środa, 3 lipca 2024

Wizyta u Juhaniego Lundena - czyli mały przystanek na trasie rowerowej przygody

Osiemnastego maja ruszyliśmy razem z moją żoną na długo wyczekiwaną rowerową przygodę. Ostatnie lata były dla mnie wyjątkowo ciężkie. Kilka lat temu zdecydowaliśmy się sprzedać nasz dom i kupić gospodarstwo z domem do remontu w Beskidzie Wyspowym. Wiedziałem, że doprowadzenie gospodarstwa do takiego stanu, jaki chcemy, będzie kosztowało wiele pracy, wysiłku i wyrzeczeń, ale cała ta sytuacja zdecydowanie mnie przerosła. Inflacja spowodowała też, że trzeba było zakasać rękawy i więcej robić samemu, niż wstępnie planowaliśmy. Siła robocza w naszym regionie jest dość droga, więc przy zwariowanych cenach materiałów budowalnych trzeba było oszczędzać gdzie indziej. Plan był taki, żeby zaraz po przeprowadzce wsiąść na rower na kilka miesięcy, odpocząć, zresetować się i z nowymi siłami i nastawieniem "zaatakować" remont. Te plany pokrzyżowała pandemia. Prawie bezpośrednio po naszej przeprowadzce zamknięto granice, ludzie pozamykali się w domach i trzeba było dostosować się do nowej rzeczywistości. Zabrałem się więc za pracę i było to trochę jak wpadnięcie z deszczu pod rynnę. Potem pracowałem siłą rozpędu - kosztem pleców, bioder, wymęczenia fizycznego i psychicznego. Cóż, sam chciałem. Nie piszę, żeby się żalić, ale po prostu opisuję fakty. O długim, bo miesięcznym, urlopie 2 lata temu (również rowerowej przygodzie - jechaliśmy wtedy z Bułgarii do domu) zapomniałem chyba 2 tygodnie po nim. Znów trzeba było wracać do pracy. 

Poprzedniej zimy (2023/24) wreszcie udało nam się zakończyć główną część remontu. Wprowadziliśmy się do domu i to pozwoliło mi wreszcie wrócić do pomysłu swoistego resetu i rowerowej przygody. Zdecydowaliśmy się na wyjazd dookoła Bałtyku, z przystankiem na Nordkapp - najdalej wysuniętym na północ przylądkiem Europy. Skandynawia wydaje się absolutnie najlepszym miejscem na rower, jeśli chcesz obcować z przyrodą, poczuć przestrzenie i... zaoszczędzić na noclegach w tym wyjątkowo drogim regionie [mała dygresja: przedwczoraj spotkaliśmy parę emerytowanych rowerzystów z Włoch jadących na rowerach elektrycznych - z tej racji nie mogli zrezygnować ze zorganizowanych noclegów i jak my spać na dziko. Powiedzieli nam, że Norwegia była wyjątkowo droga - w Bodo, które jest swoistym turystycznym skrzyżowaniem Norwegii u progu Lofotów za jeden nocleg zapłacili - bagatela 260 Euro]. W całej Skandynawii jest mnóstwo jezior i rzek, co umożliwia rozbicie namiotu w zasadzie wszędzie, a nadto - żeby dopełnić to szczęście - prawo na to po prostu pozwala. Nikt nie robi wyrzutów, wszyscy są wręcz zdziwieni, gdy się pyta czy można gdzieś postawić namiot. Jest to dla tutejszych ludzi oczywiste, że po prostu można. 

Ale nie o tym miało być, bo przecież o pszczołach. W drodze na północ, jeszcze w Polsce odwiedziliśmy kilku znajomych - Kamila Bućko (na północy Lubelszczyzny), Piotra Piłasiewicza (w Augustowie) i Piotra Fiedorowicza (na Sejenszczyznie). Były to bardzo miłe wizyty, a z Kamilem i Piotrem Fiedorowiczem mogliśmy się wreszcie poznać osobiście (do tej pory Kamila znałem z licznych rozmów telefonicznych, a Piotra z kontaktów internetowych). Wszyscy wymienieni poszukują własnych sposobów na odejście od pszczelarstwa, jako gałęzi przemysłowego rolnictwa. Kamil i Piotr próbują swoich sił we względnie "normalnym" pszczelarstwie, przy czym bez stosowania substancji toksycznych, bez stałej wymiany matek, bez pędzenia pszczół do rozwoju itp itd. Piotr Piłasiewicz natomiast od lat (to już chyba będzie z 10?) zajmuje się rekonstrukcją tradycyjnego bartnictwa - wiesza barcie w Puszczy Augustowskiej, a także prowadzi warsztaty bartnicze, na których promuje to szlachetne zajęcie. Wszystkim nim (i oczywiście nie tylko) niezmiennie życzę powodzenia!

Ponieważ nasza trasa miała przebiegać przez Finlandię, pomyślałem, że warto by odwiedzić Juhaniego Lundena, którego poznałem na konferencji w Austrii w 2018 roku. Moje poglądy na temat pszczół i pszczelarstwa miałem już wówczas mniej więcej sprecyzowane. Można by je nazwać "idealistyczne"? Ale powiedziałbym, że nie w tym "odjechanym" znaczeniu. Zresztą, czytelnicy bloga, czy ci, którzy przeczytali moją książkę (Pszczelarstwo w zgodzie z naturą (...)) mniej więcej znają moje poglądy. Mój "idealizm" nie polega na tzw. bambinizmie (a przynajmniej tak mi się wydaje i od tego chciałbym być daleki, jakkolwiek czytają i rozumieją mnie inni). Stoję twardo na ziemi, wiedząc jak natura jest brutalna i jak - niestety i co gorsza - brutalne jest rolnictwo i gospodarka. Mój idealizm opiera się raczej na tym, że wydaje mi się - o zgrozo - że ludzie powinni rozwiązywać problemy, które stają przed nimi, a nie zamiatać je pod dywan. Słowem powinni (to jest to idealistyczne słowo - nakazujące "powinności") raczej myśleć perspektywą długofalową, a nie krótkofalową - nawet, a może przede wszystkim w kategoriach ekonomicznych. Niestety koszty środowiskowe działalności ludzkiej nie są wpisane w ekonomię. Nikt do ceny matki pszczelej sprowadzonej zza granicy nie dolicza kosztów rozmycia przystosowań genetycznych pszczół lokalnych. Nikt do apiwarolu nie dolicza kosztów zdrowotnych, jakie ponosi populacja pszczół w związku z nadużywaniem tzw. chemii. itp itd. A nawet, jeśli ktoś te koszty by doliczył, to pieniądze i tak nie trafiłyby tam, gdzie mogłyby służyć niwelowaniu skutków problemów, z tytułu których zostały doliczone. Ot, trochę jak składka zdrowotna za rządów pisu była po prostu kolejnym podatkiem i nie wpływała w znaczącym procencie do służby zdrowia. Trochę jakby taki mechanizm, że jeśli doliczymy 10 czy 20 groszy do woreczka foliowego w sklepie, to po wprowadzeniu tej daniny "zieloni" się ucieszą, "konfederaci" zazgrzytają zębami, pieniądz wpłynie do budżetu, po 3 dniach wszyscy o nim zapomnimy, doliczając do wydatków w sklepie, a pieniądze nie trafią gdzie powinny (czyli na utylizację plastikowych śmieci). Po tygodniu zakupy są o te 50 groszy droższe, każdy zapomina, śmieci jak były tak są. Ale wydaje mi się, że w przypadku problemów pszczelarskich nawet i takich opłat nie ma. Nikt nie myśli o kosztach długofalowych bieżącego postępowania. Każdy myśli tylko o tym, jak wyprodukować parę kilo więcej miodu. Do tego sprowadza się nowoczesne pszczelarstwo. 

Moje wybory ("idealistyczne"?) mniej więcej nie zmieniły się od 2014 czy 15 roku (tak mi się wydaje). Natomiast trochę złagodziłem - z braku lepszego słowa - moje podejście do tego co obserwuję naokoło. Chyba nie dlatego, żebym uznawał, że dzieje się dobrze. Po prostu widzę, że pomimo rozlicznych argumentów, które powinny kierować pszczelarzy do zupełnie innych wyborów w zakresie sposobu trzymania pszczół, nic się nie zmienia. To trochę tak, że każdy kiwa głową, mówi, że ta chemia to straszna rzecz, a potem i tak 99.99% ludzi po nią sięga (że niby nie da się inaczej). W ten sposób - jak to zwykłem powtarzać - tkwimy w samospełniającej się przepowiedni. Przekonanie, że nie da się inaczej warunkuje to, że nikt nie próbuje, co z kolei warunkuje to, że faktycznie nie da się inaczej (lub jest to trudne i/lub nieopłacalne). Dziś więc już się nie chcę denerwować swoją pewnego rodzaju niemocą (do której się przyznaję) w zakresie próby przekonania nawet pojedynczych osób do myślenia w zakresie długofalowych rozwiązań. Przestałem odwiedzać fora, nie uczestniczę w dyskusjach. Dzięki temu żyję trochę spokojniej. Trochę.

W 2018 roku wydawało mi się jeszcze, że można coś zmienić podając racjonalne argumenty. Dziś już wiem, że argumenty nie działają. Nawet te ekonomiczne (które odwołują się jednak do ekonomii długofalowej, a nie krótkofalowej). Wtedy, poznając Juhaniego Lundena, byłem więc przekonany, że rozwiązanie tkwi w pomysłach takich, jak nasz Fort Knox - i to tylko kwestia czasu (wiedziałem, że nie krótkiego i nie będzie to proste, ale jednak wierzyłem w racjonalny rozwój tego typu współpracy). Wydawało mi się, że wystarczy podać na tacy wiedzę, przykłady i problem się rozwiąże - ponownie zastrzegam: nie sam, nie szybko, ale jednak, że zaczną się pojawiać ogniska współpracy, które będą rosły i rosły i powiedzmy w dekadę będziemy mogli mówić o co najmniej kilku enklawach, gdzie pszczoły jeszcze nie są odporne, ale już są selekcjonowane, a selekcja ta jest na zaawansowanym etapie. Miałem rację: wydawało mi się. Od tego czasu argumentów wylano morze (w tym ja sam wylałem), a wiele się nie zmieniło na lepsze - za to przybyło od tego czasu pewnie grubo ponad pół miliona rodzin pszczelich, czyli przepszczelenie wzrosło; pojawiło się mnóstwo obcej genetyki; pożytki ewidentnie się pogorszyły (jak mi się wydaje - choć nie wiem tego - z powodu zmian klimatycznych, których wyjątkowo mocno doświadcza Polska). 

Tak czy owak, z powodu mojej naiwnej wiary w rozum człowieka (z której wciąż próbuję się leczyć) wydawało mi się, że metoda Juhaniego Lundena nie jest najlepsza - tak to z grubsza ujmijmy. Opierała się ona na swoistej inżynierii genetycznej, która wynikała z potrzeby kontrolowania genetyki przy pomocy sztucznego unasienienia. Dalej uważam to za coś zupełnie nie dla mnie, coś co mi nie odpowiada (subiektywnie), a nadto, co nie powinno być potrzebne, a wręcz może być szkodliwe dla rozwiązania długofalowego problemu przez naturę (z uwagi na zbyt mocne ograniczenie genetyki populacji i eliminację niektórych - być może (?) - korzystnych krzyżówek). Zdania w tym zakresie nie zmieniłem, ale zorientowałem się (eureka!), że inne rozwiązania mogą być jeszcze trudniejsze lub wręcz niemożliwe. Nie z powodów biologicznych - wciąż tak samo mocno wierzę w pszczoły i ich zdolności adaptacyjne. Tak samo mocno - jeśli wręcz nie mocniej - wierzę w to, że eliminacja osobników na drodze selekcji naturalnej jest w stanie ten problem rozwiązać względnie błyskawicznie. Przestałem natomiast wierzyć w pszczelarzy, co - jak wspomniałem - w 2018 roku jeszcze mi się zdecydowanie zdarzało. Ten stan - z drugiej strony - ułatwia mi jednak zachowanie wewnętrznego spokoju. Po prostu podejmując dyskusję (jeśli mi się zdarzy) nie próbuję nawet podawać argumentów, bo wiem, że to za bardzo sensu nie ma.

W 2018 roku natomiast - napełniony idealizmem w zakresie wiary w pszczelarzy - miałem chyba lekko niesprawiedliwe nastawienie do Juhaniego Lundena. Owszem doceniałem jego trud, ale wydawało mi się, że z jednej strony stosuje swoje metody niepotrzebnie (bo pszczoły sobie poradzą, a ten sam wysiłek można wykonać w kierunku zadzierzgnięcia współpracy), a z drugiej wręcz może zaszkodzić lokalnej genetyce przez zagrożenie inbredem. Dziś już wiem, że bredziłem, bo Juhani Lunden okazał się tym, który mocniej stąpa po ziemi. Cóż, ja dalej pozostaję wierny swoim wyborom, choć wiem, że w warunkach Małopolski skazuję się być może na wieczną odbudowę pasieki, a i kupowanie miodu. Cóż, jak to mówią niektórzy: jeśli nie wydajesz wszystkich pieniędzy, znaczy, że nie masz hobby (czy jakoś tak). Więc ja na pszczoły wydaję mnóstwo (choć nie wszystkie pieniądze), a na miód jeszcze mnie - na razie - stać. Pozostaję więc przy swoim mocno hobbystycznym i idealistycznym podejściu, które - jak wierzę - rozwiązałoby problem, gdyby zostało zastosowane (inaczej mówiąc, gdyby pszczelarze pozwolili na to).

Będąc w Neusiedl am See - nie ma co ukrywać - czułem się też trochę zagubiony. Byłem tam "młodym pszczelarzem" (choć wiekiem już dojrzałym) pośród ludzi, którzy mieli o wiele większe dokonania i doświadczenie. Nie znałem tam nikogo. Być może więc przez to Juhani Lunden wydał mi się trochę zdystansowany - ale może to ja byłem zdystansowany, a nie on? W każdym razie po trochę bliższym (choć nie za bliskim) poznaniu - tj. przy krótkiej wizycie trwającej raptem około pół dnia - wydał mi się człowiekiem bardzo sympatycznym, pomocnym i otwartym. Porozmawialiśmy sobie trochę o pszczołach - a jakże - a potem zabrał nas do Ruovesi, gdzie opowiadał nam trochę o historii miasta. Słowem spędziliśmy bardzo miłe i sympatyczne popołudnie. 

Juhani swoją selekcję zaczął około (ponad) 20 lat temu. Zmniejszał dawki kwasu, którym leczył pszczoły i w tym czasie kontrolował unasienienie. Jego populacja - i owszem - przeżyła załamania, ale od kilku lat wzrasta i, z tego co twierdzi, ma się bardzo dobrze. W tym roku Juhani miał bardzo duże straty - sięgające 50%. Jest to jednak raczej wyjątek w ostatnich latach, niż reguła. Z tego co mi mówił  do zimy w zeszłym roku przygotował około 60 rodzin, a do wiosny przetrwało 30. Tych strat nie zrzucał jednak na dręcza pszczelego i warrozę, ale na wyjątkowo niekorzystny splot czynników pogodowych. Mówił, że pierwsza połowa sezonu była wyjątkowo sucha i uboga w pyłek. Druga połowa sezonu była natomiast wyjątkowo deszczowa i pszczoły głównie siedziały w ulach (przez co również z pyłkiem było nie najlepiej). To spowodowało więc, że słabo przygotowały się do zimy. Pszczoła zimowa nie była należycie odkarmiona. Następnie przyszła wyjątkowo długa i mroźna zima. Tegoroczna wiosna zaczęła się w Finlandii dużo później niż standardowo. Źle przygotowane do zimowli pszczoły (pewnie trochę też dręczone przez dręcza) to niestety przepis na duże straty. Ja to wytłumaczenie kupiłem. Sądzę, że jest prawdziwe. Zresztą, znana mi dwójka pszczelarzy ze Szwecji potwierdziła, że w tym roku wiosna do Skandynawii przyszła wyjątkowo późno, a zima była surowa. To by też potwierdzało wersję Juhaniego. O ile w Polsce w tym roku pożytki wiosenne były wcześniejsze niż standardowo, o tyle w Skandynawii się - względem standardu - spóźniły.

Gdy zapytałem Juhaniego o jego selekcję, powiedział mi, że od samego początku wiedział, że żyje w możliwie najlepszym na świecie miejscu do przeprowadzenia takiej selekcji. Stwierdził, że zimy w Finlandii są długie i około połowa populacji dręcza w rodzinach nie daje rady ich przetrwać. Ginie po prostu ze starości w okresie bezczerwiowym. Dodatkowo napszczelenie jest wyjątkowo małe. Gdy rozmawialiśmy w pasiece (patrz: film na YT) błędnie usłyszałem, że rodzin pszczelich w Finlandii jest około 700 tys. - co i tak wydawało mi się w porównaniu do Polski względnie niewysoką liczbą. Jest ich jednak tylko 70 tys. Finlandia jest o kilka procent większa niż Polska (jeśli nie pomyliłem wartości Polska ma 312 tys., a Finlandia 338 tys. km. kw.). Oznacza to, że średnio na kilometr kwadratowy w Finlandii przypada 0,2 rodziny pszczelej (przy czym pewnie północna połowa kraju nie nadaje się za bardzo do pszczelarstwa - z tego co pytałem w rejonie Oulu uprawianie pszczelarstwa jest jednak normą). Ja odpowiedziałem Juhaniemu natomiast - zgodnie z prawdą, zresztą - że przez bardzo długo nie zdawałem sobie sprawy, że mieszkam w możliwie najgorszym rejonie na świecie na taką selekcję. Pożytki wiosenne są może intensywne, ale krótko trwające (co moim pszczołom nie pozwala na odłożenie zapasów, a stąd też chroniczny brak miodu zarówno w ulach, jak i mojej spiżarni) i przez pół sezonu jest głód; nadto panuje wysokie przepszczelenie (w Małopolsce statystycznie jest 3-5 razy za dużo rodzin pszczelich). Przez długie, długie lata wydawało mi się, że wiele problemów może wynikać z jakichś "złych sezonów", czy złego stanu zdrowia nieleczonych pszczół (osłabienia spowodowanego warrozą). Oczywiście, jest to też prawda, ale przy tych czynnikach obiektywnych może się okazać, że problem jest nierozwiązywalny przy zadowalających wynikach ekonomicznych. Słowem - można utrzymać jakąś populację przy życiu (przez długie lata udawało mi się w końcu utrzymać jakąś samowystarczalność), ale nie ma się co spodziewać dobrych wyników bez systemowego rozwiązania problemu (czyli systemowej selekcji pszczół przez pszczelarzy i walki o poprawę pożytków). W czasie rozmowy opowiedziałem o tym Juhaniemu. Szczerze zrelacjonowałem mu moje wyniki i przemyślenia. Zapytał mnie co w związku z tym zamierzam robić i czy nie powinienem stosować sztucznego unasienienia, aby utrzymywać odporną genetycznie populację. Odrzekłem mu na to, że tej ostatniej metody nie zamierzam wprowadzać, bo po prostu wewnętrznie mi nie pasuje - jest po prostu niezgodna z moim podejściem do pszczół i pszczelarstwa. Powiedziałem mu też, że zasadniczo chyba wiele zmieniać nie zamierzam, bo po prostu nie wierzę w półśrodki, ale liczę się z tym, że nie wyjdę ze spirali odbudowy pasieki przy takim otoczeniu. Po prostu powiedziałem, że tą metodę uważam za właściwą - ot tak, wewnętrznie, subiektywnie. Uśmiechnął się (raczej z sympatią) i skwitował to stwierdzeniem: "You are hopeless". Wygląda na to, że - po raz kolejny - może mieć rację. 

A chętnych zapraszam do obejrzenia nagranej części naszej rozmowy na moim kanale YouTube. Dzięki uprzejmości Kuby Jarońskiego z Radia Warroza film z polskimi podpisami. 



A my dziś przeczekujemy złą pogodę na kempingu ok. 200 km na południe od Nordkapp. Jutro ruszamy dalej, a na "północnym szczycie Europy" powinniśmy być w sobotę! Życzcie nam dobrego wiatru w plecy i znośnej pogody (a ja z góry - w imieniu swoim i żony - dziękuję!)

1 komentarz:

  1. Przeczytałem. Bez względu na różnice w poglądach, albo ich zbieżność jakoś lubię czytać Twojego bloga. Tak jak lubiłem w przeszłości. W wypadku tego wpisu z większością się zgadzam, choć pewnie inaczej bym postawił akcenty w niektórych sprawach. Też uważam, że bez systemowych zmian strukturalnych i to na różnych szczeblach. Nie do końca zgadzam się, że koszty środowiskowe nie są wpisane w ekonomię. Ekonomia to nauka społeczna, a nawet system etyczny. Niemal zawsze w kontekście społecznym obarczona jakimś wyborem, preferencjami, etyką. To nie fizyka. Po prostu dominujący model z różnych względów często pomija koszty środowiskowe. Wbrew choćby noblistom z ekonomii, którzy twierdzę, że powinno się je włączać.

    OdpowiedzUsuń