piątek, 22 lipca 2022

Po owocach ich poznacie, czyli kolejny tekst do "Pszczelarstwa"

 Zapraszam na kolejny tekst, który ukazał się w miesięczniku "Pszczelarstwo". Tym razem przedstawiam swój punkt widzenia na temat zagadnień poruszonych w czasie rozmowy Jakuba Jarońskiego z Przemysławem Szeligą (rozmowa ukazała się drukiem w "Pszczelarstwie", a nagrania możesz posłuchać na kanale "Radio Warroza"). 



Po owocach ich poznacie…,czyli garść przemyśleń po lekturze wywiadu z Przemysławem Szeligą

Z dużym zainteresowaniem przeczytałem wywiad z prezesem Polskiego Stowarzyszenia Hodowców Matek Pszczelich, Przemysławem Szeligą, który ukazał się na łamach „Pszczelarstwa”. Szczególnie ciekawa była druga jego część, gdzie poruszono problem odporności pszczół. Na kilka zagadnień patrzę jednak z nieco innej perspektywy i chciałbym podzielić się własnymi przemyśleniami.

Cieszy mnie, że po dekadach lekceważenia kwestii odporności pszczół na warrozę w polskim środowisku autorytetów pszczelarskich (naukowców i hodowców) rozpoczyna się publiczna dyskusja na ten temat. Chciałoby się krzyknąć: „wreszcie!”. Ostatnio coraz więcej mówi się o tym podczas konferencji pszczelarskich, co jak sądzę, ułatwi pszczelarzom zrozumienie złożoności zagadnienia. Czasem mam wrażenie (choć wiem, że niektórym przedstawicielom świata nauki i hodowcom może się to wydać krzywdzące), że temat był odsuwany tak długo, jak tylko się dało, a pojawił się jako przedmiot dyskusji, gdy po prostu nie można go było dłużej zbywać milczeniem. A przecież warroza jest problemem numer jeden pszczelarstwa na świecie – przynajmniej w tych regionach, gdzie prowadzi się gospodarkę uprzemysłowioną. Zatem opinię prezesa Polskiego Stowarzyszenia Hodowców Matek Pszczelich, że odporność na warrozę powinna stać się obligatoryjną cechą w hodowli (!) przyjmuję z nadzieją. Ba, okazuje się, że choć będzie to trudne, nie jest niemożliwe, a sytuacja wcale nie jest beznadziejna. Mniej więcej po dwóch dekadach utrzymywania (z sukcesem) przez wielu amatorów i pszczelarzy zawodowych pszczół bez stosowania kuracji przeciwko dręczowi (przyznaję – najczęściej w innych warunkach środowiskowych!), coś zaczyna się zmieniać. Warto dodać, że dzieje się to co najmniej dekadę po rozpoczęciu poważnych badań naukowych na ten temat na terenie Europy Zachodniej (choć niektóre podjęto jeszcze wcześniej, np. eksperymentalną populację na Gotlandii przestano leczyć w 1999 roku, a populacje pszczół we francuskich Avignon i Le Mans utrzymywane są bez kuracji niemal od początku inwazji dręcza).

A teraz do rzeczy: zacznę od pszczoły Buckfast (nazywanej czasem żartobliwie „fast buck”, czyli „szybki pieniądz”). Nie należę do zwolenników tej metody hodowli, podobnie chyba jak większość przedstawicieli pszczelarstwa naturalnego. Jonathan Powell z Natural Beekeeping Trust (organizacji zrzeszającej pszczelarzy naturalnych z Wysp Brytyjskich), powiedział mi w 2018 roku, podczas wspólnej podróży po konferencji w Doorn, w Niderlandach: „Anglia przeprasza za Buckfasta”… I ten komentarz najlepiej chyba oddaje stanowisko tych, którzy cenią sobie pszczołę lokalną. Niezależnie jednak od oceny metod hodowli, wydaje się, że teza pana Szeligi jakoby Buckfast był „wynikiem pewnego modelu hodowlanego polegającego na uzyskiwaniu efektu heterozji przez wielokrotne krzyżowanie populacji genetycznie bardzo od siebie odległych” jest uproszczeniem lub kryje błąd. Na początku ustalmy w czym się zgadzamy: to prawda, że nie ma konkretnej pszczoły Buckfast – nie sposób więc przyjąć dla niej wzorca hodowlanego. Nie mamy do czynienia z konkretnym podgatunkiem, ekotypem, linią czy sztucznie uzyskaną rasą, a jedynie z założeniem hodowlanym, którego efekt będzie zgodny z oczekiwaniami hodowcy (albo okaże się przypadkowy, jeśli hodowcy nie uda się zrealizować zamierzeń). Zgoda również, że nie da się w pełni kontrolować procesu uzyskiwania efektu heterozji.

Jednak Buckfast to swoista metoda hodowli sensu stricte – dokładnie taka, jaką praktykuje większość hodowców (nie mylić z tzw. „powielaczami”, nie umniejszając ich pracy i zaangażowania). Trudno mi także ocenić, czy prawdziwe jest stwierdzenie pana Szeligi, gdy mówi: „wszystkie polskie oferty pszczół Buckfast pochodzą z pseudohodowli i z prawdziwą hodowlą nie mają nic wspólnego”. Nie znam na tyle polskiego rynku producentów matek pszczelich różnych linii Buckfast (celowo nie używam tu pojęcia „hodowcy”, choć termin „producent” w kontekście zwierzęcia wydaje się nie na miejscu…). Do tej tezy musieliby odnieść się polscy pszczelarze, którzy uznają się za hodowców „buckfasta”.

Chciałbym sprecyzować, czym w założeniach jest hodowla Buckfast, bazując na wiedzy Erika Österlunda, który uważa, że swoją hodowlę opiera na metodzie Buckfast (korzystał z doświadczeń brata Adama, twórcy metody oraz pszczoły Buckfast). Z tego powodu stanowisko Österlunda uważam za wiarygodne, mimo że w 2018 roku przyznał mi, że nie ma pewności, czy jego pszczoły to rzeczywiście Buckfast, gdyż nie jest w stanie ustalić, jakie kierunki hodowli wybrałby brat Adam obecnie – tym stwierdzeniem połączył więc samą pszczołę (jej wypracowany efekt hodowlany) z myślą przewodnią jej twórcy. Wydaje się, że była to chyba jednak nieco filozoficzna teza, bo na co dzień, jak i na swojej stronie internetowej, autorską krzyżówkę pszczół określa Österlund jednoznacznie jako pszczołę Buckfast (a konkretną populację nazywa Elgon, aby odróżnić ją od linii innych hodowców „buckfasta”). Na czym więc polega metoda Buckfast? Na pewno nie jest to próba nieustannego poszukiwania efektu heterozji, jak sugeruje pan Szeliga. Szukanie heterozji jest raczej domeną tzw. „powielaczy”, zajmujących się sprowadzaniem zewsząd reproduktorek i tworzeniem krzyżówek we własnych pasiekach. W ocenie hodowlanej tego procederu w zasadzie zgadzam się z panem Szeligą. Nie bagatelizuję też wpływu takich krzyżówek na populację owadów, i tu także zgadzam się z prezesem PSHMP: w przypadku pszczół wszyscy (na swój sposób) jesteśmy hodowcami. Każda matka produkująca trutnie ma bowiem wpływ na ogólną populację, a my wszyscy tworzymy jedno wielkie trutowisko.
Erik Osterlund i Brat Adam
(autor: Bjorn Lagerman, źródło: www.elgon.se)


Celem metody Buckfast – tak jak każdej innej hodowli – jest poszukiwanie i utrwalanie cennych gospodarczo cech pszczół. Od klasycznej czy zwykłej hodowli metoda Buckfast różni się natomiast miejscem poszukiwania tych cech. O ile ta pierwsza poszukuje ich wewnątrz pewnej populacji, o tyle metoda Buckfast szuka ich na zewnątrz (w innych liniach lub nawet podgatunkach). Załóżmy, że hodujemy pszczoły z podgatunku Apis mellifera mellifera, który znany jest z raczej późnego, acz bardzo dynamicznego rozwoju. Cecha ta związana jest z ewolucją podgatunku w niestabilnych warunkach przedwiośnia naszego regionu klimatycznego: pszczoły po prostu „czekają” na korzystne warunki i po ustabilizowaniu pogody szybko dochodzą do siły na bujnych pożytkach wiosennych. Jest to cecha ze wszech miar pożądana, by mogły przetrwać w naturze, i zapobiega problemom na wypadek nawrotu zimy. Wiemy jednak, że w takiej sytuacji trudno wykorzystać towarowo wczesne pożytki – będą one służyły raczej rozwojowi pszczół (pszczelarz nie pozyska ani miodu mniszkowego, ani wierzbowego, ba, czasami może wystąpić kłopot nawet z rzepakowym).

W tradycyjnej hodowli należałoby więc zacząć od oceny zmienności cechy w populacji, w tym przypadku – cechy wczesnego rozwoju rodziny w sezonie, i poprzez selekcję próbować przystosować populację pszczół do możliwości wykorzystania wcześniejszych pożytków. Nie jest to wcale łatwe, a przy tym wymaga dużego nakładu pracy, gdyż większość pszczół środkowoeuropejskich wiosną oczekuje raczej stabilnej pogody. Zmienność tej cechy w „czystej” populacji byłaby więc niewielka, a jej poziom wcale nie musiałby być dla pszczelarza zadowalający (tzn. istnieje ryzyko, że nawet wcześnie rozwijające się rodziny podgatunku pszczół środkowoeuropejskich nie pozwoliłyby pszczelarzowi na pozyskanie miodu z pożytków wczesnych.

W metodzie Buckfast natomiast hodowca będzie szukał tej cechy w obcej populacji pszczół, ruszającej do rozwoju wcześniej. Następnie sprowadzi te geny do własnej populacji, wmiesza je, utrwali, a potem doprowadzi do ulokalnienia wytworzonej populacji (tj. przeprowadzi proces adaptacji pszczół do lokalnych warunków poprzez eliminację osobników, które źle na nie reagują). Dzięki temu nie musi poszukiwać zmienności cechy w populacji, w której ta zmienność – jak wspomniałem – może wcale nie być duża. Hipotetycznie więc efekt hodowlany można uzyskać szybciej, i może być on lepszy, tj. nasilenie danej cechy może być większe niż w populacji lokalnej. Jak wynika z historii selekcji brata Adama, praca ta wcale nie jest jednak łatwa. Angielski hodowca (a ściślej mówiąc angielski mnich, urodzony w Niemczech jako Karl Kehrle, który przybrał imię Adam, wstępując do zakonu) musiał bowiem próbować rozlicznych krzyżówek, aby osiągnąć ten efekt. Jeśli natomiast chodzi o efekt heterozji – owszem, występuje on w tego rodzaju krzyżówkach, ale nie był celem w klasycznej metodzie Buckfast. W pewien sposób utrudniał wręcz ocenę cechy podczas hodowli, gdyż „chwilowy” efekt zwiększonego wigoru może zaburzać ocenę poziomu utrwalenia i ekspresji cechy w poszczególnych rodzinach. Tymczasem brat Adam pracował przede wszystkim nad utrwalaniem cech, a nie wybujałymi reakcjami na efekt krzyżowania różnych, odmiennych genetycznie pszczół. Zresztą pan Szeliga trafnie to podsumował, mówiąc, że krzyżowanie pszczół w ogóle jest mało przewidywalne, a praca hodowcy bywa zabawą w ciuciubabkę. A zatem praca brata Adama wcale nie była łatwa i – zgodnie z określeniem użytym przez pana Szeligę – mnicha raczej należałoby nazywać krzyżownikiem niż poszukiwaczem heterozji.

Wracając do przykładu uzyskania u pszczół cechy wczesnego rozwoju, trzeba podkreślić, że pszczoła kraińska Apis mellifera carnica, jako pochodząca z rejonów bardziej wysuniętych na południe, instynkt „oczekiwania na stabilną pogodę” miała w pewnym sensie stłumiony. Dlatego też rozwój pszczół kraińskich jest bardziej skorelowany z potrzebą uzyskiwania wczesnych pożytków: rzecz jasna mówimy o ocenie tej cechy, mając na uwadze korzyści gospodarcze. Z perspektywy biologicznej bowiem, pszczoły, które zbyt wcześnie ruszą z rozwojem i spotkają się z nawrotem zimy, mogą zginąć z głodu, albo przynajmniej – wskutek wychłodzenia – narazić czerw na rozwój choroby. W pasiece najczęściej nie jest to problem: pszczelarz zapewni rodzinom odpowiednią ilość pokarmu, w razie potrzeby dokarmi pszczoły wiosną, zacieśni czy też ociepli gniazdo, wykona termoizolację ula, co sprawi, że na okres kwitnięcia rzepaku (lub nawet wcześniejszych pożytków) rodziny będą w pełni rozwoju. Warto zwrócić uwagę na fakt, że pan Szeliga, oraz inni hodowcy, którzy prowadzą swoje pasieki nieopodal, ale jednak poza granicami naturalnego występowania pszczoły kraińskiej, mogą prowadzić hodowlę tego podgatunku dzięki temu, że ktoś niegdyś sprowadził te geny z południa, a więc, mówiąc w pewnym uproszczeniu, użył metody Buckfast (mimo że zrobił to zanim ona została zaklasyfikowana jako metoda brata Adama i tak nazwana). Zapewne i wysiłek włożony w pracę krzyżowniczą był mniejszy, ot, sprowadzone pszczoły kraińskie były na tyle wartościowe, że nie trzeba było miksować ich genów w lokalnej populacji. Przez lata z pewnością dochodziło do krzyżowania lokalnych populacji ze sprowadzonymi pszczołami kraińskimi (celowo lub samoistnie). Pan Szeliga przyznaje zresztą, że hodowcy wymieniają się materiałem genetycznym, a zatem poszukując genów na zewnątrz, stosują elementy metody hodowli Buckfast (choćby odbywało się to tylko w ramach jakiegoś podgatunku, a motywacją było wyeliminowanie ryzyka inbredu, czyli chowu wsobnego).

Warto zaznaczyć, że w większości hodowli Buckfast problem inbredu w zasadzie nie istnieje. Nie dlatego, że mamy do czynienia z ciągłą heterozją; przyczyną jest raczej podejście do pracy nad populacją pszczół. W hodowli Buckfast inbredu nie uważa się za narzędzie do utrwalania cech; chów wsobny uznaje się za zagrożenie dla osiągnięć procesu hodowlanego. Przyczyn takiego podejścia można upatrywać albo w różnych efektach krzyżowania pszczół w pierwszym etapie, albo w przyjęciu filozofii brata Adama. On bowiem zwracał szczególną uwagę na potrzebę różnorodności genetycznej, gdyż zdawał sobie sprawę, że tylko „plastyczna”, a więc genetycznie zróżnicowana populacja, dostosowana do lokalnych warunków, może poradzić sobie z problemami, które mogą wystąpić w przyszłości.

U jednego z nielicznych hodowców pszczół Buckfast, wskazującego na problem inbredu we własnej populacji, Juhani Lundena z Finladii (nie zwalcza dręcza od ponad dekady), skutek inbredu wynika jednak ze stosowania metody sztucznego unasienienia, co doprowadziło do zdecydowanego ograniczenia genetycznej różnorodności populacji. Erik Österlund natomiast od dekad w zasadzie nie wprowadza do pasieki obcych pszczół (poza lokalnie złapanymi rojami). Geny pszczół afrykańskich znalazły się w jego populacji pod koniec lat 80. ubiegłego wieku (ponad 30 lat temu). Hodowca przyznaje, że na początku te pszczoły nie potrafiły nawet właściwie zawiązać kłębu zimowego, ale cały czas trwa proces ich „ulokalniania”. Österlund, po pewnym czasie stwierdził też, że zabieg sprowadzenia obcych genów nie przyniósł oczekiwanych rezultatów i prawdopodobnie wcale nie był potrzebny (w kontekście dalszej pracy nad odpornością na warrozę). Wydaje mi się, że pszczoły Elgon, mimo początkowej domieszki genów afrykańskich, obecnie są o wiele bardziej lokalne (w odniesieniu do lokalizacji pasieki hodowcy) niż duża część populacji pszczół na terenie Polski. Österlund zaleca – zgodnie z założeniami metody Buckfast i brata Adama – aby hodowlę prowadzić raczej szeroko, eliminując z puli genetycznej ok. 30–50 procent „najgorszych” pszczół, zachowując dużą różnorodność „lepszych” w szerokiej populacji (chodzi o zapewnienie zróżnicowania genetycznego, im mniejsza pasieka, tym mniejszy procent eliminowanych osobników). Przy takim podejściu można utrzymać różnorodność genetyczną, proces selekcji powoli przebiega w założonym kierunku w całej populacji, a szeroka ława „lepszych” pszczół zapewnia dużą różnorodność strony ojcowskiej. Tymczasem klasyczna hodowla często ogranicza się do corocznego doboru raptem kilku reproduktorek, co prowadzi do nadmiernego zawężenia populacji. W tym kontekście – z punktu widzenia zdrowia populacyjnego pszczół i plastyczności populacji – metoda Buckfast może wydawać się wręcz korzystniejsza.

Nie chciałbym „wrzucać do jednego worka” różnych przypadków hodowli w Polsce, ale na początku mojej pszczelarskiej przygody, gdy jeszcze wydawało mi się, że kupowanie matek do własnej pasieki jest potrzebne, jeden z hodowców zasugerował, abym zdecydował się na matkę nieunasienioną, gdyż jego zdaniem, jeśli on miałby unasienić ją u siebie, mogłaby się okazać się gospodarczo słabsza z uwagi na problem inbredu. O zagrożeniu inbredem mówił też pan Szeliga w wywiadzie. Nie słyszałem natomiast, aby o takim ryzyku wspominał Österlund.

Warto też przypomnieć genezę pszczół Buckfast, ma to znaczenie przy ocenie metody hodowlanej i łączy się z zagadnieniami dotyczącymi odporności pszczół. Otóż w początku lat 20. XX wieku na Wyspach Brytyjskich pszczoły miodne zostały zdziesiątkowane, niektórzy uważali nawet, że wyginęły. Stało się tak z powodu inwazji roztocza Acarapis woodi (świdraczek pszczeli; ang. tracheal mite, czyli „roztocz tchawkowy” pasożytujący w tchawkach pszczół), wywołującego tzw. chorobę roztoczową. Brat Adam, który wówczas odpowiadał za pasiekę benedyktyńskiego opactwa w miejscowości Buckfast, stwierdził że wszystkie pszczoły należące do lokalnego podgatunku wyginęły, przeżyły natomiast krzyżówki pszczoły włoskiej (Apis mellifera ligustica). Z tego powodu uznał, że należy poszukiwać pszczół, które nie tylko będą cenne gospodarczo (lepsze niż użytkowane dotąd), ale także wykażą się odpornością na zagrożenia ze strony patogenów i pasożytów. Tak zaczęła się jego praca hodowlana, który trwała kilka dekad. Brat Adam podróżował po Europie, Azji Mniejszej, Afryce Północnej, poszukując pszczół, które mógłby wykorzystać w pracach hodowlanych. W efekcie udało mu się stworzyć pszczołę – jak mniemał – zbliżoną do ideału: łagodną, miodną, nierojliwą, dynamicznie się rozwijającą, tworzącą silne rodziny, a przy tym przystosowaną do lokalnych warunków i odporną na świdraczka. Kto wie, być może gdyby brat Adam żył, jego priorytetem byłaby odporność na warrozę.

To dziedzictwo w pewnym sensie przejął Österlund, poszukując pszczół z innych podgatunków, które już wówczas wykazywały odporność na warrozę (A. m. monticola, A. m. sahariensis). Szwedzki hodowca jest też chyba jednym z nielicznych pszczelarzy na świecie, którzy w zakresie hodowli działali proaktywnie: prace nad wzmacnianiem odporności na warrozę zaczął, gdy stało się jasne, że choroba prędzej czy później dotknie i jego pszczoły (stało się to 20 lat później). I choć wiele założeń Österlunda nie potwierdziło się, jego wysiłek w konfrontacji z blisko czterema dekadami bierności innych hodowców jest nie do przecenienia.

Obecnie jednak, z dwóch głównych założeń hodowli pszczoły Buckfast, zdecydowana większość hodowców praktykuje tylko selekcję cech korzystnych gospodarczo. Przystosowanie do lokalnych warunków zeszło na dalszy plan (przez większość „producentów matek” zastępowane jest poszukiwaniem efektu heterozji, który zwiększa wigor osobników), a odporność na największe zagrożenie: warrozę w praktyce rzadko uznaje się za cechę istotną w hodowli (od tego są przecież leki). Przyznać trzeba jednak, że co najmniej kilka ośrodków hodujących pszczoły metodą Buckfast daleko bardziej zwraca uwagę na odporność pszczół na warrozę niż hodowcy „klasyczni”. A „powielaczom”, których działalność skrytykował pan Szeliga, oddać trzeba, że sprowadzają do własnych populacji również pszczoły z pasiek hodowlanych, w których selekcjonuje się odporność. Przy wszystkich zastrzeżeniach do takich metod „hodowli” (np. brak rozwiązań systemowych i wynikające z tego zagrożenia), wydaje się, że „powielacze” bywają o wiele bardziej otwarci na potrzeby wypracowania odporności populacyjnej niż hodowcy „klasyczni”. Trudno jednak powiedzieć, czy działania te spowodowane są troską o los pszczół czy biznesu. Jest pewne, że sprowadzenie pszczół „odpornych” sytuacji nie poprawi, jeśli nie pójdą za tym inne systemowe działania hodowlane, w tym praca nad ulokalnieniem.

Daleki jestem też od usprawiedliwiania tworzenia miksu genetycznego, który na pewno nie jest korzystny dla pszczół. Czasem wydaje się jednak, że w naszej, lokalnej populacji pszczół, niewiele już można zepsuć... Obserwując szerzące się problemy zdrowotne w pasiekach mam wrażenie, że pod względem zdrowia populacyjnego pszczół sięgnęliśmy niemal dna i teraz może być już tylko lepiej… W tym miejscu należy dodać, że choroba roztoczowa nie spowodowała wyginięcia, lokalnego dla Wysp Brytyjskich, ekotypu pszczoły z podgatunku środkowoeuropejskiego Selekcja naturalna zapewniła przystosowanie populacji, która odbudowała się spośród tych, które przetrwały pogrom. Podsumowując wątek „buckfasta” wspomnę o powszechnie hodowanych w Polsce pszczołach kraińskich, którymi pan Szeliga również się zajmuje: otóż brat Adam cenił je dość wysoko i uważał, że – jako odrębnemu podgatunkowi – najbliżej mu do ideału pszczoły gospodarczej. Mimo to w procesie tworzenia pszczoły Buckfast „krainkę” odrzucił. Okazało się bowiem, że dawała bardzo niestabilne krzyżówki (z tego powodu trudno byłoby wprowadzić do populacji opactwa Buckfast korzystne cechy „krainki”). Hodowca twierdził też, że choć A. m. carnica ma dość dobrze zbilansowane cechy, to intensyfikację tych, które najbardziej go interesowały, znalazł w innych podgatunkach (łatwiej je było „wyłowić” i wprowadzić do tworzonej krzyżówki). Trzeba też zauważyć, że mieszańce „krainki” swoją nadmierną obronnością nie raz dały się we znaki pszczelarzom. Wbrew pozorom „ciemne agresywne pszczoły” to często nie nasze „mellifery”, ale właśnie krzyżówki pszczoły kraińskiej. Wydaje się więc, że obawy, iż Buckfast może w krzyżówkach tworzyć nadmiernie obronne potomstwo potwierdziłyby się także dla „krainki”. A krytykom „buckfasta”, będących równocześnie miłośnikami naszej, lokalnej „krainki” należy przypomnieć, że zdecydowana większość terytorium Polski leży poza granicą naturalnego występowania Apis mellifera carnica.
Uczestnicy wyprawy do Kenii 
(autor Erik Osterlund, źródło: www.elgon.se)

Chciałbym też zwrócić uwagę na jeszcze jedną z opinii pana Szeligi. Otóż mówi on: „Jeśli pszczoły miałyby nawet świetne instynkty higieniczne, świetnie radziłyby sobie z warrozą, ale ucierpiałaby na tym miodność, to nasuwa się pytanie: po co pszczelarzowi takie pszczoły. Takie mogą żyć dziko”. Nie wiem, czy jest to opinia Prezesa, czy też przekonanie większej części środowiska, ale trudno mi się z tym zgodzić. Otóż, po pierwsze „takie pszczoły” żyć dziko nie mogą z prostej przyczyny: zginą z głodu. Miodność nie wyklucza szeroko rozumianej odporności na warrozę. Jest to cecha korzystna i niezbędna pszczołom dziko żyjącym do przetrwania. Oczywiście, wyhodowanie pszczół niemiodnych wydaje się teoretycznie możliwe, ale one na pewno nie będą żyć dziko. Owszem, pszczoły nieleczone przeciwko warrozie bywają mniej miodne, z różnych powodów: z reguły tworzą słabsze rodziny, są lepiej przystosowane do lokalnego klimatu i pogody, co wpływa na terminy i dynamikę rozwoju (przykład z pszczołą środkowoeuropejską), nierzadko są bardziej rojliwe, a to jak wiadomo osłabia rodzinę i przerywa jej tzw. nastrój roboczy. Często jest to skutek bądź metod chowu, bądź zajmowania mniejszych siedlisk, bądź przystosowań do lokalnego środowiska, co z kolei pomaga przetrwać w warunkach przedłużających się okresów głodu lub niestabilnej pogody. Poza tym: na etapie selekcji, gdy odporność jest mała, pszczoły te mogą walczyć z problemami, mogą być po prostu chore (np. zakażone wirusami), więc trudno oczekiwać od nich wysokiej miodności. Nie oznacza to jednak, że nie jesteśmy w stanie produkować miodu z wykorzystaniem takich pszczół. To wszystko kwestia czasu, konsekwencji i wysiłku hodowlanego, a także dostosowania metod chowu. Erik Österlund doskonale potrafi bilansować kwestie produkcyjności pszczół i ich odporności. Kolejna sprawa to problem odporności w sytuacji dużego napszczelenia, z czym mamy do czynienia w Polsce. To prawda, że może ono utrudniać uzyskanie odporności, wątpię jednak, czy można tę kwestię stawiać w tak kategoryczny sposób, tym bardziej, że dotąd nikt nie próbował tego sprawdzić. Nie neguję faktu dużego napszczelenia, ale moim zdaniem daleko istotniejszy w skutkach jest problem praktykowania metod chowu i hodowli pszczół niesprzyjających wypracowaniu odporności pszczół, a wręcz jej przeciwdziałających. Obecnie, głównie z uwagi na transport pszczół i bagatelizowanie ich odporności, można powiedzieć, że warunki chowu sprzyjają wykształceniu zwiększonej zjadliwości patogenów. Im bardziej patogeny są zjadliwe, tym łatwiej mogą osiągnąć sukces ewolucyjny (moim zdaniem ewolucja dręcza pszczelego ma w tej układance daleko mniejsze znaczenie niż ewolucja przenoszonych przez niego patogenów). Duże napszczelenie na pewno sprzyja ewolucji zjadliwości patogenów, gdyż ułatwia im przenoszenie się między rodzinami pszczelimi (niezależnie od tego, czy doprowadzają do śmierci gospodarza, czy nie). Wydaje się, że jeśli zaczęlibyśmy zwracać uwagę na kwestie lokalności pszczół (ograniczenie wędrówek, a przede wszystkim powstrzymanie sprowadzania obcych genetycznie pszczół do większych regionów) i ich odporność (selekcja w kierunku ograniczenia namnażania populacji dręcza i tolerowania porażenia patogenami), to nawet przy dużym napszczeleniu udałoby się wyhodować pszczoły odporne na warrozę (niekoniecznie odporne na dręcza, słusznie bowiem w wywiadzie rozróżniono te dwie kwestie). Można by uznać, że moje założenie jest równie hipotetyczne, jak stwierdzenie, które podałem w wątpliwość, ale na potwierdzenie dysponuję przykładem rejonu względnie wysoko napszczelonego, w którym taki „cud” się wydarzył. Mam na myśli okolice Hallsberg (miasta w Szwecji, w którym mieszka Österlund), gdzie napszczelenie wynosi ok. 5 rodzin na kilometr kwadratowy (wg danych hodowcy). Wiem, że w wielu regionach Polski jest ono wyższe, mimo to jednak nie jest to niska wartość. Wspólnym wysiłkiem lokalnego środowiska pszczelarskiego (trwającej ponad dekadę pracy hodowlanej, żelaznej konsekwencji i współpracy) udało się osiągnąć bardzo wysoką przeżywalność pszczół bez kuracji (ew. przy bardzo dużym ich ograniczeniu) z zachowaniem ich cennych walorów gospodarczych. Jeszcze do niedawna warroza była tam śmiertelnym zagrożeniem, obecnie pszczelarze leczą jedynie 5–10 procent populacji rodzin pszczelich. Österlund w roku 2021 nie przeprowadził żadnego zabiegu przeciwko dręczowi i z populacji ok. 100 rodzin pszczelich, zimą zginęły tylko dwie, a dwie kolejne wyszły z zimy mocno osłabione (do marca 2022 roku przeżywalność była stuprocentowa). Czy dałoby się ten sukces przenieść do Polski? Moim zdaniem – w założeniu – tak, ale to wymagałoby współpracy lokalnego środowiska, więc rzeczywistość każe zachować sceptycyzm...

W rozmowie z panem Szeligą poruszono też kwestię leczenia interwencyjnego w kontrze do prewencyjnego. Moim zdaniem leczenie interwencyjne jako zasada byłoby doskonałą selekcją, pozwalającą na długofalowe rozwiązanie problemu. Jest to przecież metoda, nazwana przez amerykańskiego hodowcę, Johna Kefussa – „miękkim testem Bonda” („soft Bond test”), którą z powodzeniem stosowano w rejonie szwedzkiego Hallsberg. Obawiam się jednak, że jest to głos wołającego na puszczy. Mam też wrażenie, że takie rozwiązanie szybciej znalazłaby podatny grunt w środowisku pszczelarzy amatorów niż zawodowych.

Ze smutkiem skonstatowałem natomiast, że hipotetyczny chów pszczół w halach, w warunkach izolacji od środowiska zewnętrznego, porównany został do masowego chowu innych zwierząt. Trudno pozbyć się wrażenia, że warunki chowu owadów, z jakimi mamy do czynienia w świecie realnym, przypominają warunki masowego chowu. Wystarczy porównać podstawowe kryteria hodowli naszych pszczół z kryteriami chowu innych zwierząt: są one stłoczone, często przetrzymywane w środowisku, które nie jest w stanie zaspokoić ich naturalnych potrzeb; zwierzęta są w pełni uzależnione od naszej woli – osobniki „nieproduktywne” (w naszym rozumieniu) bywają „likwidowane”. Tak jak stłoczone w halach brojlery w znacznej większości nie przeżyją bez kuracji lekami, pszczoły w większości nie przetrwają bez odpowiedniej dawki pestycydów. A przecież, niezależnie od tego, czy mówimy o uprawie roli, chowie kurczaków czy pszczół, wszystko powinno sprowadzać się do zasady zrównoważonego rozwoju. Z tego powodu nie powinniśmy narażać na szwank potrzeb przyszłych pokoleń. Ta zasada jest łamana w większości gałęzi rolnictwa, od dawna nie przestrzega się jej w hodowli pszczół, niezależnie od tego czy „lokalnie” hodujemy pszczoły kraińskie, kaukaskie czy Buckfast. Posługując się analogią pana Szeligi, odnoszę wrażenie, że „szarą farbką” jest naturalna i zrównoważona populacja, a dążenie do uzyskania „ciekawych odcieni” (niezależnie, czy za pomocą metody Buckfast, czy klasycznej) jest właśnie przyczyną naszej porażki; to przez to szukanie „ciekawych odcieni” straciliśmy wiele naturalnych przystosowań pszczół i podkopaliśmy ich zdrowie populacyjne. Cóż jednak zrobić, skoro pszczelarze wyżej cenią czyste i żywe kolory?...

Aby zakończyć z optymizmem muszę powiedzieć, że z satysfakcją przyjmuję włączenie się pana Przemysława Szeligi do dyskusji na temat pszczół odpornych. Wiele lat temu, przy okazji spotkania dotyczącego programu Narodowej Strategii Ochrony Owadów Zapylających, miałem okazję wysłuchać jego prelekcji. Pamiętam, że o odporności pszczół wyrażał się wówczas z dużo większym sceptycyzmem niż w wywiadzie. Wówczas trudno mi było odrzucić wrażenie poczucia beznadziei i przegranej sprawy (w dodatku spotkanie okazało się raczej promocją Greenpeace niż próbą merytorycznej dyskusji, zapewne moje oczekiwania były zbyt wysokie). Ewolucję poglądów prezesa Polskiego Stowarzyszenia Hodowców Matek Pszczelich przyjmuję więc z nadzieją. Liczę, że słowa pana Szeligi przełożą się na działania hodowców zrzeszonych w stowarzyszeniu. Kto, jeśli nie oni, mogą wyznaczyć odpowiedni kierunek działania? Wysiłki nas, amatorów, rzadko mają wpływ na większą populację pszczół. Mimo mocnych, opartych na faktach argumentów, giną w konfrontacji z potencjałem hodowców, sprzedających tysiące matek. Pszczelarze naturalni na pewno jednak nie przestaną obserwować działań hodowców. Wielu z nas zapewne nie szybko pozbędzie się sceptycyzmu wynikającego z dekad zaniechań, ale kto wie, może niektórzy obdarzą „zawodowców” jakimś kredytem zaufania. Liczę na to, że uda nam się zrobić krok w przód, kiedy za kilka lat środowisko pszczelarskie jednym głosem zakrzyknie: „sprawdzam”.


sobota, 25 czerwca 2022

Teraz to już z sezonowej górki 2022

Od samego początku założeniami mojej pasieki były:
a) wolno rosnąć każdego roku do liczby 70 - 80 rodzin (co roku zakładałem sobie jakąś tam liczbę rodzin na koniec sezonu - tylko w niektóre lata udawało mi się ten cel wypełnić);
b) przygotowywać rodziny do zimy bez karmienia (to udało mi się tylko w kilka lat, ALE tylko względem pojedynczych rodzin - co roku więc w ruch szły setki kilogramów cukru);
c) pozyskiwać co najmniej kilogram miodu z rodziny.
Oprócz tego oczywistym celem było, rzez jasna, żeby pasieka:
d) była samowystarczalna (a więc w założeniach miałem nie kupować nowych rodzin - i to przez lata mi się udawało);
e) oparta była o linie pszczół nieleczone od jak najdłuższego czasu. 

Przez wiele lat udawało mi się z mniejszym lub większym szczęściem i w mniejszym lub większym stopniu realizować różne z tych celów i zupełnie nie udawało się realizować innych. Wynikało to po części z przyjętych metod okresu wstępnej selekcji (model ekspansji jest jaki jest), po części pewnie z własnych błędów, nazwijmy to "taktycznych" (bo strategicznie po prostu realizowałem założenia i w tym na razie własnego błędu nie uznaję), a po części ze swoistego pecha. 


Pech polegał przede wszystkim na tym, że gdy tylko zacząłem trzymać pszczoły Polska weszła w orbitę dość mocnego oddziaływania zmian klimatycznych, które występują głównie za naszym ludzkim udziałem: rośliny zaczęły gorzej nektarować (praktycznie znikły pożytki rozwojowe z pomniejszych roślin np. łąkowych), albo występowały (wciąż występują!) przedłużające się susze. Co zadziwia - pomimo konsensusu świata nauki, niektórzy wciąż negują bądź to zmiany jako takie, bądź ich antropologiczny charakter. Na pszczelarstwo przekładają się one przede wszystkim zmianami w intensywności nektarowania. Jak wynika z relacji znajomych mi pszczelarzy od lat po prostu muszą karmić pszczoły w lecie, co nie zdarzało się nigdy wcześniej, lub w absolutnie pojedynczych latach. Dziś to norma coroczna. O tym też mówią naukowcy i pszczelarscy praktycy w swoich wykładach, czy piszą w artykułach [żeby daleko nie szukać, jeden z artykułów czerwcowego "Pszczelarstwa" zaczyna się w taki sposób: "Zmiany klimatyczne powodują, że rośliny miododajne, mimo że obficie kwitną, nie mają nektaru" - ja zauważam to samo. W ramach dygresji dodam, że z dużą częścią wniosków wynikających z tej tezy autora już się nie zgadzam...]. W wielu regionach bez karmienia "się nie da". Oczywiście, jeśli chcemy pozyskiwać miód, bo bilans energetyczny dla rodzin często wychodzi na zero - czyli mniej więcej tyle ile im się zabiera w miodzie trzeba oddać w cukrze - teoretycznie można by więc (w niektórych przypadkach) nie karmić i nie odbierać miodu. 

W tym roku nie udało mi się zrealizować postulatu samowystarczalności: jak pisałem już ostatnio, zdecydowałem się dokupić pszczoły. Być może udałoby mi się powoli wrócić do stanu wyjściowego bez dokupienia pszczół, ale - błędnie czy nie - zdecydowałem się, że łatwiej i długofalowo z lepszym skutkiem, będzie powielić wypracowaną genetykę na pszczołach pozyskanych z zewnątrz. Z mojej własnej pasieki do wiosny pozostało bowiem 5 rodzin, z czego: 1 z projektu "Fort Knox", której podstawowym celem jest odbudowa puli, jedna bardzo mizerna (której podstawowym celem było w zasadzie tylko przetrwać - choć miałem dla niej inne plany) i 3 lepsze rodziny. 

Ten rok jest (był?) jednak inny niż poprzednie. Jest autentycznie inny - a przynajmniej do tej pory. Mógłbym go wręcz (do tej pory) nazwać sezonem... uwaga... : dobrym. Wiosną zresztą to przewidziałem: to będzie dobry sezon, bo praktycznie nie mam pszczół... I jak na razie moja przepowiednia sprawdza się. A co do pszczół: ich niedobitki pozostały, a w części rodziny pojawiły się z zewnątrz - więc i mi uda się trochę uszczknąć z tej dobrej wiosny dla siebie. Dwie z zacniejszych moich rodzin doszły do bardzo ładnej siły (trzecią rozbiłem wcześnie w sezonie na "mikruski", żeby pozyskać z nich genetykę). 

Już do tej pory udało mi się pozyskać ten zakładany średni kilogram miodu z ula (mam na myśli kilogramy miodu na rodzinę, która do zimy pójdzie, a nie tej, która z zimy wyszła). Miodu jest w ulach jeszcze trochę (a lipa dopiero przed nami) - ale na razie czekam na wznowienie pożytków, żeby ten miód odebrać. Do tej chwili ukradłem pszczołom 28 słoików tego cennego płynu (ok. 33-35 kg). Minusem jest to, że mniej więcej połowa tego miodu (a na przyszłe i na razie niepewne zbiory chyba będzie to następnie odsetek większy) pochodzi z rodzin kupionych. Do tej pory jednak najwięcej miodu dała rodzina, która przeżyła u mnie w dobrej kondycji (rodzina R2-3). 

Czy w tym roku zrobiłem więc coś inaczej, lepiej? Nie przypisuję sobie takich zasług. Po prostu wreszcie jest (był) dobry sezon/początek sezonu, w którym jest dobre nektarowanie (i pomniejsze spadziowanie) roślin. Ba, nie otrzymałem nawet żadnej nowej instrukcji obsługi rodzin - bo ponoć takie chodzą na rynku. Tak jak nie przypisuję sobie porażki, gdy silna (i wyglądająca na zdrową) rodzina na 5 moich korpusach nie daje mi miodu, tak samo trudno mi przypisać sobie sukces, gdy miód jest. Otóż patrząc z perspektywy tzw. pszczelarstwa naturalnego, nigdy nie przeceniałem roli pszczelarza w tej układance. Owszem, wiem, że można pozyskać więcej lub mniej dzięki "sztuczkom pszczelarskim", albo można przykładowo podzielić rodzinę, biorąc odkłady, zostawić ją w sile, albo połączyć dwie, czy w odpowiednim terminie izolować matkę - i już konkretne wyniki będą zupełnie inne. Obecnie, przy wspomnianych zmianach klimatycznych, co rusz słychać różnorakie podpowiedzi, jak to zrobić, żeby było "optymalnie". "Optymalnie" to w ogóle chyba słowo pszczelarskie ostatniej dekady... Optymalne musi być wszystko - od ula począwszy na wadze matki pszczelej kończąc. 

Przy zdaniu się jednak na naturalny cykl rozwojowy pszczół, kluczową rolę odgrywa tu przyroda. Są rejony lepsze i gorsze, są lata lepsze i gorsze, ale z pustego nawet i Salomon by nie nalał (jeśli w ogóle był pszczelarzem)... choć w biednym roku zapewne mógłby zastosować jedną z rozlicznych sztuczek pszczelarskich i uzyskać dzięki temu jakiekolwiek zbiory. 

Różnica w tym roku jest (była?) widoczna gołym okiem. Przykładowo, pamiętam, kilka lat temu - gdy goniłem z cukrem do maluchów - dostałem od Łukasza 2 odkłady, które zrobił - powiedziałbym "od niechcenia" (nie ujmując temu procesowi czy samemu Łukaszowi, nie wiem czy tego słowa użył, ale taki obraz stanął mi przed oczami, gdy opisywał cały proces zrobienia tych rodzinek) - po miesiącu czy dwóch dostałem skrzynki odkładowe z pszczołami, które były to po prostu "pełne" - pełne pszczół, czerwiu i miodu. Praktycznie nie było wolnych komórek. Jakże inny był to widok, niż rodziny tworzone w tym samym czasie w podobny sposób u mnie: puste komórki, a niektóre tylko wypełnione tylko tym co rodziny pozyskały z podanego im cukru. Otóż zmierzam do tego, że w tym roku wiosną podobnie było u mnie: małe rodzinki, utworzone "od niechcenia" zalewały się nakropem i miodem. Obecnie pożytki się urwały i obecnie od 2 - 3 tygodni nie ma już raczej dużych przybytków, a nawet bywają dni, kiedy widzę, że nie nie ma pokarmu w przyrodzie - obserwuję to po reakcjach pszczół, niektóre zupełne mikrusy (dosłownie "pół szklanki pszczół"), które są świeżo utworzone, bywały rabowane. Wówczas muszę je zamknąć na chwilę, żeby rodzina zintegrowała się. Te jednak, które utworzone były wcześniej w perspektywie tygodni nawet do chwili obecnej mają raczej przybyki pokarmu, choć ich nie karmię. A w tym przypadku mówimy o rodzinach zajmujących może 2 ramki pszczół. Taki to był do tej pory sezon. Obecnie czekam na lipę, a skrycie liczę potem na spadź. 


Do zimy w tym roku przygotuję około trzydzieści, może trzydzieści-kilka rodzin (z małym "kilka": 2 lub 3). Starałem się oznaczać sobie, które rodziny utworzyłem z pszczół rodzin leczonych, a które z nieleczonych - ale a) po pierwsze, jak to u mnie, czasem się motam, zapominam oznaczyć, a potem nie pamiętam, b) po drugie niektóre utworzone z nieleczonych pewnie będą musiały być zasilone jakąś pszczołą czy ramką czerwiu z któregoś z dokupionych odkładów. 
W tej chwili na pasiekach mam chyba około 40+ "jednostek" przy czym, o ile część z tych rodzin jest dość zacne, to złączenie słabszej połowy tej liczby do za przeproszeniem kupy, pewnie nie dałoby nawet jednej silnej rodziny. To nawet nie rodziny weselne, a bardziej maluchy wśród rodzin weselnych. 

Z powodu dobrego nektarowania wiosną, w tym sezonie postanowiłem przyjąć trochę inną taktykę. Otóż co roku rozdzielam silne rodziny na mniejsze... a następnie wyszukuję jakichś ofert miodu do kupna (najczęściej u któregoś z moich znajomych). W tym sezonie, ponieważ miodu stale przybywało (a liczę, że obecny przestój jest chwilowy), postanowiłem zrobić sobie jakiś zapas - taki, żebym na pewno w tym roku kupować nie musiał, a może i miał coś na przyszły sezon w razie powrotu do poprzednich warunków. Miodu i tak nadmiaru nie będzie. Jeden z moich pszczelarskich przyjaciół zgrabnie też ujął pewną prawidłowość: "pszczelarze mają bardzo wielu wierzycieli". Ten pozyskany miód i tak się rozejdzie w dużym procencie. Trzeba przecież rozdać tym, którym już dawno powinno się go przekazać. 

Postanowiłem więc utrzymywać cztery rodziny w sile - są to 2 moje rodziny oraz 2 rodziny kupione wiosną. Oczywiście jakieś pszczoły z nich odebrałem więc nie są to rodziny utrzymywane w pełni bez podziałów. Przede wszystkim z każdej odebrałem sztuczną rójkę ze starą matką. Odebrałem też jakieś pojedyncze ramki z jajami czy czerwiem (z dwóch moich - po to, żeby wychować matki). Z mojej silniejszej rodziny R2-3 odebrałem też dodatkowo jeden odkład (2 ramki "18" z czerwiem + trochę dodatkowej pszczoły), chcąc zachować ciągłość genetyki i pszczół robotnic. Jedną z moich rodzin rozbiłem jednak na tak wiele odkładów, jak się tylko dało, a resztę rodzinek zrobiłem z 2 kupionych (bez matek) silnych odkładów, które wykorzystałem na, jak to pszczelarze określają, tzw. "mięso" dla mojej genetyki. 

Obecnie dokupiłem (a w zasadzie to dostałem w prezencie) jeszcze 2 odkłady bez matek, które złączyłem i położyłem nad kratą na jednym z mikrusków z już czerwiącą matką, żeby mocno go zasilić. Zrobiła się z tego bardzo zacna rodzina obejmująca korpus wielkopolski na czarno. Ta rodzina ma służyć do zasilania mikrusków. Nie chciałem zasilać ich z genetyki obcej i na ramkach z węzą - będę więc zasilał rodziny pszczołami i czerwiem z ramek znajdujących się pod kratą - tam gdzie na ramkach bezwęzowych zaczerwi je matka z mojej genetyki. No cóż. Rzeczywistość robienia dużej liczby mikrusów, żeby wychować matki, zmusza (?) mnie potem do wykorzystywania metod gospodarki pasiecznej, które - jak sam głoszę - pszczołom nie poprawiają jakości życia. 

Dla każdego z mikrusków, który będzie tego wymagał (czyli pewnie znaczącej większości) przeznaczę ramkę z czerwiem i/lub pszczołami z tej właśnie rodziny. A ponieważ lipa się zbliża (pierwsze pojedyncze drzewa już kwitną), to kto wie - może i z tej sztucznie utworzonej rodziny uda się pozyskać jeszcze jakiś miód znad kraty, kiedy wygryzą się wszystkie pszczoły z odkładów.


Dodam też, że gospodaruję w taki sposób, żeby we wszystkich kupionych ramkach węzowych matki nie czerwiły (w tym roku do mojej pasieki trafiło 40 ramek na węzie). Obecnie wszystkie te ramki znajdują się nad kratami odgrodowymi (jednak jest uzasadnienie, żeby kilka sztuk krat posiadać...) i docelowo będą wycofane co do jednej. Dwie pierwsze kupione przezimowane rodziny już dawno odbudowały gniazda na ramkach warszawskich. Ramki z kupionych odkładów, po zabraniu im czerwiu, też trafiły do tych rodzin nad kratę. Przyznam też, że z dwóch pierwszych kupionych odkładów będzie także sporo miodu, bo one trafiły do mnie na czas mlekiem, a przede wszystkim miodem płynący - w zasadzie w okresie bezczerwiowym pszczoły pięknie zalały praktycznie całe swoje gniazda. Stąd też właśnie piszę, że z rodzin leczonych łącznie pozyskam więcej miodu niż z moich - będzie to bowiem miód zarówno z dwóch kupionych rodzin przezimowanych i z czterech dość zacnych odkładów, podczas gdy od siebie miód pozyskam tylko z 2 rodzin. 

W tym roku - co oczywiste - staram się namnożyć te z pszczół, które przeżyły ostatnią zimowlę. Są to pszczoły z genetyki "16", "R2-3" oraz "GMz" - na bazie tej genetyki będzie pewnie z 90% rodzin idących do zimy. Dodatkowo w mojej pasiece zagości genetyka z kupionych przezimowanych rodzin (te 2 matki będę określał jako linia "Dobra" choć pewności nie mam, że na pewno to pszczoły z tej właśnie genetyki - obecnie czerwią sobie w niewielkich odkładach na ramce WP). Oprócz tego z w jednym z kupionych odkładów z ominiętego przeze mnie matecznika wygryzła się matka - a ponieważ nie mam zwyczaju zabijać zdrowych matek, będzie więc jedna rodzina z obcą, niezaplanowaną genetyką, którą zapewne będę określał jako "E". Mam też zeszłoroczną rójkę, która wciąż jest na "genetycznej kwarantannie". Cała reszta pasieki będzie składać się z rodzin z trzech wspomnianych moich linii, które mają już dość długą historię bez kuracji. 

W tej chwili mam bodaj z 10-12 mikro-rodzinek weselnych, w których znajdują się dodatkowe matki (z linii R2-3 i kilka z linii GMz). Wyłowiłem ich tyle, że obecnie nie bardzo miałem co z nimi robić. Słysząc moje rozterki żona zapytała: "to dlaczego ich nie sprzedasz?"... no właśnie... ta szalona myśl tak mnie zaskoczyła, że zaniemówiłem. Faktycznie, matkami się handluje (!)... Nie umiałem znaleźć rozsądnej odpowiedzi na to pytanie, a jednak trudno mi myśleć o pszczołach w kategoriach sprzedawania czegokolwiek. Plan biznesowy mojej pasieki opiera się przecież raczej na stratach i wydatkach... I w mojej pasiece czuję się trochę, jak bohater historii o młynarzu, który miał tak duże koszty, że żył z pracy zawodowej tylko dlatego, że w weekend młyn stał i nie generował strat... 

W każdym razie te dodatkowe matki będą prawdopodobnie do rozdania dla członków "fortu" - jeśli potem zostaną, to reszta będzie na sprzedaż. W końcu pasuje odrobić choć malutki procent z kilkudziesięciotysięcznych wydatków, które poniosłem do tej pory na moją pasiekę. No dobra, może zacznijmy skromniej, bo tylko od odrobienia części tegorocznych wydatków na zakup rodzin... 

Jeśli chodzi o sprawy bardziej "techniczne" - w tym roku mocno zainwestowałem pracę (przede wszystkim pszczół) w to, żeby jak najwięcej rodzin prowadzić na ramkach warszawskich poszerzanych. Na takie ramki trafiły wszystkie sztuczne roje i zrobiłem też kilka odkładów. Obecnie przygotowuję do zimy bodaj niewiele ponad 10 rodzin na ramkach WP. Ponieważ mam mało warszawskiej woszczyny, to odbudowanie gniazd będzie wymagało od pszczół o wiele więcej wysiłku niż w przypadku uli wielkopolskich. Każda z tych rodzin(ek) dostała jeden, dwa lub trzy plastry odbudowane (im silniejsza tym mniej) i ich zadaniem będzie odbudować się do zimy. Na razie wygląda to obiecująco. A ja też liczę się z tym, że z końcem lata jedną z takich rodzin będę musiał przerzucić na ramki wielkopolskie, a odbudowane ramki WP z czerwiem rozdać po kilku najsłabszych, żeby je zasilić. Zobaczymy czy będzie trzeba. Zdecydowanie wolałbym już w tym zakresie pszczołom nie mieszać.

W tym sezonie zdecydowałem się odejść od wylotków górnych. Po latach takiej praktyki zaczęły mi przeszkadzać i ciążyć. Tak, właśnie. "Mi". A nie "pszczołom" - bo nie wiem czy pszczołom ciążą czy nie. Wszystkie moje obserwacje rodzin z wylotkami górnymi i dolnymi nie pokazały mi jednoznacznej prawidłowości, jakoby pszczoły te dolne jakoś wolały, albo była z nimi lepsza przeżywalność, czy też większy wigor i lepsza kondycja pszczół wiosną. Większość rodzin w ulach z dolnymi wylotkami kończyła się w dokładnie taki sam sposób, jak te z wylotkami górnymi. Oprócz tego, bez dwóch zdań, wylotki górne mają parę zalet - największymi chyba były brak wilgoci w ulach w zimie, zero problemów z ewentualnym zimowym osypem pszczół na dennicy, blokującym wylot (a choćby w jednej rodzinie z tej zimowli taki problem zaistniał - w takiej pasiece jak moja te osypy mogą być większe niż standardowe), zero problemów z gryzoniami i - co pomniejsze - zero problemów z trawą zarastającą wylotek w lecie. Od 2018 roku jednak docierało do mnie bardzo wiele prac badawczych czy przemyśleń pszczelarzy naturalnych na temat tego jak istotną kwestią może być utrata ciepła w zimie (najważniejsze przemyślenia są tu: "O zaleszczotku książkowym i nie tylko (...)", "Pszczelarska (r)ewolucja (...)" - ale tych głosów jest coraz więcej, obecnie zwłaszcza z USA, w których obecnie nagle "odkrywa się" ule izolowane). Już wówczas stwierdziłem, że jeśli opracuję sposób na to, żeby powałka była ciepła i oddychająca (co zapobiegnie problemowi wilgotności w ulach jednościennych), to rozważę odstąpienie od wylotków górnych i powrót do dolnych. Wątpię czy to załatwi problem śmiertelności zwiększonej ponad moje oczekiwania, ale może będę w zimie spał spokojniej... No chyba że okaże się wiosną, że ule popleśniały, a pszczoły zablokowane były przez osyp i zginęły... Wiedza płynąca od Schiffera wskazuje na to, że w ulu jednościennym problem podniesionej wilgotności zawsze będzie istniał - powodując wszystkie inne problemy z tym związane. Stwierdziłem jednak, że spróbuję zatrzymać choć trochę ciepła w ulach... moimi eko-dennicami. Wystarczy je odwrócić do góry nogami i już są powałkami - słoma zamknięta jest przecież w skrzynce. Szpary między deskami powinny pozwalać na oddychanie ula i ucieczkę nadmiernej wilgotności. Większość dennic była jednak zbyt głęboka do tego celu (miały około 1,5 - 2 cm, zamiast optymalnego 0,5-1 cm) - wystarczyło jednak zestrugać trochę wystające boczki i "włala". Niektórym z rodzin zrobiłem okrągłe otwory wylotowe w dolnym korpusie, inne dostały uprzednio zrobione powałki z otworem wylotowym, które także można zastosować jako dennice - odwróciłem więc po prostu powałki i dennice. Rozważam jednak zrobienie otworu w korpusie dolnym każdej z rodzin kilka centymetrów nad dennicą - z jednej strony to utrudni przewożenie, bo będzie dodatkowy otwór do zabezpieczenia, ale z drugiej być może rozwiąże potencjalny problem z osypem pszczół blokującym wylot. Powstrzymuje mnie to, że chyba każdy kto takie wyloty zrobił mówił, że potem ma z nimi problem.

Przyznam, że jeszcze wczesną wiosną nie planowałem tego systemowego odejścia od wylotków dolnych - naprawdę doceniałem zalety górnych. W początku sezonu namnażania, mniejszym rodzinkom zrobiłem jednak cieplejszy układ ... - a potem na jednej z dennic znalazłem całą rodzinkę zaleszczotków i dalej już poszło. I wcale nie chodzi mi o same zaleszczotki - one nie rozwiążą problemu warrozy. Zobaczyłem jednak po prostu jak niewiele trzeba, żeby siedlisko było dla nich przyjazne. Uznałem więc, że być może taki drobny gest z mojej strony, jak zatkanie dziury w górze ula, pomoże też pszczołom zachować lepszą temperaturę w ulu. Liczę się jednak z tym, że do górnych wylotków wrócę na jakimś etapie, jeśli zobaczę, że te minusy dolnych zaczynają mi ciążyć tak jak główny minus górnych. Poza tym mam już przemyślaną pewną przebudowę moich uli (docieplenie ścianek i połączenie 2 korpusów na stałe jako gniazda), które spowodują, że ule staną się jeszcze cieplejsze. Na to potrzebuję jednak o wiele więcej czasu niż na zestruganie boczków dennic, a więc to rozwiązanie musi poczekać jeszcze jakiś czas (być może parę lat), aż zakończę remont domu i całego gospodarstwa. Czekam na to z niecierplilwością i doczekać się nie mogę... prace trwają i trwają... i trwają i na razie nic nie zapowiada ich końca. Na szczęście widzę już na horyzoncie koniec sezonu namnażania pszczół - i dobrze, bo z łowieniem matek i szykowaniem dla nich rodzinek weselnych zawsze mam najwięcej pracy. 

W tym roku pszczoły będę zimował prawdopodobnie na 6 lub 7 miejscach. Obecnie w rejonie pasiek podkrakowskich znajduje się 3 rodzinki (pasieka K - 1 sztuka i pasieka Las 3 - 2 sztuki) - mam nadzieję, że wszystko u nich dobrze, bo nie zaglądałem do nich przez jakiś czas. Stoją tam jednak rodziny z zeszłorocznymi matkami czerwiącymi, które mają odpowiednią ilość miejsca, odbudowanej woszczyny i miały wystarczająco pokarmu, na spokojny rozwój (każda bodaj po 2 plastry pokarmu i to był stan w szczycie nektarowania wiosennego czy nawet przed). Będę musiał poświęcić kiedyś dzień i zajrzeć do nich - prawdopodobnie dowieźć tam też kolejne rodziny. Waham się jednak czy nie lepiej przewieźć reszty rodzin pod koniec lata. Teraz bowiem praktycznie na pewno wystąpi tam coroczna dziura pożytkowa. Taka wcale nie musi być tu, gdzie teraz pszczoły stoją. Pod Krakowem zimowane będą rodziny ze starymi matkami, które na tamtych pasiekach przeżyły (a więc rodzinki utworzone jako sztuczne roje), rodziny fortowe, oraz może 2 - 3 dodatkowe - będzie to więc około 10 rodzin, na pasiekach K, Las1,2,3. Pasieczyska B i R2 w tym roku nie będą zapszczelane, ale pozostają w odwodzie. Na pewno na pasiekę B pszczoły wrócą - obecnie toczy się tam jednak budowa i trwają prace ziemne. Sądzę więc, że trafią tam w przyszłym roku. 

Około 20 rodzin będzie zimowane tu, w rejonie Beskidu Wyspowego. Na pasiece J stoi już 4 rodziny, a na pasiekę Kr przewiozę 4 - 6 rodzin w przeciągu około 2 tygodni. Reszta (ok. 10) będzie zimowana pod domem. Znalazłem już wstępnie rejon, gdzie kiedyś będę szukał czwartego pasieczyska - przy pobieżnym oglądzie pasiek nie jest wiele (jak na nasze rejony), natomiast jest sporo lip i jaworów. Ale to dopiero w kolejnych sezonach. W tym nie mam na to ani czasu, ani pszczół.

Kolejny raz widzę tę samą prawidłowość: rodziny, które trafiają na "obce" miejsca są najczęściej silniejsze (nie mówię "silne", a po prostu w sile, która pozwoli im na spokojny rozwój do zimy) i najmniej im się przeszkadza. Pod domem jest cała reszta - te, które zostają małymi rodzinami weselnymi i do których zaglądam co chwila łowiąc matki, te, które będą wymagały łączenia czy zasilania. Ale w tym roku stoją tu także cztery rodziny silne i czekają na ponowne odkręcenie kurka z nektarem i/lub spadzią.

Ten rok, jest kolejnym, w którym nie wyrabiam się z powieszeniem skrzynek w ramach "sztucznej barci". Postanowiłem jednak powiesić choć jedną - pod domem, na własnym modrzewiu. Zobaczymy czy jakaś rójka tu kiedyś zagości. Chciałbym niezmiernie wrócić do tego projektu - wiecznie jednak jest coś ważniejszego do roboty...