poniedziałek, 8 października 2018

"O gospodarce bez węzy - praktycznie" (cz. 1), czyli kolejna publikacja


W październikowym numerze "Pszczelarstwa" ukazała się pierwsza część mojej publikacji o gospodarce bez węzy, nosząca tytuł nomen omen "O gospodarce bez węzy - praktycznie". Opisuję w niej moje doświadczenia z pięcioletniej pracy bez węzy. Kto śledził moje wpisy zapewne już te obserwacje poznał wcześniej. 

Zapraszam do lektury!


O gospodarce bez węzy - praktycznie


Dlaczego bez węzy?

Stosowanie węzy jest dla większości pszczelarzy tak oczywiste, że niektórzy chyba nawet nie zdają sobie sprawy, że można prowadzić pasiekę bez niej. Na każdym kroku spotykam się z opinią, że węza jest po prostu niezbędna. Powiększanie gniazda czy rotacja plastrów zawsze przecież odbywa się poprzez „dodanie węzy”, a nie dodanie pustej ramki, korpusu w ulach bezramkowych, czy też zwiększenie dostępnej pszczołom przestrzeni w jakikolwiek inny sposób, możliwy w danym typie ula. Nawet testy egzaminów zawodowych dla pszczelarzy nie pozostawiają wątpliwości, że pszczelarstwo bez węzy jest niemożliwe. I do tego stopnia, że w wielu pytaniach (i odpowiedziach) zawarty jest po prostu błąd logiczny, gdyż nie uznaje się żadnej alternatywy dla woskowego arkusza. A przecież pszczoły aż do XIX wieku w ogóle tego wynalazku nie potrzebowały. I wbrew powszechnej opinii środowiska pszczelarskiego, dziś też go nie potrzebują. Gospodarkę bez węzy prowadzić możemy nie tylko w konstrukcjach przystosowanych do tzw. „dzikiej zabudowy” (ul typu japońskiego, ul warre, kłody, paki itp.). Taka praktyka jest bowiem możliwa także w nowoczesnym ulu ramkowym, przy każdym rozmiarze i kształcie ramki. Dowodem na powyższą tezę jest choćby pasieka moja i wielu moich znajomych.
Używałem węzy tylko jeden sezon, a już od lat w ogóle jej nie stosuję. Prowadzę pasiekę, wykorzystując ule ramkowe - wielkopolski (na ramkach standardowych oraz tzw. „osiemnastkach”) oraz warszawski poszerzany. Obecnie obsługuję około 50 rodzin (odkładów), a w moich ulach nie ma plastrów odbudowanych na węzie. Ramki „węzowe”, które kiedyś trafiły do mojej pasieki, wycofuję najszybciej, jak tylko się da. Wosk z nich najczęściej trafia do świeczek, bo porównując go do tego, który wytapiam z moich plastrów, uznaję, że tylko do tego się nadaje. Czasem i przy tym mam wątpliwości, bo zastanawiam się jak opary spalanych pozostałości „leków” z takiego wosku wpływają na mnie i na moje otoczenie. Jakość wosku z ramek bez węzy mógł ocenić każdy pszczelarz, który osobno przetapiał plastry z dzikiej zabudowy, tzw. „ramki pracy” czy odsklepin. W mojej pasiece „funkcjonuje” tylko taki wosk. Cenię go sobie nie tylko ze względu na najwyższą jakość i czystość, ale przede wszystkim ze względu na środowisko życia moich pszczół.
Naturalne (niedokończone) plastry w ramkach warszawskich poszerzanych –
 odbudowane przy wzmocnieniu bambusowymi patyczkami (z lewej) 
oraz w ramce odrutowanej (z prawej).
Nie wdając się w szczegółowe dywagacje na temat tego, dlaczego warto prowadzić gospodarkę bez węzy (omówienie w artykułach „Zapomnieliśmy co dla Niej dobre..., czyli analiza grzechów pszczelarstwa ostatnich dziesięcioleci – Węza” mojego autorstwa oraz „O tym jak chciano powiększyć pszczołę” Łukasza Łapki, „Pszczelarstwo”, marzec 2016), pokrótce przypomnę tylko najważniejsze powody:
  1. Naturalny plaster (niedokończony) 
    w ramce warszawskiej poszerzanej,
    bez wzmocnienia
    ekonomiczny (nie musimy kupować węzy i możemy sprzedać cały wyprodukowany wosk);
  2. czas pracy (nie musimy drutować ramek i wprawiać węzy);
  3. czysty wosk (nie wprowadzamy do uli wosku z niewiadomego źródła, nierzadko nasyconego toksynami z „leczenia” pszczół oraz produktami ich rozpadu);
  4. naturalna komórka plastra (pszczoły budują komórkę takiej wielkości, jaka im odpowiada, a to niewątpliwie sprzyja lepszej równowadze biologicznej osobników i zdrowiu całej rodziny pszczelej).

Zmiana sposobu myślenia

W mojej ocenie, w całorocznym bilansie gospodarka pasieczna bez węzy jest mniej pracochłonna. Możemy zaoszczędzić wiele godzin poświęcanych na drutowanie ramek i wprawianie węzy, a także na przerabianie wosku czy poszukiwania odpowiedniego dostawcy węzy. Niestety, w szczycie sezonu, a więc wtedy, kiedy czas jest szczególnie cenny dla pszczelarzy, zdarza się, że czeka nas trochę dodatkowej pracy przy niektórych rodzinach. Przegląd rodziny może się sporadycznie wydłużyć z parudziesięciu sekund czy paru minut do kilkunastu. Trzeba więc przyznać, że stosowanie węzy pozwala na większy „automatyzm” i pewnie dlatego dziesięciolecia temu węza podbiła środowisko pszczelarskie na całym świecie, zwłaszcza duże pasieki zawodowe, z których potem trafiła do pasiek amatorskich. Plaster bezwęzowy jest delikatniejszy i łatwiej może się uszkodzić. O ile plastry odbudowane na węzie są „grube” i „gumowate”, o tyle, nawet wizualnie, te naturalne wydają się kruche. I faktycznie, mogą takie być w czasie chłodów, a w czasie upałów, obciążone miodem lub czerwiem, mogą się oberwać. Jednak już po kilkukrotnym przeczerwieniu plaster staje się wystarczająco mocny, aby można go było traktować tak samo, jak ten odbudowany na węzie. Jednak nawet te świeżo odbudowane, białe plastry są wystarczająco mocne, aby móc bezpiecznie przeprowadzić ostrożny przegląd gniazda, czy nawet odwirować z nich miód. Choć nie prowadzę pasieki wędrownej, zdarza mi się też przewozić rodziny między pasieczyskami i nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek w transporcie uszkodził taki naturalny plaster. Tak naprawdę sporadyczne uszkodzenia plastrów zdarzają się najczęściej w czasie przeglądów uli w upalne dni, czego staram się unikać, ale z uwagi na różne terminy prac w pasiece nie zawsze mam taką możliwość. Drugim z powodów jest brak ostrożności pszczelarza - a przede wszystkim przeglądanie obciążonych miodem lub czerwiem ramek pod dużym kątem. Plaster, który nie jest przytwierdzony co najmniej do trzech części ramki - np. górna i boczne beleczki - może się przy tym wykrzywić, co osłabia całą jego strukturę, a w efekcie może się oderwać. Ogólnie - praca przebiega bez większych utrudnień. W przypadku wielopolskich „osiemnastek” w zasadzie nie zauważam żadnych problemów z ich obsługą, niezależnie od stopnia świeżości wosku. Większe plastry, o wysokości 26 centymetrów, trzeba traktować ostrożniej, jeżeli ramka nie jest odrutowana. W przypadku ramek jeszcze większych, takich jak warszawskie poszerzane, Dadanta, czy Langstrotha, sugerowałbym ich odrutowanie lub inne wzmocnienie. Używam wielu odbudowanych bez żadnego wzmocnienia plastrów warszawskich, co pozwala mi na względnie normalną pracę. Plastry te są jednak już co najmniej kilka razy przeczerwione. Obecnie większość moich ramek warszawskich jest albo odrutowana, albo mają one wprawione cienkie bambusowe patyczki. Dzięki takiej praktyce mogę w zasadzie traktować plaster jak każdy inny i nie muszę się obawiać, że oberwie się pod swoim ciężarem. Trzeba też pamiętać, że w przypadku niestosowania węzy konieczne jest wypoziomowanie uli, gdyż pszczoły będą budować plastry pionowo, a nie zgodnie z ustawieniem arkusza, którego przecież nie ma.
Kilka z opisywanych w tekście, możliwych do zastosowania rozwiązań 
(wielkopolska „osiemnastka”). Od lewej: pozostawiony rząd komórek; 
wprawiony pasek z węzą; doklejony na wosku patyczek; 
górna beleczka ramki węższa i sheblowana „do szpica”
Z uwagi na powyższe utrudnienia, zapewne taka metoda nie jest adresowana do większości pasiek zawodowych, a zwłaszcza tych bardzo „zautomatyzowanych”, czy prowadzących gospodarkę wędrowną. Nie twierdzę jednak, że gospodarka wędrowna byłaby niemożliwa bez węzy. Wymagałaby jedynie modyfikacji wypracowanych do tej pory praktyk. Wielu pszczelarzy - głównie amatorów - uzna tę praktykę za ciekawą i wartą wprowadzenia do własnej pasieki, a przynajmniej przetestowania pewnych jej rozwiązań. Pozbycie się węzy z pasieki wymaga niewątpliwie zmiany sposobu myślenia, co jest najtrudniejsze – zwłaszcza u pszczelarzy prowadzących pasieki od dziesięcioleci. Chodzi przede wszystkim o zaakceptowanie niektórych pszczelich zwyczajów czy potrzeb, a także korektę nawyków w obchodzeniu się z plastrami, które, gdy świeże, wymagają większej ostrożności. Pszczelarz musi myśleć nie tylko o tym, czy rodzina jest w nastroju roboczym i chętnie „odbuduje węzę”, ale też się zastanowić, gdzie zostawia pszczołom puste miejsce i jak pszczoły mogą je wykorzystać.
Jedna z najprostszych metod na równy plaster – dołożenie zwykłej
 ramki na skraj gniazda. Za nią powinna znaleźć się ścianka ula, 
zatwór lub kolejny odbudowany plaster
Pszczele zwyczaje

Zanim omówię praktyczne wskazówki, jak prowadzić rodzinę pszczelą bez węzy, muszę nadmienić o paru pszczelich zwyczajach, które determinują sposób budowy plastrów. Większość pszczelarzy dysponuje stosowną wiedzą, jednak dotychczasowe doświadczenia dowodzą, że gdy przeprowadzają swoje „bezwęzowe” doświadczenia, zaskakuje ich to, co pszczoły są w stanie zrobić. Trzeba więc nie tylko mieć wiedzę teoretyczną, ale i pewną zdolność przewidywania, aby po zdjęciu ulowego daszka nie dać się zaskoczyć dziwnymi i wymyślnymi konstrukcjami pszczelego gniazda. Tak naprawdę, znając kilka podstawowych zasad, możemy w dość prosty sposób pokierować budową plastrów. Jeżeli natomiast pszczoły nie zastosują się do naszych wskazówek, będzie trzeba ich pracę nieco skorygować.
Gdy pozostawimy kilka rzędów komórek, 
pszczoły będą trzymały się pozostawionej wytycznej
W bardzo łatwy sposób możemy odciąć fragment plastra przytwierdzonego gdzieś niezgodnie z naszą wolą i ustawić go wzdłuż ramki. Pszczoły niezwłocznie dokleją go do ramki. Trzeba mieć jednak świadomość, że niezależnie od naszych prób, czasem pszczoły i tak potrafią nas zaskoczyć, a powstała budowla będzie trudna do naprawy. Taką konstrukcję, czasem obejmującą kilka ramek – możemy przełożyć na skraj gniazda (do wygryzienia czerwiu i następnie przetopienia), - możemy pozyskać tzw. „miód sekcyjny”, czy - po prostu z dwóch stron ograniczyć poprawnie odbudowanymi ramkami i pozostawić w ulu. Pszczołom to nie przeszkadza, więc dlaczego nam miałoby przeszkadzać?
Kilka przykładów budowanych bez węzy ramek – w różnym stadium budowy
Pszczoły są niezłe z ekonomii i potrafią liczyć. Jak każda żywa istota wiedzą, kiedy podjęcie wysiłku im się opłaci. Wiedzą też, jak go spożytkować o określonej porze roku, w danej sytuacji pożytkowej i na konkretnym etapie biologicznego rozwoju ich superorganizmu. Automatyzm pszczelarza może go więc zawieść i nie jest wykluczone, że przy przeglądzie zastanie… szereg plastrów odbudowanych w poprzek ramek. Pszczoły zagospodarują każdą przestrzeń zgodnie z bieżącymi potrzebami. Z jednej strony będą „wolały” zbudować plaster wzdłuż górnej beleczki ramki, bo przecież „wiedzą”, że mocowany na całej długości będzie mocniejszy. Z drugiej strony nie zawahają się, aby wydłużyć komórki w miejscu składowania miodu, jeżeli nie dysponują wystarczającą „objętością magazynową” w odbudowanych już plastrach, a znajdą obok choć trochę wolnego miejsca, jeśli akurat trafi się intensywny pożytek. Można to obserwować również w przypadku plastrów odbudowanych na węzie. Zbudowanie całego nowego plastra kosztuje przecież znacznie więcej wysiłku oraz budulca (woskowych łuseczek), niż wydłużenie istniejących komórek. Pszczołom zupełnie nie przeszkadza powstająca przy tym krzywizna plastrów. Ta jednak utrudnia życie pszczelarzowi i uniemożliwia wyjęcie mu pojedynczej ramki bez uszkodzenia (rozerwania) plastra. Prowadząc gospodarkę bez węzy pszczelarz musi więc cały czas mieć świadomość, gdzie rodzina pszczela składa miód, a gdzie pozostawia miejsce do czerwienia dla matki. Dla pszczelarzy jest oczywiste, że pszczoły gromadzą na plastrze miód nad czerwiem oraz dookoła niego, a w gnieździe na jego skrajnych ramkach, to jednak nie każdy ma świadomość, że to właśnie tam występują newralgiczne miejsca, które mogą doprowadzić do wybudowania kolejnych nierównych plastrów. Trzeba wiedzieć, że każdy kolejny plaster będzie miał jeszcze bardziej pogłębione krzywizny.
Jedną z głównych zasad tworzenia nowych plastrów jest budowanie ich wzdłuż (równolegle) do już istniejących, przy zachowaniu stałej odległości, wynoszącej około 8 – 10 milimetrów (z angielskiego tzw. bee space - w tłumaczeniu: „przestrzeń dla pszczół”). Odkrycie tej zasady pozwoliło na gwałtowny rozwój nowoczesnego pszczelarstwa w XIX wieku, gdyż stało się przyczynkiem do opracowania nowoczesnego ula ramkowego przez Lorenzo Langstrotha. Wielu badaczy podawało ten wymiar nawet do setnej części milimetra. I choć twierdzili, że wymiar ten jest stały i niezmienny, to jednak dziś wiemy, że może być on właściwy dla danego rozmiaru (wielkości) owadów. Jest to mniej więcej odstęp określany przez pszczelarzy odległością „na dwie pszczoły”. Kolejny plaster odbudowany będzie w takim odstępie od poprzedniego, aby osie plastrów znajdowały się w odległości wynoszącej sumę dwóch głębokości komórek plus bee space. Dystans między osiami plastrów będzie więc wynosić średnio około 32 mm w przypadku tzw. „małej pszczoły”, czy też około 35 – 36 mm, w przypadku pszczoły pochodzącej z plastra z komórką 5.4 mm. Liczby te determinują wymiary naszych uli. To przecież 35 – 36 milimetrów na plaster wraz z bee space po bokach daje przy 10 ramkach właśnie wymiar wielkopolskiego kwadratu (37,5x37,5 cm). Przy tzw. „małej pszczole” w standardowym korpusie mieści się natomiast 11 ramek – tak jak w moich ulach.
Pszczoły rozpoczynają budowę plastra od kilku 
„języków”, które następnie łączą w cały plaster
Omówiona zasada dotycząca odległości między osiami plastrów będzie miała jednak zastosowanie jedynie w przypadku plastrów z czerwiem, a więc w części gniazdowej. W miodni ten wymiar nie będzie miał zastosowania, gdyż zupełnie inna (i zmienna) będzie głębokość komórek. W tej części ula, jeżeli pozwolimy pszczołom na swobodę, osie plastrów mogą być w różnych i zmiennych odległościach od siebie. Każdy pszczelarz niewątpliwie też zauważył, że zasklepy dwóch plastrów z miodem są zdecydowanie bliżej siebie (mniej więcej „na jedną pszczołę”) niż te z czerwiem (tu „na dwie pszczoły”). Pamiętajmy, że w dzikim gnieździe pszczoły mogą po spożyciu zapasów, zgryźć bez problemu nawet bardzo wydłużone komórki, a w powstałe wolne miejsce zbudować kolejny plaster. Jeżeli ten plaster miałby być zaczerwiony, to wówczas na pewno pszczoły zachowałyby właściwą dla czerwiu głębokość komórki plus bee space. Takie nieregularne konstrukcje mogą razić poczucie estetyki niektórych pszczelarzy, ale pszczołom na pewno nie wadzą.
W ramach dygresji dodam, że w swojej praktyce pszczelarskiej zauważyłem, że zachowanie wspomnianych w artykule odległości między plastrami, jest bardzo istotne dla pszczelego (i nie tylko pszczelego) „samopoczucia”. Jeżeli bowiem plastry w części gniazdowej oddali się od siebie na odległości większe niż bee space, znacząco wzrasta rozdrażnienie pszczół, objawiające się wzmożoną obronnością.



Za miesiąc kolejna część.

sobota, 29 września 2018

Podsumowanie kolejnego lata - 2018

Wczoraj zrobiłem ostatnie przeglądy w tym roku. W zasadzie słowo "przegląd", to za dużo powiedziane. Wyciągnąłem skrajne ramki w paru ulach - bodaj w jednej była tam też ramka z czerwiem, w innych ulach tylko zajrzałem z boku gdzie jest pokarm, wyciągnąłem podkarmiaczki, wsadziłem zatwory. Zamknąłem daszki i... voila! Sezon zamknięty. Do zobaczenia wiosną, pszczółki!

Wrzesień był pracowity. Był bardziej pracowity niż by musiał. A głównie dlatego, że z początkiem miesiąca najwyraźniej źle oceniłem stopień zakarmienia rodzin i podałem co najmniej jedną dawkę syropu za dużo. A taka jedna dawka, przy tych kilku miejscach i zapadającym wcześniej wieczorze, to w zasadzie każdy dzień po pracy w tygodniu. Cóż, trochę mam za dużo tych rodzin, żeby podchodzić do tego strikte hobbystycznie. A jako, że moje pszczoły to dla mnie tylko i wyłącznie ogrom roboty, sporo wydatków i zero dochodów, to też i ciężko mi traktować je jak pracę zawodową. Nic to, że w sezonie to dla mnie przynajmniej "pół etatu" - droga pasja i tyle. Ale po kolei.

We wcześniejszych postach opisywałem już trochę co się działo w lecie. Ale, że to podsumowanie, to i wypada się powtórzyć. Na ile mogę to ocenić, wydaje mi się, że rok w moich rejonach był tak naprawdę średni. Ale "średni", to bardzo dobrze, zważywszy na ostatnie lata kryzysu, upałów, suszy, olbrzymich spadków, dużej śmiertelności. Może po prostu tu jest taki teren i nie sposób oczekiwać więcej? Może jak dookoła kwitnie parę hektarów nawłoci, nie powinienem oczekiwać, że względnie silny odkład sam zakarmi się do zimy? Albo choć będzie miał zauważalne przybytki i będzie wymagał tylko niewielkiego uzupełnienia syropem? Chyba po prostu mam rozbuchane oczekiwania...
Przez ostatnie lata rysuje się taki obraz mojej okolicy:
- w kwietniu pszczoły mają coś na rozwój,
- w maju zawsze jest dobrze lub bardzo dobrze i kto ma silne pszczoły ma dużo miodu, a moje słabiaki dochodzą wtedy do jakiej takiej siły. Żaden odkład wówczas głodu nie cierpi - nawet jak jest świeżo utworzony z jednej ramki pszczół,
- w czerwcu jak mam szczęście to pszczoły mają co zbierać (w tym roku tak było), jak nie mam szczęścia to zaczyna się głód,
- w lipcu jest głód,
- w sierpniu jest głód,
- z końcem sierpnia i we wrześniu kwitnie i nektaruje nawłoć, ale żeby liczyć na pożytek trzeba mieć silne rodziny. Odkłady (nawet silne) nie pokazują nic specjalnego.
Tak to wygląda przy praktykowanym przeze mnie modelu ekspansji, przy pszczołach nieleczonych, wiecznie osłabianych przeze mnie tworzeniem coraz to nowych odkładów.
Zaprzyjaźniony leczący pszczelarz mieszkający nieopodal, mający zdecydowanie silniejsze rodziny oczywiście nie cierpi głodu tak jak ja (choć w tym roku to jemu padła rodzina z głodu, a nie mi), ale jego wyniki też nadmiernie nie powalają. W tym roku wziął bodaj około 15 - 17 kg z ula przez cały sezon i pewnie mniej więcej podobne średnie wyniki ma co roku - z wahaniem od dziesięciu do dwudziestu - rzadziej dwudziestu-paru kilogramów średnio z ula. Dodam tylko, że to "normalny" pszczelarz ze stacjonarną pasieką, a nie wielki producent miodu z wybitnymi matkami i Langstrothem 3/4. Dwa główne pożytki to majowy (sady, rzepak, mniszek) i jesienny (nawłociowy), z których pewnie bierze z reguły jakieś 70 - 75% całorocznego utargu (mniej więcej po połowie). Reszta to miodobrania z akacji i lipy. Po lipie też cierpi głód, tak jak i ja - a raczej nasze pszczoły. Twierdzi (co już pisałem na tym blogu), że ostatnie kilka lat, to jedyne lata w całej jego około trzydziestoletniej pszczelarskiej praktyce, w których musi w lecie karmić pszczoły. Wcześniej się to nigdy nie zdarzało, a pszczoły zawsze miały przynajmniej pożytek rozwojowy. Zresztą w moim pierwszym roku pszczelarstwa (2013) świeżo zakupione odkłady przez cały lipiec i sierpień miały pożytek rozwojowy i bardzo delikatne przybytki (oczywiście na własne potrzeby), a jakbym zdecydował się nie odbierać im miodu nawłociowego, to pewnie mógłbym się pokusić o zazimowanie pszczół bez karmienia. To był jedyny raz i potem już nigdy mi się to nie zdarzyło.
Czyli już konkretnie: w maju było bardzo dobrze, w czerwcu było dobrze, w lipcu zacząłem karmić, w sierpniu kontynuowałem karmienie, a we wrześniu karmienie skończyłem.... Było o tyle dobrze, że przez sierpień pszczoły zbierały pyłek (głównie nawłociowy) i przynajmniej nie cierpiały głodu białkowego - w lipcu było z tym znacząco gorzej. Pszczoły ostatecznie musiały coś z nawłoci zebrać, ale wspomniany znajomy mówił, że w tym roku z nawłocią było słabo - znacznie słabiej niż 2 lata temu (tj. wtedy, kiedy tak jak i ja cierpiał potem spore straty w pasiece).
Czy to trwała tendencja, czy po prostu teraz mamy siedem lat chudych i zostało nam jeszcze dwa? Przekonamy się...

Niezależnie od tego, że rok oceniam "obiektywnie" (czyli tak, jak mi się subiektywnie wydaje) na "średni", uznaję, że był to zdecydowanie najlepszy mój rok pszczelarski odkąd zaraziłem się tym "wirusem" zwanym Apis mellifera. A było tak, bo przez pół sezonu pszczoły miały naturalny pokarm, choć wyszły z zimy bardzo słabe, rozwijały się dobrze lub bardzo dobrze, udało mi się całkiem nieźle namnożyć rodzinki, które doszły do fajnej siły na jesień, a do tego nie obserwowałem zbyt wielu słabnących rodzin, czy objawów chorobowych. A więc to jest najważniejsze - pszczoły już od kilku lat nie leczone wyglądają na zdrowe i zachowują się jak zdrowe. Czyżby więc (o czym pisał Kirk Webster) zaczynał się ten etap nabierania przez nie wigoru po przejściu kryzysów? W mojej pasiece dominuje genetyka, która nie jest leczona od jesieni 2014 roku - w części dzięki "przetrwalnikowi", a w części dzięki rodzinom otrzymanym od Łukasza, czy w ramach projektu "Fort Knox" (w większości też od niego zresztą).

Jeżeli chodzi o pszczoły, to jak pisałem w sporej części są w dobrej kondycji. Na tą chwilę mam 48 rodzin. Stan 3 czy 4 oceniam jako słaby i zakładam, że one nie dotrwają do pierwszych mrozów (choć kto wie, bo 3 dni temu rano było 0 stopni...). Stanu około 10 tak naprawdę nie potrafię jednoznacznie ocenić. Są to pszczoły, które nie dają wizualnych objawów chorób i wyglądają w porządku. Rodziny jednak osłabły do granicy tego, co lekko wzbudza mój niepokój. Nie wiem czy to efekt naturalnego jesiennego wypszczelenia, czy też tym rodzinom coś dolega. Podejrzewam, że w części może być tak i tak. Pozostałe 30 - 35 rodzin są w stanie (wizualnym) dobrym lub bardzo dobrym. Na tą chwilę nic nie wzbudza mojego niepokoju - ... a zważywszy na historię mojej pasieki, właśnie to mnie niepokoi... W każdym razie moja pasieka w jesieni chyba jeszcze nigdy nie wyglądała tak dobrze - zarówno jeżeli chodzi o liczby jak i o stan wizualny. Zresztą część z tych rodzinek pokazywałem na filmach, więc można je sobie tam ocenić na własne oczy. Rzecz jasna mówimy o odkładach, czy średniakach - choć oceniam je na względnie pełnowartościowe biologicznie (choć jak się okazuje nie samowystarczalne jeżeli chodzi o pokarm). Nie posiadam ani jednej rodziny w sile rodzin produkcyjnych. W zasadzie też w tym roku w ciągu sezonu moje rodziny nie dochodziły do takiej siły w jakiej miewałem pszczoły w latach poprzednich. W tym roku raptem kilka rodzin osiągnęło siłę zbliżoną do 3 moich korpusów 18tek, tj. 2 korpusów pełnych wielkopolskich. Takiej siły nie miały, tylko jak piszę do takiej się zbliżały. Rzecz jasna zostały podzielone gdy stwierdziłem, że już więcej nie odbudują plastrów i nie zbiorą miodu, bo akurat wcześniejsza w tym roku lipa była na ukończeniu.

Pod domem będzie zimowanych 6 rodzin. W tym 2 w budce na ramce WP, 2 w ulu wielkopolskim na 2 korpusach (7x7 i 6x6), jedna mała wrześniowa rójka (można ją zobaczyć na moim kanale na Youtube) na kilku plasterkach i naturalna złapana rójka w kłodzie.


Na "głównej" pasiece przygotowanych do zimy jest 10 rodzin. 3 w ulu WP (jedna silna i wyglądająca na zdrową, jedna średnia, której nie daję wiele szans, jedna rodzina na wykończeniu - kto wie, może jej już nie ma), 7 w ulach wielkopolskich - w tym 1, której dobrze życzę, ale dobrze nie wróżę...


Na pasiece we wsi będzie zimowanych 10 rodzin. W ostatnim czasie skończyła się tam 1 (jedenasta) rodzina. Pozostałe są w kondycji około średniej, dobrej i bardzo dobrej. Wygląda to obiecująco.

Na pasiece leśnej mam 7 rodzin (w tym 5 fortowych, jedna z nich na ramce WP). Wszystkie wyglądają na moje oko bardzo dobrze. Wizualnie te rodziny jako grupa wypadają najlepiej. Nie ma tam (do tej pory) ani jednej słabnącej rodziny. Byle tak dalej! (rodzinki można obejrzeć na filmie)


Na pasiece kilka wsi dalej będzie zimowanych 11 rodzin. Stan 1 jest słaby i za dobrze jej nie wróżę, stan 2 dalszych jest średniawy (ale kto wie, kto wie), a pozostałe mają się nieźle lub dobrze. Co najmniej kilka i tu powinno przetrwać.

Pasieczysko w powiecie nowosądeckim to 4 rodziny. 3 w dobrej kondycji, a ostatnia to właśnie jedna z takich, które wyglądają zdrowo, ale trochę się wypszczeliły. Na tą chwilę siła pozwalałaby jeszcze na racjonalną zimowlę, ale też i nie wiem co będzie dalej.


Jest więc nie najgorzej i na tą chwilę jestem nastawiony optymistycznie. W duchu liczę na co najmniej 50% przeżywalności. Oczywiście, to na co ja liczę to jedno, a co będzie wiosną to zupełnie inna rzecz. Więc liczę, ale nie koniecznie się nastawiam, a już na pewno nie oczekuję. Zawsze powtarzam, że jeszcze nigdy nie było tak jak zaplanowałem. Ale może dla odmiany tym razem mogłoby być w drugą stronę? Może los wreszcie byłby na tyle złośliwy, że przeżyłyby wszystkie rodziny, a ja przeklinałbym na czym świat stoi, głowiąc się co robić z tymi wszystkimi pszczołami??... Zawszeć to lepsza klęska urodzaju od tego tam drugiego.

Jeżeli chodzi o genetykę, którą namnażałem w tym roku, to były to praktycznie wszystkie rodziny jakie przezimowały u mnie. Na 19, które przezimowało na pewno nie rozmnożyłem jednej... Otóż wiosną była na tyle słaba, żeby jej nie rozmnożyć, a na tyle silna, że brałem z niej pszczoły do odkładów. I tak ją osłabiałem, osłabiałem i osłabiałem, że w końcu nie było co namnażać. Wszystkie inne chyba zostały podzielone co najmniej na pół. Te "lepsze" (czyli te, które charakteryzowały się większym wigorem, lepszym tempem rozwoju i doszły do większej siły) zostały podzielone na większą liczbę małych rodzinek. Największe podziały jakie w tym roku zrobiłem to chyba (bodaj, pewny nie jestem) na 5 rodzin - a więc 4 "młode" i odkład lub pakiet ze starą matką. Wszystkie pszczoły w tym roku namnażane były z mateczników ratunkowych. Jeżeli chodzi o "udawanie się" matek i podziałów, to w tym roku było nieźle. Słabo wychodziło to w początkowej fazie, kiedy wycinałem mateczniki (chyba będę musiał to zarzucić). Gdy zacząłem przekładać całe ramki z matecznikami to wygryzalność i unasiennialność matek zaczęła wynosić 100%. Jak każdy dobry matematyk policzyć może, jeżeli na około 30 podziałów nie uda się uzyskać około 4 czy 5 matek (na różnym etapie), to skuteczność jest 100% - czyż nie? No chyba że coś pomyliłem... Żarty żartami, ale z matematyki się nie żartuje - więc przyjmijmy (szacunkowo), że ta wygryzalność, unasiennialność i podejmowalność czerwienialność wyniosła około 85 - 90%.
W sezonie z moich 19 wiosennych słabiaczków zrobiłem blisko 70 rodzin. Około 15 poszło do innych i zostało coś około 55 (czy 54). Z tych "wykruszyło się" 6 czy 7 w ciągu lata i stąd zimowana przeze mnie liczba 48 rodzinek.

W tym roku poszło za dużo cukru... Otóż jak do tego doszło.
Maj był super, czerwiec był dobry. Kilka rodzin zostawiłem więc "na miód". Były to "potężne wieżowce" składające się nawet z 3 korpusów 18tek!! Niektóre miały pełny korpus wielkopolski i dołożoną "nadstawkę" 18tkę. Potęga rodzin tych biła w oczy i wzbudzała zazdrość okolicznych pszczelarzy!... Ale zejdźmy na ziemię. Przez chwilę były niezłe przybytki z lipy (wcześniejszej w tym roku, bo o ile dobrze pomnę skończyła się koło 20 czerwca). Odebrałem zatrważające ilości miodu, ale każda z grabionych rodzin miała pozostawione co najmniej 50% tego co miały. Rodziny były następnie podzielone, a każdy z tych odkładów miał co najmniej tyle ile miały wcześniej utworzone odkłady - bezpieczny zapas. Po powrocie z urlopu stwierdziłem, że w kilku rodzinach nastąpiły minusowe przybytki, a ilość miodu w ramkach niebezpiecznie zbliża się do granicy głodu. W takich sytuacjach w latach poprzednich przy każdym przeglądzie "ratowałem" ciastem te, które nie miały nic lub miały bardzo mało, a te co miały "naturalnie" kilogram lub więcej miodu (przypominam, że mówimy o odkładach czasem na 2 - 3 - 4 ramkach) zostawały w spokoju. W ten sposób biegałem co tydzień od ula do ula i na pewnym etapie i tak musiałem "ratować" większość rodzin, a niektóre dostawały cukier "na przeżycie" praktycznie co przegląd. Zawsze podejście to było krytykowane przez moich znajomych pszczelarzy. Uznawali, że błędem jest "utrzymywanie pszczół na głodzie". W tym roku - również z racji większej liczby rodzin, a - o dziwo - mniejszej ilości czasu podjąłem decyzję, że nie będę "ratował" poszczególnych rodzin, a po prostu każda dostanie ode mnie około 2 - 2,5 litra syropu. Wyglądało na to, że i tak będę musiał karmić do zimy, więc czy dostaną wcześniej czy później - nie ma znaczenia. Uznałem więc, że co 2 tygodnie będę jeździł z taką dawką, a gdy tylko zobaczę, że z przeglądu na przegląd mają nagle większe przybytki, a aura pozwala sądzić, że same się dokarmią, to niezwłocznie przestanę karmić i pozostawię resztę pszczołom. Przyznam, że liczyłem, że z końcem sierpnia pojawi się niezłe nektarowanie nawłoci, a przez wakacje pszczoły będą "podtrzymywane" na cukrze i zakończę karmienie na 4 dawkach z końcem sierpnia. Jak postanowiłem tak zrobiłem. Na przełomie sierpnia i września miałem dłuższą przerwę w odwiedzaniu pszczół. Wtedy to jechałem na konferencję w Holandii, wypadł więc między innymi dłuższy weekend + czas na przygotowania. Do pszczół pojechałem więc z początkiem września, mając przygotowany syrop dla jednego z pasieczysk, ale licząc na to, że nie będę zmuszony go użyć, albo rozejdzie się w mikroskopijnych dawkach po całej pasiece. No i cóż... Popatrzyłem do paru uli, a tam zero wianuszków, trochę niezasklepionego syropu, a podniesienie ula z pszczołami było odczuciem podobnym do podnoszenia pustego korpusu. Trochę się tym przeraziłem. Uznałem więc, że bez sprawdzania jadę z kolejnymi dawkami i tak dostały 2. Ale albo źle oceniłem z początkiem września, albo nagle pojawiło się dobre nektarowanie nawłoci (albo wystąpiły obie te rzeczy na raz), bo nagle stwierdziłem, że niektóre pszczoły są zalane od dechy do dechy... Siódma dawka była więc niewielka, ale tak naprawdę 80% rodzin nie potrzebowała już nawet szóstej. Nic to - w tym roku selekcji na oszczędność gospodarowania pokarmem w zimie nie będzie. A przynajmniej nie u większości rodzin. O dziwo jedna z rodzin - odkład w rezerwie Fortu po pszczole L od Łukasza - okazał się wyjątkowo żarłoczny. Ta rodzina nie tylko dostała ostatecznie 8 dawek po 2 - 2,5 litra (a więc blisko 20 litrów syropu czyli 13 kg cukru), ale jeszcze na koniec dorzuciłem jej 2 - 3 kilo ciasta - dla spokojności sumienia. Albo była rabowana (nie wyglądała na taką), albo po prostu wszystko przejadała. Nie sądziłem, że odkład może tyle zjadać - a to wspiera moją teorię o rabunku.
W tym roku poszło więc około 420 kg cukru w syropie, bodaj 20 w suchym cukrze w ciągu sezonu i 30 kg w cieście (+/- ileś tam). Daje to więc około 470 - 480 kg cukru na 48 rodzin, a więc średnio po 10 kg na rodzinę. Z perspektywy uważam, że spokojnie można było dać około 100 kg mniej - gospodarując bardziej indywidualnie i dolewając więcej tym, które tego potrzebują (np. zjadliwej L'ce) - a więc zakończyć sezon na 8 kg na rodzinę jak w latach poprzednich. Tak czy siak każdy podany kilogram cukru to o kilogram za dużo.

Tak rozbudował się macierzak z "mikruska", który
przezimował jako szklanka pszczół
Niewątpliwie rodziny większe są bardziej samowystarczalne i choć więcej zjadają, potrzebują mniej cukru. To oczywiste. Z racji mojej gospodarki na odkładach liczę się z tym, że muszę jednak tego cukru dawać również wtedy kiedy nie musiałbym dawać, gdybym gospodarował na większych rodzinach. Ten sezon pozwoli mi zimować co do zasady silniejsze rodziny, a i w liczbie, która jest górną granicą tego, co jestem w stanie obsłużyć bez popadania w obłęd przy obecnym trybie życia. Jeżeli przeżywalność będzie dobra, to w przyszłym roku znów zamierzam dojść do podobnej liczby rodzin, ale głęboko liczę, że każda w sierpniu będzie zajmować co najmniej 2 moje korpusy i będzie (wreszcie) samowystarczalna. Chciałbym (wreszcie) ustabilizować pasiekę na rodzinach w "pełnej" biologicznej wielkości. Niewątpliwie to pozwala pszczołom na o wiele spokojniejsze funkcjonowanie. Przykład. W tym roku na jednym z pasieczysk przeżyły 2 rodziny. Jedna wiosną była bodaj w 4 uliczkach, a druga niebogato w 2. Był to prawdziwy mikrusek obsiadający plaster na powierzchni wielkości dłoni. Ta większa na lipie siedziała na około korpusie wielkopolskim i korpusie 18tce, ta mniejsza była wtedy bodaj 6 - 8 ramkowym odkładem. Większa po osieroceniu miała piękne mateczniki i piękne zaczerwione ramy. W ramach ekspansji i rozwijania "dobrej" genetyki została więc podzielona na kolejne 4 (czyli powstało 4 + odkład ze starą matką). Drugą podzieliłem praktycznie tylko po to, aby dać jej przerwę w czerwieniu zabierając mały odkład ze starą matką. I cóż się wydarzyło. Z pierwszej bodaj 3 rodziny mają się nieźle, jedna średnio, a ostatnia dość słabo (choć ma szansę). Wszystkie jednak to odkłady, które z początkiem września były dość głodne - w najlepszym stanie i najlepszej sile była ta ze starą matką. Dwie rodziny z drugiej mają się natomiast dziś o wiele lepiej niż tamte. Macierzak z młodą matką należy do kilku najsilniejszych zimowanych rodzin w mojej pasiece, bo pszczoły siedzą prawie na całym korpusie wielkopolskim. Kolejny przykład, że rodzina, która przetrwa ze szklanką pszczół potrafi się pięknie odbić. Kolejny też przykład, że rodzina, której mniej się miesza lepiej "wychodzi na ludzi". To też sygnał dla mnie, że czas minimalizować ekspansję i stabilizować pasiekę. O ile przeżywalność będzie rozsądna, zapewne na tym etapie selekcji bilans tejże będzie ujemny dla wielkich podziałów, a dodatni dla stabilizowanych rodzin. A więc odwrotność tego jak bilansuję pierwszy krok selekcji na "przypadkowych" rodzinach leczonych. Każdy etap selekcji ma swoje prawa i mam nadzieję (skrytą... dlatego piszę o niej publicznie), że właśnie przechodzę na kolejny poziom. To wszystko znów z tym zastrzeżeniem, że wiosną zobaczę obloty z co najmniej 20 (a nie 2) rodzin. No i chyba zapeszam... uf, jak to dobrze, że nie jestem przesądny. I tak o wszystkim zadecyduje zima.

Większość rodzin będzie zimowana właśnie tak (choć są zapewne słabsze)
a więc ramki w górnym korpusie i dobudowane "dzikie" plastry w dół

W posumowaniu lata trzeba też wspomnieć o tym, że 3 skrzynki w "projekcie sztuczna barć" są - a raczej były - zasiedlone. Nie wiem jak się te rodziny mają dziś i czy w ogóle żyją. Jak zawsze nie miałem czasu tego sprawdzić... Ale czyż nie po to wieszam skrzynki w lesie, żeby potem o nich nie myśleć?

Ten rok był dla mnie wyjątkowy. Nie tylko w miarę układało się pszczelarsko (bo obraz zaciemniał jedynie ten głód od końca czerwca), ale i byłem uczestnikiem dwóch wyjątkowych wydarzeń. Mówię oczywiście o konferencjach pszczelarskich - pierwszej w Austrii, a drugiej w Holandii. Poznałem tam wspaniałych ludzi, którzy patrzą na pszczoły w sposób zbliżony do mnie. Szczególnie ciekawym było doświadczenie związane z poznaniem kilku osób z Wielkiej Brytanii, kraju, w którym możliwe jest prowadzenie pszczelarstwa tak jak mi się marzy. Z małą ingerencją, nawet tylko z kilkoma ulami, ale z wysokim prawdopodobieństwem przeżycia pszczół i przede wszystkim bez tej nieustannej walki i z ciągłym bilansowaniem ustępstw związanych ze stałymi manipulacjami, a liczeniem szans na przeżycie pszczół. Czasem zastanawiam się sam czy nie wylewam dziecka z kąpielą dążąc do pszczelarstwa przyjaznego pszczołom z minimalną obsługą, a wykonując czasem wręcz więcej ingerencji i przeszkadzając pszczołom bardziej, niż inni pszczelarze. Na dziś wydaje mi się jednak, że tak muszę. Dopóki nie ustabilizuję śmiertelności wieloletniej na poziomie poniżej około 40%, obawiam się, że pszczelarstwo jakie mi się marzy, nie jest jeszcze dla mnie dostępne. Dlatego też z taką nadzieją, ale i nieustannymi obawami, patrzę na przyszły rok.

A oprócz tego, co można było wyczytać wprost lub między wierszami powyższej relacji, planem na przyszły rok będzie - jak już zawsze od lat - uzyskanie tego mitycznego kilograma miodu z ula. Czy to się wreszcie uda?...