoje uwagi (mam powtórzyć jakie?...no może już nie, kto będzie chciał to sobie przeczyta tekst od początku), ale w bilansie ruch VR2033 robi dobrą robotę i może nawet choć trochę skruszy beton.

Na boku zostawiam teoretyczną dyskusję na temat etycznych aspektów łączenia biznesu i nauki. 

Problemy pszczół można rozwiązać na wiele sposobów. Można je rozwiązać w ten sposób, że zostawimy owady zupełnie same sobie, czy też tak, że będziemy wszyscy prowadzić pszczelarstwo w typie pszczelarstwa darwinistycznego, mocno amatorskiego, czy hobbystycznie zajmiemy się wieszaniem barci, porzucając gospodarkę towarową/intensywną/przemysłową. Nie sądzę jednak, aby się to stało, bo pszczelarstwo dziś to prężny biznes - wciąż chyba jeszcze dochodowy (być może jednym z ratunków dla przyjaznego pszczołom pszczelarstwa jest to, żeby przestał taki być). Do tego oparty o szereg mitów, półprawd, a czasem wręcz kłamstw (mówię tu o całym tym bee-washingu dowodzącym niby, że cały świat utrzymywany jest przez pszczoły miodne i w związku z tym trzeba je ratować; te wszystkie wyimaginowane cytaty Einsteina i inne kłamliwe bzdety). Problemy pszczelarstwa można więc próbować rozwiązać stosując zasady biznesowe (metody biznesowe pasują do biznesu). Być może więc jedną z nielicznych możliwych czy prawdopodobnych w praktyce metod na rozwiązanie problemu warrozy jest to, że sprzedawca izolatorów mający swoje biznesowe motywacje zacznie promować ideę metod biotechnicznych posiłkując się autorytetem naukowca, który ideę "Varroaresistente Bienen bis 2033 in Europa" opracował. Bo kto inny ma mieć na to środki?  Ja nie mam. Sądzę, że Ralph też nie ma na to nadmiernych środków prywatnych. Oczywiście można by je pozyskiwać z jakichś funduszy, czy składek - nie wierzę jednak w to, że się to uda w szerszym wymiarze. Zdecydowanie lepsza jest motywacja biznesowa. W interesie wszystkich pszczelarzy jest to, żeby pszczoły były odporne. Jakkolwiek sposobów na to jest wiele, to wydaje się, że obecnie jednym z bardziej prawdopodobnych rozwiązań jest właśnie to, oparte o metody biotechniczne (bo one pozwalają prowadzić pszczelarskie biznesy i zarabiać kasę, równocześnie pracując nad odpornością - a przynajmniej nie pogarszając jej poziomu). Jedną z możliwości stosowania metod biotechnicznych jest izolacja matki, a tą znów można przeprowadzić przy pomocy izolatorów, sprzedawanych i produkowanych min. przez państwo od izolatorów. Być może więc ten ruch potrzebuje biznesowego kopa motywacyjnego do jego promocji i po prostu potrzebuje państwa od izolatorów. Jeśli to oni "naprawią" pszczelarstwo, to będę im za to wdzięczny.

Chciałbym tylko, żeby było to na uczciwych zasadach i bez procesów. Jak mówi stare przysłowie pszczół, jeśli 1 osoba mówi ci, że jesteś koniem, to chyba masz do czynienia z wariatem, ale jeśli 5 osób ci to mówi, to zacznij żreć siano i idź się podkuć (czy jakoś tak to było podobnie). Co najmniej kilka osób (dla odmiany się powtórzę) jednoznacznie zauważa, że przekaz VR2033-Polska jest inny niż VR2033-Deutschland. Proszę przyjąć to do wiadomości, te opinie zignorować (jesteśmy przyzwyczajeni do ignorowania naszych wypowiedzi, postulatów czy pomysłów), albo wziąć pod uwagę, albo z nimi dyskutować, albo zrobić coś jeszcze innego - ale proszę nam (mi) pozwem nie grozić. A można go złożyć też bez grożenia - niech i sędzia się pośmieje, a co! Przedsądowe wezwania proszę kierować na maila: pantruten@gmail.com. 


Wspieram!

Mając szereg różnych zastrzeżeń, wątpliwości i nie będąc pozbawiony sceptycyzmu wspieram ruch VR2033-Polska i trzymam za niego kciuki. Można by więc powiedzieć wręcz, że w interesie idei, która leży mi na sercu powinienem trzymać kciuki za interesy i sukces materialny państwa od izolatorów. Pomimo zagrożenia mi pozwem, co nie wzbudziło mojej sympatii do tego pana, przełknę to jakoś i mogę trzymać kciuki i za to. Cieszę się też z obecnego przebudzenia niektórych osób. Bardziej oczywiście jednak niż ruch VR2033-Polska czy biznes państwa od izolatorów wspieram ideę "Varroaresistente Bienen bis 2033 in Europa" i za nią trzymam kciuki mocniej. Na razie wciąż nie wyzbyłem się mojego sceptycyzmu co do woli środowiska w zakresie rozwiązania problemu, a mój optymizm jest bardzo, bardzo ostrożny. 

Oczywiście w związku z tym, mógłbym o tym nic nie mówić, żeby nie zarażać innych sceptycyzmem (bo być może podnoszenie sceptycyzmu zraża do idei? No cóż, pan Pelczar też w pewnym sensie podniósł głos sceptyczny, czyż nie?). No nie wiem. Może mógłbym. Może rozwiązanie jest w dyplomacji i właściwym kreowaniu samozadowolenia i jego odpowiednim podtrzymaniem i kierowaniem w oparciu o reklamę biznesową? No wiecie, tak w ramach jakiejś inżynierii społecznej. Więcej osiągnie się chwaląc za nawet mały postęp niż ganiąc za opór. Patrząc z boku sam mogę powiedzieć: bardziej działa marchewka niż kij. Ale okazuje się, że najlepiej do rozumu przemawia kasa. Jeśli więc biznesowo ten model się sprawdzi, to państwo od izolatorów będą mogli szybko przejść na emeryturę, a ja wreszcie będę mógł trzymać pszczoły zdrowe, bo takie też byłyby w moim otoczeniu (byleby wreszcie były!). Wątpię, że w 2033 będą takie pszczoły w Polsce. Nasi hodowcy dopiero zaczynają się uczyć, a część naukowców wciąż na wykładach mówi bez przekonania. Być może w 2033 będą już takie pszczoły w Niemczech. A kto wie, być może biznesowa motywacja lepiej zadziała w Polsce niż tam i staniemy się faktycznie elitą? Ha! Polska byłaby znów mesjaszem narodów! 

Zdecydowanie jestem zadowolony z tego, że tzw. Okno Overtona tej całej dyskusji o zdrowiu pszczół i rozwiązaniu problemu zostało lekko przepchnięte we właściwym kierunku. Dziś - choć wciąż zdarzają się głosy, że "byłoby to barbarzyństwem" - raczej nie kwestionuje się w dyskusji tego, że gdzieś tam można trzymać pszczoły odporne, że być może wręcz da się (ale oczywiście nie u nas), a dyskusja ta w ogóle jest prowadzona szerzej, na lepszych podstawach, z lepszymi argumentami. Możemy podeprzeć się licznymi pracami naukowymi. Jest inaczej niż było w 2014-2015 roku, kiedy zaczynaliśmy stawiać nasze pierwsze kroki. Czy przepchnięcie tego okna Overtona jest też trochę naszą zasługą? Wątpię, a raczej wychodzę z założenia, że nie, bo nasza siła dotarcia jest mizerna. Moim zdaniem jest wynikiem presji z zewnątrz - czyli te wszystkie źródła, z których my czerpaliśmy i czerpiemy od dekady, od kilku lat stają się już tak powszechnie znane, że po prostu nie można ich przemilczać i ignorować. Naukowcy i hodowcy nie mogą już negować tego, że zrobiono na świecie ogromny postęp i liczne kroki we właściwą stronę. 

Oczywiście, wciąż jest ogromne samozadowolenie i nazywanie się elitą, ale chyba już większość ludzi ze środowiska gdzieś podskórnie zdaje sobie sprawę, że po cichu ta elita musi nadgonić innych, bo zostaliśmy z tyłu. Być może właściwą formą przekonywania ludzi jest przybranie samozadowolonej maski pioniera, mówienie, że jest super, ale zróbmy jeden mały wysiłek, żeby już w ogóle Polska była pszczelarskim mistrzem świata. Zgadzam się, że przekaz bardziej radykalny w tym konserwatywnym środowisku pszczelarskim (bo takie ono jest) się po prostu nie sprawdza. Jest niezrozumiały. Jest odbierany jako atak w poczucie samozadowolenia - a kto by to lubił? Jeśli więc przekaz VR2033-Polska dostosowany jest do koncepcji małych kroczków to może to i dobrze? Może najpierw trzeba sprzedać mnóstwo izolatorów, żeby one pojawiły się w pasiekach, a potem - jak już ludzie będą wiedzieć jak przełożyć do nich ramki i matki - uczyć jak z nich zrobić pełniejszy użytek? 

Być może to jest lepszą drogą niż mówienie o celu, tak jak mówią o nim przedstawiciele ewidentnie bardziej progresywnego środowiska niemieckiego. Takie ono jest, czy nam się podoba czy nie - świadczą choćby o tym takie fakty, że oni od dekady nad tym wszystkim mocno już pracują i mają już dziś wypracowane lokalnie odporne populacje lub ich prace są mocno zaawansowane. John Kefuss we Francji w latach 90'tych selekcjonował pszczoły higieniczne (to co dziś robi pan Pelczar), a o ile nie mylę daty, w 1998 porzucił leczenie. Jak dowiedzieliśmy się od pana Mariusza, Paul Jungels zaczął pracę selekcyjną w w 2000 roku. Chyba bodaj w roku 2002 zrobił to Juhani Lunden w Finlandii, a w 2008 roku przestał leczyć. Erik Österlund o pszczołach odpornych pomyślał około 1987 roku, a w 1989 roku wybrał się po "odporną genetykę" do Afryki w ramach koncepcji Buckfast, a więc już wtedy podjął pierwsze kroki. Od tych wydarzeń minęło kilkadziesiąt lat. Zagraniczne środowiska rozmawiają o tym jak przenieść działającą lokalnie ideę do mainstreamu, my wciąż nie zamknęliśmy dyskusji o tym, czy to wszystko w ogóle ma sens i czy się da. Nie, nie jesteśmy elitą.

Ostatnio słuchałem podkastu dotyczącego mediów społecznościowych - i tam było między innymi pytanie, cytuję: "czemu lewica nie umie w media?". Prawica nie boi się przecież wystawiać funkcjonariusza, który pyta: "co mamy zrobić, żeby pan wygrał?" czy "jak mamy zrobić, żeby zebrać pieniądze na kampanię dla was?". Czyli nie są to tyle media - mające swoje poglądy, ale jednak media traktowane, jako czwarta władza patrząca wszystkim na ręce - ale raczej przedłużenie komórek prasowych danych struktur. [daleki jestem od mówienia, że tzw. media liberalne są obiektywne i nie mają poglądów, ale jednak nie są aż tak bezczelne i przynajmniej starają się zachować pozory]. Odpowiedź była oczywiście złożona, ale jedno ze zdań - wcale niekoniecznie wprost odpowiadające na to pytanie - brzmiało: "Nie potrzebujemy mediów lewicowych dla lewaków, które będą potwierdzały, że mają rację". Więc ja też nie zamierzam być "medium lewicowym dla lewaków" i nie zamierzam nikogo utwierdzać w przekonaniu, że ma racje, tylko dlatego, że tego oczekuje, albo tylko dlatego, że niektóre nasze poglądy są zbieżne. 

Przyjmuję do wiadomości, że ktoś nie musi reagować na moje uwagi, może je zignorować, albo podjąć z nimi dyskusję. Wolałbym jednak, żeby mi nie groził pozwem, bo to sprawie nie służy. Inaczej rozumiem słowa "Z punktu, mając na uwadze, że ewentualna krytyka może być, tak musimy zrobić, żeby tej krytyki nie było". Nie uważam, że krytyki ma nie być, bo zabronimy jej pod groźbą pozwu. Uważam, że "tak musimy zrobić, żeby tej krytyki nie było" po prostu podejmując wreszcie realne działania dotyczące pracy nad odpornością. I nie, nie jest to krytyka pana od izolatorów i ruchu VR2033, choć pan ten łaskaw był ją wziąć do siebie. Chciałbym zauważyć, że środowisko pszczelarskie nie zaczyna się i nie kończy ani na panu od izolatorów, ani na ruchu VR2033-Polska -cokolwiek ktokolwiek sobie myśli. Ja w każdym razie nie mam zamiaru stać się medium, które będzie utrzymywać samozadowolenie. Zapewne będzie oznaczać to pozostanie przeze mnie w nieistotnej dla dyskursu niszy, niszy w niszy, jaką dziś stanowi środowisko, którego jestem (za przeproszeniem) członkiem i współzałożycielem. No cóż, oczywiście chciałbym, żeby te idee przeniknęły do dyskursu. Więc cała nadzieja w VR2033, że tam się znajdą, bo ja - tak jak lewica - w media nie umiem.

No dobra, koniec. Teraz już można pozywać. Czas start.