sobota, 7 sierpnia 2021

Pszczołom pozostawiam swobodę, czyli wywiad z dr Davidem Heafem na łamach Pszczelarstwa

 W sierpniowym numerze "Pszczelarstwa" ukazał się wywiad jaki przeprowadziłem z dr Davidem Heaf zimą zeszłego roku. Naszą rozmowę - na bazie której powstał ten tekst - możesz zobaczyć na moim kanale Youtube

Zapraszam do lektury!


Pszczołom pozostawiam swobodę


Doktor biochemii David Heaf z Llanystumdwy (hrabstwo Gwynedd) w Wielkiej Brytanii od 2003 roku chowa pszczoły amatorsko. Odbiera im jedynie niewielkie ilości miodu, pozostawiając go rodzinie na okres zimowli. W swojej pasiece stara się izolować rodziny. Gospodaruje głównie w ulach Warrégo (ale też tzw. uli narodowych, najpopularniejszych na Wyspach Brytyjskich, oraz konstrukcjach rosyjskiego pszczelarza, Fedora Lazutina, podobnych do uli warszawskich). Jest autorem książek Natural Beekeeping with the Warré Hive. A manual [Pszczelarstwo naturalne w ulach Warrégo. Podręcznik], The Bee-friendly Beekeeper. A sustainable approach [Pszczelarz przyjazny pszczołom. Podejście zrównoważone], Treatment-free beekeeping [Pszczelarstwo bez leków]. Podstawowe zasady jego gospodarki pasiecznej to: minimalna ingerencja w cykl życiowy rodziny pszczelej (konstrukcja ula Warrégo), rezygnacja ze środków toksycznych, parzących i biobójczych, wykorzystanie pszczoły przystosowanej lokalnie, akceptowanie rojenia się pszczół jako części naturalnego cyklu życiowego superorganizmu.

Pszczelarstwo na Wyspach Brytyjskich, w tym w Walii, nie przypomina gospodarowania, jakie znamy w Europie kontynentalnej. Wydaje się, że podstawowa różnica polega na tym, że na kontynencie każda próba zrezygnowania z leczenia może się skończyć tragicznie…

To prawda. Niedawno rozmawiałem z pszczelarzem z Berlina, który miał 70 rodzin. Z dnia na dzień postanowił jednak odstawić leczenie i zastosować tzw. „test Bonda” [najkrócej mówiąc: „żyj i pozwól umrzeć” – BM]. I co się okazało? Stracił prawie wszystkie rodziny…

Moi znajomi (i ja też) mamy za sobą tego typu doświadczenia. W pierwszej fazie selekcji większość z nas straciła prawie wszystkie rodziny, co było wielkim ciosem. Czy to prawda, że pszczelarzom brytyjskim łatwiej jest zrezygnować z leczenia pszczół? Że odsetek rodzin, które pójdą na stracenie, traktują jako „akceptowalny”?

Nie zawsze tak jest. Na początku ja również straciłem całkiem sporo rodzin. Ale w mojej okolicy, w podobnym czasie, z leczenia pszczół zrezygnowało wielu innych pszczelarzy, a ich straty w porównaniu z moimi były niewielkie. Ostatnią kurację w mojej pasiece przeprowadziłem w 2009 roku. W pierwszych latach po rezygnacji z kuracji przeciwko dręczowi straciłem 45 proc. rodzin, a w czwartym roku – niemal dwie trzecie pasieki. To nie jest mało. W styczniu 2021 roku najdłużej żyjąca rodzina pszczela liczyła ponad 10 lat (od osadzenia roju), a średnio rodziny (żyjące) są w wieku ok. 5 lat (16–127 miesięcy). Od 2007 roku straty zimowe szacuję powyżej 16 proc, jeśli natomiast weźmiemy pod uwagę okres od 2011 roku – 9 proc. W tym roku wszystkie moje rodziny przetrwały, co obniża ogólne statystyki śmiertelności do 15 proc., a straty od 2011 do 8 proc. Z danych wynika, że początki są trudne, ale później straty są na poziomie akceptowalnym; mniej więcej takim, jakie przed inwazją dręcza. Dodam jeszcze, że od 2007 roku część moich rodzin prowadzę w ulach Warrégo. Tych pszczół dotąd nie leczyłem.
 

Polskie statystyki w pasiekach, gdzie nie leczy się rodzin wyglądają zdecydowanie gorzej niż brytyjskie. Wiele pszczelich rodzin ma również kłopoty zdrowotne…

W pasiece pszczelarza z Berlina ostatecznie pozostały dwie rodziny. Ten efekt tzw. „wąskiego gardła ewolucyjnego” [eliminacja bardzo dużego odsetka rodzin nieprzystosowanych – BM] jest powodem do zmartwienia. Pozostająca populacja jest bowiem nieliczna, co może grozić ograniczeniem różnorodności genetycznej. Przy tak dużych stratach populacja traci bardzo wiele cennej informacji genetycznej. Z tym ryzykiem trzeba się liczyć. Istnienie tego mechanizmu potwierdziły też badania przeprowadzone przez Thomasa Seeley’a na dzikiej populacji pszczół lasu Arnot. Tam także ustalono, że pszczoły przeszły przez „wąskie gardło ewolucyjne”.

Czy może Pan jednak pokusić się o hipotezę, która mogłaby wyjaśnić różnice w odsetku przeżywalności pszczół pozbawionych kuracji na terenie Wielkiej Brytanii i Europy kontynentalnej? Pszczelarstwo brytyjskie skupione jest głównie w rękach pszczelarzy amatorów, hołdujących tzw. szeroko rozumianej gospodarce ekstensywnej, a pszczelarze zawodowi należą raczej do wyjątków. Na wyspach wykształciła się też duża populacja dziko żyjących pszczół. Rodziny bez dozoru pszczelarzy żyją samodzielnie po kilka, a nawet kilkanaście lat…

Obserwuję kilka takich dziko żyjących rodzin w okolicy, utrzymuję kontakt z osobami, które znają kilkanaście takich gniazd. Mój przyjaciel, Clive Hudson, w okresie 2010–2015 prowadził wśród okolicznych pszczelarzy badania ankietowe dotyczące śmiertelności pszczół leczonych przeciwko warrozie oraz niepoddawanych kuracjom. Wynika z nich, że większość pszczelarzy z Gwynedd pszczół nie leczy, a średnia wieloletnia śmiertelność rodzin nieleczonych jest niższa (13 proc.) niż pszczół poddawanych kuracjom (19 proc.). W jednym ze swoich opracowań Clive pyta o przyczyny tej sytuacji. Po pierwsze: czy mamy do czynienia z jakąś specyficzną rasą lub linią pszczół? Okazuje się, że pszczoły wszystkich okolicznych Walijczyków to „mieszańce” (nikt nie posiada pszczół czysto rasowych. Wprawdzie sporo lokalnych pszczół jest w typie rasy Apis mellifera mellifera, nie można ich zatem jednoznacznie traktować jako „mieszańce”). Hipoteza jakoby niska śmiertelność ma wynikać z wykorzystywania konkretnej rasy lub linii pszczół odpada. Należy też zaznaczyć, że nie podejmowaliśmy żadnych kroków hodowlanych – po prostu przestaliśmy pszczoły leczyć. Następnie Clive wyklucza też, że przyczyną dobrej kondycji walijskich pszczół jest typ ula, okazuje się bowiem, że pszczoły hodowane są w różnorodnodnych ulach, czynnik ten nie może więc mieć wpływu na wyniki. Może zatem specyficzne otoczenie lub warunki środowiskowe (co mogłyby mieć wpływ również na pożytki). Po zweryfikowaniu i ten argument odpadł. Może zatem klimat? Walia leży w strefie łagodnego klimatu morskiego. Nie ma tu ostrych zim, charakterystycznych dla Europy kontynentalnej – zwłaszcza jej centralnej, wschodniej i północnej części… Czy więc różnice klimatyczne między naszymi regionami mogą być czynnikiem decydującym? Nie można tego wykluczyć… Miałem duży problem, by wskazać w Niemczech pszczelarza, który nie leczy pszczół. Z pomocą znajomych udało mi się znaleźć dwóch. Wydaje mi się, że sytuacja w Niemczech może być podobna do sytuacji w Polsce. Tam, tak samo jak i u Was, nie można nagle zaprzestać leczenia pszczół i oczekiwać wysokiej przeżywalności. Znaczenie może mieć także zagęszczenie rodzin pszczelich. Na przykład w Szwajcarii zagęszczenie pszczół jest dość wysokie. W Gwynedd natomiast jest ono względnie małe: na kilometr kwadratowy przypada nie więcej niż jedna rodzina. Z niewiele większym zagęszczeniem mamy do czynienia w pozostałej części Wielkiej Brytanii, choć na pewno są regiony, gdzie pszczół jest więcej niż w Walii. Ile jednak rodzin pszczelich jest u nas naprawdę, trudno powiedzieć, gdyż pszczelarze nie mają obowiązku rejestrowania pasieki. Prawo nakłada na pszczelarza obowiązek powiadomienia służb weterynaryjnych o podejrzeniu wystąpienia zgnilca amerykańskiego lub europejskiego, a to oznacza, że jeżeli w pasiece nie było takiego ryzyka, rodziny pszczele nie musiały zostać umieszczone w rejestrach. Nie przeglądałem danych na temat zagęszczenia pszczół w określonych rejonach Niemiec, Szwajcarii czy Polski. Ale znam pszczelarzy z Anglii, którzy żyją na terenie o wiele bardziej zurbanizowanym niż mój, gdzie pszczół jest zapewne więcej niż tutaj – a jednak śmiertelność pszczół – podobnie jak u mnie – jest niska.
 


Sprawa na pewno jest złożona. Mnie także się wydaje, że powodów lepszej kondycji pszczół walijskich należy upatrywać przede wszystkim w czynniku gęstości rodzin. Jest jeszcze inna rzecz, charakterystyczna dla sytuacji w Polsce, i niewykluczone, że dotyczy także pozostałej części naszego kontynentu. U nas sprowadza się do pasiek bardzo dużo obcych pszczół. Ja już tego nie robię, ale wiem, że wielu pszczelarzy ciągle uprawia ten proceder. Teraz bardzo popularne są linie pszczół obcych rasowo, co tworzy mieszankę genetyczną owadów, nieprzystosowanych lokalnie. Można podejrzewać, że w Wielkiej Brytanii import może być utrudniony choćby z uwagi na wyspiarskie położenie. Z tego też powodu bardziej „przyjazne” mogą być także patogeny, zatem lokalne pszczoły mogą lepiej się do nich adaptować. Tymczasem niewykluczone, że w Europie kontynentalnej pszczoły są transportowane z zagranicy wraz z obcymi patogenami.

Uważam, że import można traktować jako jedną z głównych przyczyn złej kondycji rodzin. Z tego powodu warto wspomnieć o kolejnej inicjatywie Clive’a Hudsona, który podjął próbę stworzenia czegoś, co można nazwać „dobrowolnym obszarem zachowawczym” [Volountary Conservation Area]. Pszczelarze gospodarujący na określonym terenie zobowiązują się do tego, aby nie importować pszczół obcych genetycznie. Mogą handlować pszczołami w ramach danego obszaru, ale nie wolno im kupować matek z zewnątrz. Ta koncepcja realizowana jest już w Irlandii. U nas na szczęście dominuje lokalna pszczoła oparta o ekotyp Apis mellifera mellifera. Zdaniem belgijskiego naukowca, Dylana Elena, który pracuje w walijskim uniwersytecie w Bangor, udział jej genów w pszczołach walijskich jest bardzo duży.

Jeden z polskich naukowców, zajmujący się genetyką pszczół, twierdzi, że bodaj ponad połowa pszczół na terenie Polski ma geny pszczoły środkowoeuropejskiej. Wciąż jednak sprowadza są pszczoły obce, które mieszają się z lokalnymi. W sprzedaży są: Apis mellifera saharensis, Apis mellifera anatolica, Buckfast z Niemiec, Danii, Austrii. Cały czas uczestniczymy zatem w tworzeniu mieszanki genów…

Dziś już nie wiem na przykład, co to jest pszczoła ‘Buckfast’. Ona nie jest hodowana przecież w opactwie Buckfast. Co zatem kryje się pod hasłem: pszczoła Buckfast? Trudno naprawdę powiedzieć…

Ja też mam wrażenie, że dziś nikt nie wie, czym jest „Buckfast”. Dla jednych jest to pszczoła, którą stworzył brat Adam, dla innych jest to metoda hodowli, a jeszcze inni uważają, że to każda krzyżówka pszczół. Niegdyś jeden ze szwedzkich pszczelarzy, Erik Österlund, twierdził, że jego pszczoły hodowane są metodą Buckfast. Podczas jednego z ostatnich spotkań, powiedział mi jednak, że obecnie nie może nazywać swoich pszczół ‘Buckfast’, bo przecież nie może znać intencji nieżyjącego już brata Adama. Własną pszczołę lokalną, którą hodował metodą Buckfast, Österlund nazywa pszczołą Elgon.

Jeżeli się nie mylę, to właśnie Österlund sprowadził geny Apis mellifera monticola, a więc jego pszczoły są częściowo zafrykanizowane.

On je sprowadził, ale wydaje mi się, że dziś nikt już nie wie, ile zafrykanizowanych genów naprawdę jest w jego pszczołach. O ile pamiętam „import”, o którym Pan wspomina, miał miejsce pod koniec lat 80. XX wieku, a więc od ponad 30 lat te pszczoły są lokalne dla miejsca, w którym żyją.

Rzeczywiście. Po drodze urodziło się już wiele pokoleń. O pszczołach Elgon wspomina się m.in. w filmie Eine Frage der Haltung, gdzie grupa ludzi próbuje wyhodować pszczołę odporną na choroby poprzez sztuczne unasienienie matek z wykorzystaniem pszczół Elgon i Primorskich. Jestem trochę sceptyczny co do rezultatów.
 


Selekcją pszczół odpornych zajmuje się wiele ośrodków. Ale być może problem przede wszystkim tkwi w patogenach, przenoszonych przez roztocza. Wymieniłem niedawno kilka maili z prof. Stephenem Martinem z Uniwersytetu Salford, pytając go m.in., w czym tkwi różnica między zjadliwością korańskiego i japońskiego haplotypu dręcza pszczelego. Tymczasem profesor zwrócił uwagę, że problemu należy upatrywać raczej w zjadliwości wirusa zdeformowanych skrzydeł (DWV), a nie haplotypie roztocza. Obydwa typy dręcza rozmnażają się równie skutecznie i mogą przenosić te same patogeny. Być może na Wyspach Brytyjskich DWV ma łagodniejszy przebieg.

Próbki do badań nad nim pobrano również z mojej pasieki. Okazało się, że moje pszczoły mają wysoki stopień porażenia tym wirusem. Był to jednak typ B wirusa, który część środowiska naukowego uważa za mniej zjadliwy. Tymczasem np. w Stanach Zjednoczonych, gdzie odnotowuje się duże straty zimowe, występuje głównie typ A wirusa, o wiele bardziej niebezpieczny.

Jak ocenia Pan wpływ intensywnych metod gospodarowania na zdrowie pszczół? Rezygnując z leczenia pszczelarze Europy kontynentalnej w pierwszym okresie selekcji muszą liczyć się z tym, że populacja zostanie mocno nadwyrężona. Duża część pszczół umrze, kondycja innych znacznie się pogorszy. Czy Pana zdaniem w takiej sytuacji lepiej byłoby, gdyby pszczoły pozostałe przy życiu zostawić w spokoju, czy też intensywnie dzielić na odkłady, aby doprowadzić do wzmocnienia bardziej odpornych cech genetycznych i tym samym zwiększyć liczbę rodzin poddanych selekcji naturalnej? W drugim rozwiązaniu zakres ingerencji jest większy, większa jest też presja gospodarki na pszczoły, ale pozwala szybko pomnożyć liczbę rodzin w pasiece i odbudować ją po stratach. Moim zdaniem, jeśli rezygnujemy z podawania toksyn rodzinom, musimy liczyć się z taką alternatywą.

Zanim odpowiem, kilka zdań tytułem wstępu. Przed podjęciem decyzji o rezygnacji z leczenia, wielu z nas korzystało z organicznych środków do zwalczania roztoczy. Przed rokiem 2003 zorientowaliśmy się, że dręcz pszczeli w Wielkiej Brytanii stał się oporny na syntetyczne pyretroidy, takie jak tau-fluwalinat i szybko rozprzestrzenił się po całym kraju. Doradzano mi wówczas, żebym nie używał tau-fluwalinatu, a zaczął kuracje kwasem szczawiowym albo tymolem. Tak też zrobiłem. Zanim porzuciłem leczenie, wykonywałem zatem tego typu zabiegi. One nie niszczą wszystkich roztoczy. Nie wiem, na ile jest to prawda, ale możemy przyjąć, że jeżeli w rodzinie pszczelej są roztocze, pszczoły wykształcają odpowiednie zachowania, aby sobie z nimi poradzić. Być może zatem zaprzestaliśmy leczenia pszczół w momencie, w którym one wiedziały już, jak sobie z roztoczami radzić. Może odsklepiały komórki albo walczyły za pomocą innych zachowań higienicznych? A teraz odnośnie do gospodarki pasiecznej, o którą Pan pytał: moje gospodarowanie na pewno bardzo różni się od gospodarki Clive’a Hudsona, który jest pszczelarzem zawodowym. Jego metody są bardziej inwazyjne. Gdy zaczynałem, przestrzegano mnie, by w ciągu sezonu wykonywać przeglądy co dziewięć dni, sprawdzając czy nie pojawił się nastrój rojowy (w takim przypadku miałem podejmować środki zaradcze). Działałem według tych zasad przez wiele lat, zanim nie zacząłem gospodarować w ulach Warrégo. Gospodarka Clive’a w tym przypadku może być o tyle mniej inwazyjna, że nie musi się martwić o nastrój rojowy, bo Clive przycina skrzydełko matce pszczelej. Kiedy rój wyjdzie, część pszczół osiądzie na ziemi i pszczelarz może to zobaczyć, doglądając pasieki. Nie znam metod gospodarki innych pszczelarzy w naszym rejonie, ale sam ograniczam ingerencję do minimum. Gdy wyjdzie rój, próbuję go złapać (nie zawsze skutecznie). Monitoruję własne ule, by nie dopuścić do tego, że w którymś momencie rodzina pszczela osypie się, a jakiś rój osiądzie w ulu. Chcę też wiedzieć, w jakim wieku są poszczególne rodziny pszczele. Regularnie, przez cały rok sprawdzam rodziny, zwłaszcza podczas sezonu rojowego (obserwuję aktywność pszczół na wylotku). Złapanym rojom na początek podaję zwykle kilogram miodu, a potem zostawiam pszczoły same sobie, do końca lata. Mniej więcej w październiku ważę rodziny, aby ocenić ich zapasy. Jeżeli uznam, że nie wystarczy im jedzenia na zimę, dokarmiam – syropem cukrowym. Najczęściej zatem problem osypywania się rodzin z głodu odpada. Swoim pszczołom zostawiam swobodę i rzadko zaglądam do uli. Na pytanie: „Skąd, wiesz, czy nie masz w ulu zgnilca?” Odpowiadam: „Nie wiem”. Znam natomiast wyniki eksperymentu przeprowadzonego przez inspektora pszczelarskiego w Nowym Meksyku (USA), Lesa Crowdera, który nie leczy pszczół. On próbował zainfekować własne rodziny zgnilcem poprzez wkładanie do uli ramek z objawami tej choroby. Co się okazało? Pszczoły czyściły plastry! Na początku Crowder uznał, że zapomniał umieścić ramki w ulu. Kiedy jednak zrobił to ponownie, okazało się, że niebawem ramka znów była czysta, bo pszczoły szybko zrobiły porządek. Mogę sobie pozwolić na taką swobodną gospodarkę m.in. dlatego, że w naszym regionie zgnilec jest rzadkością. Ostatnie przypadki tej choroby zarejestrowano wiele lat temu (zresztą w pasiece mojego mentora). O ile wiem, tutejsi pszczelarze nie sprowadzają pszczół z zewnątrz i dzięki temu możemy się czuć względnie bezpieczni. W południowo-wschodniej Anglii, gdzie problem zgnilca europejskiego ciągle istnieje, prawdopodobnie nie byłoby to możliwe.

Wizja gospodarki, którą Pan przedstawia jest dla mnie bardzo atrakcyjna. Ja też nie walczę z nastrojem rojowym i zdarza się, że rój ucieknie mi z ula. Uznaję, że to normalne. Najczęściej jednak, gdy rodzina gwałtownie rośnie, dzielę ją na odkłady. Z moich doświadczeń wynika, że złapane obce roje najczęściej giną, a nasze odkłady, pochodzące z populacji częściowo już przeselekcjonowanej, mają większe szanse przetrwania. Mam oczywiście na myśli pszczoły, które przetrwały pierwszy okres selekcji. A co Pan myśli o selekcji pod kątem specyficznych cech pszczół?


Moim zdaniem to wielka strata czasu. Na przykład selekcja pod względem VSH wymaga ogromnych środków i zaangażowania, przy tym ograniczona jest tylko do jednej cechy, podczas gdy pszczołom do przetrwania potrzebne są zespoły cech. Uważam, że najlepszą selekcjonerką pszczół jest natura. Sugerowałem to od dawna, choć bardzo mnie za to krytykowano. Robili to m.in. niemieccy pszczelarze organiczni skupieni w organizacji „Mellifera” [jedno z pierwszych stowarzyszeń pszczelarzy naturalnych w Europie – BM). Krytyczny wobec mojej opinii był też niemiecki magazyn pszczelarski „Biene Mensch Natur” [Pszczoła, człowiek, natura – BM]. Oponenci twierdzili, że dziś pszczoły są zależne od człowieka.

Czy powodem nie jest głównie sztuczna selekcja?

Też tak myślę. Niektórzy naturalni pszczelarze twierdzą, że dziś nie wolno nam oddawać selekcji naturze i że powinniśmy chronić pszczoły przed chorobami i pasożytem, który je atakuje. Pozostawienie pszczół bez kuracji i oparcie się na selekcji naturalnej uznano więc za nieetyczne.

Nie rozumiem tej krytyki, skoro poziom Pana strat nie odbiega od strat pszczelarzy leczących pszczoły – najwidoczniej w Pana pasiece leczenie nie odnosi zamierzonego skutku. Być może taka krytyka mogłaby być zrozumiała w naszej sytuacji, czyli tam, gdzie w pierwszym etapie umiera nawet ok. 90 proc. pszczół, a czasem i więcej. Zupełnie niezasadna wydaje się jednak w Wielkiej Brytanii. Ale pogodzić z tym, że moje pszczoły giną... To nie jest łatwe dla żadnego pszczelarza.

Dobrze to rozumiem. Każda umierająca rodzina pszczela budzi i niepokój, i żal. Ale taka sytuacja rodzi też wiele pytań. Wraz z inwazją dręcza pszczelego w obliczu poważnych trudności stanął cały gatunek... Moim zdaniem właśnie tu, na tym poziomie, jest miejsce na rozważania natury etycznej. Czy nie powinniśmy kierować się w działaniach dobrem gatunku? Skupianie się przede wszystkim na dobru poszczególnych rodzin, nieprzystosowanych do walki z zagrożeniami, nie jest najlepszym rozwiązaniem dla pszczół jako gatunku. W tej sytuacji troskę o poszczególne pszczoły można by uznać za absurdalną.

Dziękuję za rozmowę.

piątek, 16 lipca 2021

Poza szczytem sezonu

Właśnie w tej chwili... o już... minął szczyt sezonu 2021. Teraz dla mnie będzie już łatwiej, bo pozostaje tylko: doglądanie rodzin raz na jakiś czas, karmienie, ewentualne łączenie bezmatków i zasilanie słabszych, ustawianie ostatnich pasieczysk. Pestka. "Najgorsze" (czyli najlepsza część sezonu, która jest jednak zbyt praco i czasochłonna na moje obecne zasoby siły i czasu) już za mną. W tej chwili na mojej pasiece funkcjonuje coś około 60 pszczelich "jednostek" - a dokładnie, o ile czegoś nie pomyliłem to 58 - choć ta liczba jest dynamiczna i zmienia się cały czas. Zaznaczyć jednak muszę, że bodaj około-ponad 1/3 z tego to właśnie "jednostka" pszczół, a nie rodzina czy nawet odkład. Bo to ramka pszczół (dosłownie, a czasem nawet niepełna) z nieunasiennioną matką czy nawet ostatnimi w tym sezonie matecznikami. Od teraz tych rodzinek będzie już tylko mniej, aż liczba ustabilizuje się na dłuższą chwilę (chwilę!) mniej więcej w drugiej połowie sierpnia. Część matek pewnie się jeszcze straci - doświadczenia pokazują, że pojedyncze matki tracą się zawsze do końcu sezonu - inne mam do rozdania, a wiele w tym roku już rozdałem. 

Ten sezon miał być inny. Miał być. Tak jak już poprzedni miał być. Czy wspominałem już kiedyś, że jeszcze nigdy nie miałem sezonu pszczelarskiego, który byłby mniej więcej taki jak zaplanowałem?  Otóż czekam na sezon, w którym rodziny wyjdą w rozsądnej liczbie (60 - 80% zimowanych rodzin) i sile (60 - 80% siły zimowanej) i będą rozwijać się ładnie, pozwalając na względnie normalne pszczelarstwo. Ten sezon właśnie tak się zapowiadał w marcu, choć liczbowo miało być słabiej. Choć śmiertelność wówczas była zbyt wysoka, jak na moje oczekiwania, to jednak kilkanaście rodzin wyglądało po zimie bardzo dobrze. Silne rodziny (takie "silne" w mojej pasiece) pozwalają wziąć pakiet ze starą matką, 1 - 3 racjonalne odkłady i pozostawiają po podzieleniu 2 - 3 korpusy pszczół. Pozwalają więc zachować jaką taką siłę i pomnożyć pasiekę. Można je też podzielić "do dna" na 7 - 8 bardzo racjonalnych kilkoramkowych odkładów, które praktycznie nie wymagają żadnych zabiegów poza doglądaniem i dokarmianiem do końca sezonu. Ot, 2 minutowe przeglądy na dołożenie pokarmu raz na tydzień lub dwa. Takie rodziny najczęściej nie wymagają żadnego zasilania, dokładania woszczyny itp. Są absolutnie zupełnie samowystarczalne biologicznie w zakresie swojego rozwoju, budowy gniazda itp. - poza ewentualnym dokarmieniem. "Słabiaki" natomiast to te, które można podzielić co najwyżej na 2 w miarę racjonalne odkłady, albo z końcem maja można z nich zrobić 4 - 5 jedno, a maksymalnie dwuramkowych, odkładów, z których część wymaga potem większego doglądania i mnóstwa pracy i wysiłku, aby doszły do zimy w fajnych rozmiarach. 



Początek przedwiośnia był wyjątkowo obiecujący. Potem jednak dogoniła mnie rzeczywistość śniegu leżącego jeszcze do maja. Rodziny na starych pasieczyskach podkrakowskich wyszły z przedwiośnia mniej więcej tak jak z zimy: czyli nieźle lub bardzo dobrze. Rodziny na pasieczysku pod domem były w maju w zasadzie takie same lub słabsze niż w początku marca w czasie chwilowego ocieplenia. Były takie rodziny, które w marcu miały 5 ramek pszczół, a z początkiem maja 4. Tak zaczęło się tegoroczne  wiosenne kurczenie zasobów. W opisany powyżej sposób, z 13 rodzin "bardzo ładnych" zrobiło się bodaj 9 (z czego 2 "fortowe" były poza moimi zasobami do swobodnej dyspozycji). Najsilniejsze z tych pszczół pod domem obecnie mają mniej więcej siłę 1 korpusa wielkopolskiego na czarno - lub może trochę więcej. To żadna siła jak na szczyt sezonu. To raptem siła rozsądnej wielkościowo, biologicznie pełnowartościowej rodziny. Znam pszczelarzy, którzy robią takie odkłady w maju, które o tej porze roku są mniej więcej w tej sile lub nawet większe. Uczciwie przyznać jednak trzeba, że z każdej z tych rodzin na pewnym etapie (kiedy miały siłę około 6 -7 ramek) były podbierane dwukrotnie jednoramkowe odkłady z "solidną" ("solidną" w proporcji do czerwiu) porcją pszczół. Tą "najlepszą" (najlepszą ze słabych) udało mi się więc powielić w początku sezonu. A macierzaki zapewne byłyby dziś sporo silniejsze, gdyby nie te zabiegi. 

Z tych 7 silniejszych rodzin (9 minus 2 fortowe) jedna została mi skradziona. Druga wyroiła mi się do dna - z ok. 12 - 13 ramek warszawskich poszerzanych z czego co najmniej połowa była zaczerwiona od dechy do dechy ostatecznie zostało 6 ramek pszczół na względnie czarno, ale jedynie z resztkami  niewygryzionego czerwiu. Bezpośrednio po stwierdzeniu kradzieży nie miałem głowy na pszczoły - przeglądnąłem więc tą rodzinę tylko pobieżnie (kilka ramek od tyłu) i tym samym nie złapałem jej w zaawansowanym już wówczas nastroju rojowym. Gdy przyjechałem kolejny raz stwierdziłem może maksymalnie 1/4 - 1/3 jej wcześniejszych zasobów (wliczając w ten bilans jej potencjał rozwojowy czyli czerw na wygryzieniu). Z rozmiaru rodziny i jej ogólnego stanu typuję, że wyszły co najmniej 2 tzw. poroje. Ktoś zapewne ucieszył się z silnego roju, inni z jakichś słabszych z matkami nieunasiennionymi. Tym kimś nie byłem ja. Ostatecznie zostało mi więc 5 rozsądnych rodzin - czyli tyle ile miałem też poprzedniego sezonu. Dostępne zasoby nie były więc wystarczająco zadowalające, aby uznać, że właśnie nastał rok stabilizacji i wzmacniania rodzin. Trzeba było (tak to sobie wykoncypowałem) znów wsadzić mnóstwo wysiłku w tworzenie rodzin na granicy ich (nie)racjonalnej wielkości, licząc że potem się je zasili lub same wzrosną. I tak właśnie - po raz kolejny - ten sezon jest zupełnie standardowy dla mojej pasieki. Ot, względnie taki sam jak 4 poprzednie: niewielkie zasoby trzeba wykorzystać na odbudowę, a nie na cieszenie się z silnych rodzin, przy których nie ma tyle pracy co z maluchami, a może być i pożytek. 

Dodam też w tym miejscu, że co roku przy absolutnej większości moich pszczół celowo i świadomie podejmuję zabieg przerwy w czerwieniu, który pozbawia mnie całkiem sporego potencjału młodych robotnic. Otóż jeśli w dużej rodzinie matka czerwi nieprzerwanie nawet tylko po 1000 - 1500 jajeczek dziennie, to przez tydzień mamy praktycznie potencjał na nowy odkład. A przerwa w czerwieniu matki trwa najczęściej prawie 4 tygodnie. Zabierając pakiet ze starą matką, która w nowej małej rodzinie czerwi może na 10 - 20% tego potencjału, w bilansie "pozbawiam się" około 25 - 30 tysięcy nowych pszczół, które mogłyby w tym czasie przyjść na świat. Oczywiście, wielu pszczelarzy dowodzi, że robotnice, które nie wychowują tego czerwiu stają się bardziej długowieczne, a tym samym ten wyliczony pszczeli potencjał jest w efekcie trochę mniejszy. Praktyka pszczelarska rozwiązała ten problem: matki wychowuje się w wyznaczony do tego pojedynczych rodzinach, potem cieplarkach, a unasiennia je w ulikach weselnych, a potem tworzy z nimi odkłady, które mają już armię czerwiu na starcie. Dzięki temu wykorzystuje się zdecydowaną większość potencjału rozwojowego pasieki. Ja rezygnuję z tego potencjału świadomie, uznając istotną rolę przerwy w czerwieniu dla zdrowia pszczół. Ona nie tylko pozwala na ograniczenie rozwoju populacji pasożyta, ale także daje czas na inne zabiegi higieniczne pszczół. Jeśli w rodzinie pojawia się jakiś problem, to ten czas pozwala pszczołom się nim zająć. Jest to zupełnie naturalny mechanizm pszczół - taką przerwę powoduje każda rójka. To samo uzyskuję w sposób sztuczny zabierając czerwiącą matkę z rodziny. 

Oczywiście moje "silne" rodziny nie dochodzą do siły na rzepak. Wtedy dokładam im mnóstwo pustych ramek, kolejne korpusy itp. Czyli zamiast zbierać miód one jeszcze rosną, a mnóstwo swoich zasobów (energia i czas) poświęcają na budowę plastrów. Każda z silnych rodzin w ciągu szczytu sezonu buduje u mnie co najmniej około 2 korpusy woszczyny. 

W tym roku postanowiłem jednak silniejsze rodziny "wytrzymać" dłużej, czyli do czasu początków lipy, licząc na to, że może uda się ukraść im po korpusie miodu. Ale też 3 z tych 5 silnych rodzin na początku lipy dopiero dochodziło do właściwych rozmiarów (armia czerwiu do wygryzienia i korpus pszczół dorosłych za mało na wykorzystanie pożytku dla pszczelarza), a tam gdzie stały 2 najsilniejsze pożytek lipowy urwał się zaraz po tym jak się zaczął, zupełnie jakby ktoś zakręcił kurek. Na pożytku akacjowym one właśnie dochodziły do siły (były na tym etapie, co 3 poprzednie na lipę), ul był pełny świeżego białego wosku, nakropu, niedojrzałego i dojrzałego miodu - przy czym rozłożonego na różnych plastrach, w tym zaczerwionych. Na następny przegląd naiwnie przygotowałem 2 pojemniki na odebrane ramki do odwirowania. [Od razu kojarzy mi się z tym zakup 150 słoików na miód parę lat temu... oj, naiwność]. Stwierdziłem jednak brak świeżego nakropu i może objętościowo połowę tego pokarmu, który miały wcześniej (przy czym pewnie było to mniej więcej tyle samo, bo pozostał miód dojrzały, a zniknął nakrop). Skutkiem tego tegoroczne "miodobranie" zakończyłem na 10 słoikach (9 litrów)... Ot, taki ze mnie pszczelarz. Oczywiście miód w większości trzeba rozdać, bo przecież moje pszczoły stoją na różnych miejscach, które zostały mi grzecznościowo udostępnione przez różnych znajomych i nieznajomych. Rozdaję więc prawie wszystko co mam, a i tak daję mniej niż za tą przysługę powinienem i bym chciał.

Cztery z silnych rodzin zostały osierocone z końcem czerwca. Były to 2 siostry rojowe R2-3 (którym trochę wcześniej dołożyłem po 5'tym korpusie) i 2 siostry rojowe 16 (którym dołożyłem jakiś czas wcześniej 4'ty). W tym roku nie dane im było wpaść w nastrój rojowy, więc odszukałem matki, zabrałem sztuczne roje i pozostawiłem resztę do wychowu matek. W rodzinach R2-3 zastałem raptem po kilka mateczników (w jednej 2, w drugiej bodaj 4 czy 5) - nie znalazłem matecznika wygryzionego, ale znalazłem ich trochę zgryzionych do nasady w taki sposób, że nie da się ocenić czy zostały wygryzione, zgryzione czy wreszcie zniszczone zaraz na początku. Przegląd wykonałem w 11'tym dniu, a więc wtedy kiedy teoretycznie mogła być już wygryziona matka nieunasienniona. Tak zresztą było w innych przypadkach - w 2 pozostałych rodzinach (16) znalazłem matki nieunasiennione, przy czym tam nieuszkodzonych mateczników było zatrzęsienie! Zrobiłem więc z tych rodzin po 2 kikuramkowe  odkłady wypełnione ramkami z matecznikami - było tam po kilka takich ramek, na których było 6 czy nawet 8 mateczników. Po przewiezieniu pod dom wszystkie te odkłady rozbiłem na mniejsze i zaczęło się łowienie! Udało mi się wyłowić chyba blisko 30 (jeśli czegoś nie pomyliłem to 27 lub 28) matek z tej linii. 13 z nich już sprezentowałem innym pszczelarzom, kilkanaście (w tej chwili już sam nie wiem ile) jest jeszcze w mikrusach i czekają na unasiennienie. Wiele z nich pójdzie też do innych (o ile ktoś je będzie chciał), a kilka zostawię dla siebie. Stąd właśnie w tej chwili na mojej pasiece tak wzrosły liczby "jednostek" pszczół - to po prostu jednoramkowe mikrusy, na które rozbiłem wszystko co się tylko dało. Pierwszy raz zaczęło mi faktycznie brakować skrzynek odkładowych i miejsca na pasieczysku. Brakowało również pszczół do rozbijania na mniejsze i przy skromnych zasobach każda szklanka pszczół była na wagę złota - te "rodzinki" na pewnym etapie były już tak małe, że sam uznawałem, że już bardziej rozbić się ich nie da, a przy tych, które gęsto obsiadały 1 ramkę 18'tkę zastanawiałem się, czy aby na pewno nie da się ich jeszcze podzielić, żeby przechować matki... Bo nowe matki pojawiały się po kilka dziennie. Pierwsze matki ratunkowe - jak to z reguły bywa - gryzły się około jedenastego dnia (od osierocenia), najwięcej gryzło się bodaj trzynastego, a ostatnie matki pojawiały się jeszcze szesnastego dnia. 

W tej chwili nie jestem w stanie powiedzieć w jakim procencie reprezentowane są poszczególne "linie" z mojej pasieki. Na pewno do zimy pójdzie po kilka rodzin z linii R2-3, 16, przedwojennej. Będzie też chyba kilka z linii R2-2. Linię K1 trochę "przeczyściła" zima i pech przy próbie namnożenia ostatniej, która przeżyła. Obecnie z tej linii mam raptem 2 małe odkłady (zimę przeżyła 1 rodzina, stara matka straciła się, w kilku odkładach nie pojawiły się młode matki). Rozmnożyłem też trochę pszczół z linii GMz - jest to linia pochodząca z projektu Fort Knox. Dostałem ją w 2018. Od tego czasu co rok wychodziła z zimy w fajnej kondycji. Oceniając tylko rodzinę tworzoną przez starą matkę na przestrzeni ostatnich kilku sezonów (wiem, wiem. to żadna ocena) daję tej pszczole duży kredyt zaufania. Stąd właśnie w tym sezonie chciałem ją upowszechnić w moich "prywatnych" zasobach. Udało się to zrobić - ciekawe czy córki będą równie witalne, co ich matka (która została mi skradziona wraz z odkładem). 

Niektóre pszczoły omijają patyczki przy budowie
- inne wręcz przeciwnie.
W sezonie 2021 znalazłem 2 kolejne miejscówki na pasieki - tym razem blisko domu (jedno miejsce 2,5 km w linii prostej, drugie ok. 4). Na jednej już znajdują się 4 rodziny, na drugą zamierzam przewieźć 4 rodziny w najbliższych dniach. Pod Krakowem muszę też powoli myśleć o likwidacji pasieki Las1 - zawsze były tam problemy z wilgocią, a obecnie na wyciętym kilka lat temu gnieździe leśnym dęby dochodzą już do ok. 2 metrów - to nie tylko dodatkowe zacienienie dla pszczół, ale i trudności w poruszaniu się między ulami. Mam już jednak wyznaczone miejsce zastępcze (Las3), gdzie również planuję zazimować kilka rodzin. Tej zimy kilka rodzin będzie jednak wciąż na pasiece Las1. Łącznie do zimy będę miał 9 miejsc. Wstępnie zamierzam zimować około 40 rodzin i na każdym z miejsc będzie ich od 3 do około 10.

Wygląda też na to, że tym sezonie rozdam mniej małych odkładów niż latach w poprzednich. Pewnie mniej więcej tyle, co rozdawałem co roku zabrał sobie złodziej... Muszę więc oszczędniej gospodarować zasobami, zwłaszcza, że w tym roku postanowiłem zimować kilka rodzin silniejszych - wstępnie wygląda na to, że będzie ich 7, choć być może niektóre będzie trzeba osłabić żeby wzmocnić maluchy. W tym sezonie z mojej pasieki wyjdzie więc tylko kilka odkładów w ramach projektu Fort Knox (ale w zamian dostanę inne) i kilka poza. Jeden mikrus poszedł dodatkowo do kolegi z Fortu, 4 inne dostał inny mój bliski kolega, który od kilku lat nie ma szczęścia do pszczół. Choć - moim zdaniem - w zasadzie nie popełnia błędów, to po raz kolejny (czwarty już?) musiał zaczynać od zera. Niestety takie jest prawo małych liczb, gdy nie leczy się pszczół... W zeszłym roku rodziny (które wywodziły się z przekazanych mu przeze mnie 4 rodzin w 2019) miał silne i zdecydowanie nie cierpiały głodu - nie to co część moich odkładów. Pomimo tego rok przywitał go zerowym stanem.

Z mojej pasieki w tym roku wyjdzie jednak sporo matek. Już przekazałem 13 z linii "16", a wcześniej było to bodaj jeszcze 3 czy 4 z innych linii (te ostatnie niestety chyba wszystkie albo zostały zabite przy podaniu, albo nie wróciły z lotów). Jeden początkujący (przyszły)pszczelarz poprosił mnie też o pszczoły - tych nie mam na tyle w nadmiarze, żeby się nimi dzielić z każdym kto poprosi, ale do zakupionych od mojego znajomego odkładów poszły dla niego 2 matki ode mnie. Ponieważ młodych matek wciąż mam za dużo jak na własne potrzeby, to sądzę, że jeszcze co najmniej kilka zmieni właściciela. To jednak zależy jeszcze od tego ile z tych matek się unasienni (niektóre już podjęły czerwienie). Być może większość będzie musiała zostać u mnie. Zapewne mógłbym spróbować zimować więcej rodzin niż obecnie planuję, ale zdecydowanie musiałoby się to odbyć kosztem tych kilku silniejszych, których obecnie nie chcę bardziej osłabiać. Na tym etapie selekcji chciałbym bowiem spróbować znów zimować silniejsze rodziny, aby potencjalnie dać im lepszy start w nowy sezon. Patrząc na to z punktu widzenia samej przeżywalności pszczół, do tej pory nie miało to żadnego znaczenia czy rodziny szły do zimy na 2 korpusach "na czarno" (siła z końca sierpnia), czy też na 5 - 6 ramkach 18'tkach. Jedne i drugie umierały mniej więcej tak samo. Przykładem niech będzie też wspomniany kolega, który miał silne rodziny z "mojej" genetyki, które nie dały rady przezimować, podczas gdy wiele z moich słabszych wyszło ładnie z zimy z dużym wigorem. Ale selekcja z roku na rok posuwa się do przodu. Może to już ten czas, kiedy pszczoły na bieżąco lepiej potrafią o siebie zadbać?

W lipcu podjąłem drugą próbę rozpoczęcia współpracy w moim kole pszczelarskim (o pierwszej pisałem poprzednio). Uznałem, że będzie to ostatnia próba. Zbyt wiele czasu i nerwów kosztuje mnie to, że chcę się wszystkim co wypracowałem dzielić za darmo. Poprzednie doświadczenie pokazało już jednak, że nie ma sensu zaczynać tego tematu na zebraniu... Tam wygląda to tak, że połowa osób nie jest zainteresowana w ogóle i zagłusza rozmowami to, co próbuję przekazać, a na końcu i tak wstaje "krzykacz", który chce uratować świat przede mną i cała pozostała energia ulega rozproszeniu. Stwierdziłem więc, że jeśli są zainteresowani, to powinniśmy się spotkać dodatkowo. Przyjście na takie spotkanie byłoby swoistym "wysiłkiem" świadczącym o tym, że ktoś chce coś w tym temacie robić, a przynajmniej chce posłuchać jakie są opcje i możliwości. Na walnym zebraniu stowarzyszenia zająłem więc 2 minuty, aby rozdać "ulotkę" z zaproszeniem na spotkanie w kolejnym tygodniu. Oczywiście nie obyło się bez komentarza "krzykacza" wyrażonego w stosownej i właściwej dla niego formie i treści. Nie wiem dlaczego nie są przyjmowane argumenty, że można to robić inaczej niż ja. Na tym przecież polega siła współpracy: możemy iść wszyscy drobniejszymi kroczkami w odpowiednią stronę, a efekt lokalny i tak może być lepszy niż, gdy ktoś próbuje stawiać susy, ale jest w tym sam. Ja wiem tyle, że bez współpracy z innymi, sam mam nad sobą jakiś sufit, którego nie przebiję cokolwiek próbowałbym robić. Dojdę do pewnego poziomu (liczę, że będzie on lepszy niż ten obecny) i na tym mój postęp się zatrzyma. Dziś - choć śmiertelność pszczół jest wciąż wysoka - obserwuję stały postęp w zakresie zdrowia pszczół. Praktycznie nie widuję pszczół bezskrzydłych. W zeszłym roku widziałem ich mało, ale jednak były, natomiast w tym widziałem ich może 4 lub 5 od wiosny. Problemu warrozy nie da się jednak rozwiązać w pojedynkę - a przynajmniej nie, jeśli nie posiada się regionu całkowicie zdominowanego przez swoje pszczoły. Jak jednak wiadomo, pszczelarze nie są chętni do współpracy. Niedawno słuchałem wykładu (w podkaście Phila Chandlera) na temat inwazji szerszenia azjatyckiego na wyspę Jersey (UK). I tam - co prawda nie w kontekście roztoczy, ale tegoż szerszenia padły takie słowa (w moim tłumaczeniu): "Jesteście pszczelarzami: ostatnią rzeczą jaką chcecie robić to współpraca. Tak naprawdę chcecie się tylko spierać. Ale teraz nie czas na to. Spierajcie się, gdy wasza metoda będzie lepsza niż kogoś innego – nie wcześniej. Wypracujcie metody, które działają, powiedzcie o nich wszystkim (…). Będziecie tracili rodziny pszczele – nie ma żadnych wątpliwości, że tak będzie. Musimy się nauczyć hodować pszczoły lepiej niż robiliśmy to do tej pory." Sto procent prawdy... 

Na spotkaniu pojawiło się 5 pszczelarzy (razem ze mną 6). Liczyłem się z trzema, liczyłem na dziesięciu, może piętnastu. Wyszło trochę gorzej niż pośrodku, ale może jest to jakiś początek? Pytanie czy w te 5 osób zaczniemy coś robić razem, czy skończy się na jednym, a może kilku spotkaniach... Pszczelarzom przekazałem 8 moich matek nieunasiennionych. Powiedziałem, że niezależnie od tego, jak będą traktować rodziny, do których je podadzą mam tylko prośbę, żeby w przyszłym roku pozwolić im mieć dużo trutni. Przekazałem też co i jak można robić. Pokrótce omówiłem kilka metod i "postaw" we współpracy - od najbardziej aktywnej do prawie zupełnie biernej, sprowadzającej się do powielania tego co wypracują inni i wypuszczaniu maksymalnej ilości trutni z selekcjonowanych rodzin. Przede wszystkim starałem się też przekazać to, że efektów nie będzie widać po roku czy dwóch, ale może po 5 zaczniemy je dostrzegać. Więc mamy czas na to, żeby zaczynać powoli - byle kierować się do celu. Czy wystarczy nam wszystkim wytrwałości? Tego nie wiem. Chwilowo jeszcze się nie poddaję. Pytanie jak długo starczy mi cierpliwości na radzenie sobie z "krzykaczami"...

Otwarte komórki z czerwiem - charakterystyczne
dla zachowania "uncapping-recapping"
(otwieranie komórek i ponowne zasklepianie)

A z trochę innej beczki. Ostatnio bardzo dużo pracuję przy organizowaniu i przygotowywaniu remontu. W tym czasie słucham podkastów. Wysłuchałem już całych podkastów: sztandarowy podkast dla pszczelarzy nie leczących prowadzony przez Solomona Parkera; "Two bees in a podcast" z udziałem Jamiego Ellisa z Uniwersytetu Florydy (polecam zwłaszcza ostatni odcinek, tj. 66 - z udziałem Ralpha Buchlera z instytutu Kirchain, który mówi ciekawe rzeczy o badaniach cechy SMR); "Barefoot beekeeper" Phila Chandlera. Obecnie słucham "Beekeeping Today Podcast", który na początku nie specjalnie mnie nie porwał, ale zdecydowanie się rozkręca (bardzo ciekawy był np. odcinek bodaj 13 o pszczołach Primorskich). Słucham też Radia Warroza czyli podkastu Kuby Jarońskiego. Wysłuchałem też - moim zdaniem - bardzo ciekawego podkastu "How to save the planet" prowadzonego przez dziennikarza Alexa Bloomberga i dr Ayanę Johnson (biologa morskiego), na temat najróżniejszych aspektów problemu klimatycznego z jakim się mierzymy - od tych naukowych, przez praktyczne, na społecznych kończąc. Z mojej perspektywy jest to ciekawa rzecz, która nie sprowadza się do krzyczenia, aby przykuwać się do drzew. Raczej analiza obecnego stanu w oparciu o badania i różne doświadczenia praktyczne, ocena tego, które działania mają duży sens, a które mniejszy. W temacie zmian klimatycznych jestem pesymistą. Nie dlatego, że problem klimatyczny nie jest do rozwiązania w oparciu o obecne technologie, wiedzę praktyczną i naukową. Ot, raczej sprowadza się to do tego, że wybory ludzi są jakie są. Poczynając od wyborów indywidualnych, na systemowych wyborach korporacyjnych i państwowych kończąc. Jak to działa systemowo można zobaczyć na przykładzie naszego kraju, w którym można pozyskać dopłatę do wymiany pieca węglowego na nowy piec węglowy. Ludzie cały czas wybierają też piece gazowe zamiast nowoczesnych rozwiązań technologicznych, bo z ich kalkulacji ekonomicznej wynika [wielu ludzi, którzy temat znają od podszewki, twierdzą, że są to kalkulacje błędne, a ich wynik powinien być odwrotny...], że w skali 20 lat zaoszczędzą na tym aż z 5 tysięcy złotych (tak właśnie, 1 bilet do kina lub 2 piwa w knajpie miesięcznie)... I to wszystko przy budowie domów za 700 - 800 tysięcy złotych, czasem droższych... To mniej więcej tyle ile więcej wydam na "te same" okna, tylko dlatego, że ceny wzrastają w szalony sposób (a to tylko okna, a gdzie inne rzeczy?). Nie mówię, że nie przejmuję się tą podwyżką. Przejmuję się bardzo. Ale przyjmuję ją "na klatę". Przecież nikt rozsądnie myślący nie odda ot tak takiej kwoty w sali 20 lat w imię jakichś tam zmian klimatycznych... I tak, wiem, że nikt w pojedynkę nie rozwiąże problemu klimatu, nawet, gdyby był gotów poświęcić to 20 złotych miesięcznie. (Zwłaszcza, że można je zaoszczędzić...) Tak samo nikt w pojedynkę nie rozwiąże problemu warrozy. Choć problem pszczół jest mikroskopijny w porównaniu do klimatycznego, to jednak zauważam podobieństwa. Oba te problemy idealnie pokazują wybory ludzkie i spychanie wszystkiego na innych. Zresztą, akurat o pszczołę miodną się nie boję w kontekście problemów klimatycznych. Jestem raczej przekonany, że one sobie poradzą. Mam raczej wątpliwości czy my sobie poradzimy. Ale podejście do jednego i drugiego problemu świadczy o pewnym konserwatyzmie umysłowym (że tak ten stan umysłu określę). Od strony "zimnej" biologii, to co dziś na planecie robimy, nie ma żadnego znaczenia w skali geologicznej. Ot, co najwyżej naszymi działaniami przebudujemy ekosystemy, moim zdaniem zubożymy ich różnorodność, ale gdy zniknie bezpośrednia presja człowieka one tym bardziej rozkwitną w nowej rzeczywistości. Zresztą wtedy będzie nam już wszystko jedno. Doskonale podsumował to Kuba w rozmowie z panem Kacprem w ostatnim odcinku Radia Warroza, który tyczył się właśnie tego tematu (polecam: https://www.warroza.pl/2021/07/apokalipsa-owadow.html). Ale dla nas problem klimatyczny może być też "humanitarnym" (od gospodarki po etykę, przez wszystkie dziedziny życia), polegającym na tym, że po prostu może zmienić się wszystko to co znamy. Dziś, żyjąc jak pączek w maśle na terenie bogatej Unii Europejskiej, dość łatwo przechodzą nam przez usta słowa, że jesteśmy tacy sami jak inne zwierzęta, tyle że  kształtujemy środowisko w innej skali, bo mamy lepsze narzędzia (zarówno te "własne", jak umysł, jak i te wytworzone przez nas, jak elektrownie węglowe czy harwestery). Pytanie pozostanie czy wówczas, gdy miliard lub dwa osób ruszy na północ ze stref, które przestaną się nadawać do życia dla ludzi, będzie nam łatwo podejmować pewne wybory, a ewentualne powstałe wówczas dylematy moralne zagłuszać, przyrównując się do mrówek czy innych owadów społecznych. Według niektórych prognoz, to wszystko może się wydarzyć jeszcze za życia mojego pokolenia - a jeśli nie, to następnego. Osobiście, zupełnie egoistycznie, mam nadzieję, że główny problem dotknie pokoleń przyszłych. My Polacy, rządzeni przez naszych wybrańców trzymających się za ręce i śpiewających "Abba ojcze" na "urodzinach" jednej z rozgłośni radiowych, już pokazaliśmy na co nas stać, gdy całkiem niedawno ludzie uciekali przed wojną. Odbyło się to rzecz jasna w myśl powszechnie wyznawanej biblijnej zasady "byłem wędrowcem, a przyjęliście mnie". Wtedy uchodźców było raptem kilka tysięcy. Co będzie, jeśli będzie ich kilka milionów? Jak tu zachować optymizm?

Wracając jednak do podkastów. Wszystkie te wymienione pozycje polecam - gdyby ktoś znał inne ciekawe podkasty na temat pszczół lub stanu środowiska, proszę o informację w komentarzach. Te obecne dość szybko się kończą... Z góry dziękuję.


UZUPEŁNIENIE    

Właśnie wysłuchałem rozmowy dr. Samuela Ramseya w odcinku Beekeeping Today Podcast. Zwrócił uwagę na jeden problem dotyczący faktu, do którego odnosiłem się w tym poście. Otóż okazuje się, że po przerwie w czerwieniu, kiedy roztocza w dużej ilości przechodzą ze "znikającego" czerwiu na pszczołę dorosłą, gwałtownie wzrasta ich potencjał do przenoszenia wirusów. Przenoszą się bowiem szybko między osobnikami dorosłymi i roznoszą wirusy po całym ulu. Wynika z tego, że w pewien sposób rodzina pszczela jest "bezpieczniejsza" gdy roztocza siedzą w czerwiu. dr Ramsey był daleki od tego, aby przyznać, że przerwa w czerwieniu jest w bilansie szkodliwa. Zwrócił tylko uwagę na to, że jej wpływ na szeroko rozumiane zdrowie rodziny pszczelej jest bardziej złożony, niż powszechnie się uważa.