piątek, 14 września 2018

Profesor Thomas Seeley o niektórych aspektach "darwinian beekeeping"

Podczas konferencji w Doorn w Holandii udało mi się porozmawiać z jednym z najznamienitszych i najsłynniejszych naukowców zajmujących się pszczołą miodną - a to z profesorem Thomasem D. Seeley. Profesora przedstawiałem już na tym blogu wcześniej, a nawet napisałem post, który częściowo omawia tą koncepcję, o której rozmawialiśmy (w poście Wykład Thomasa D. Seeleya). Mowa oczywiście o "darwinian beekeeping", a więc "pszczelarstwie darwinistycznym".

Profesor Seeley okazał się wyjątkowo miłym i uroczym człowiekiem. W czasie konferencji nieustannie był zajęty i nie miał dla siebie ani chwili. A był zajęty, bo stale otaczała go jakaś coraz to nowa grupa osób, która albo chciała podpytać go o jakiś z jego eksperymentów, albo po prostu z nim porozmawiać. Przyznam, że prosząc go o wywiad miałem pewne wyrzuty sumienia z tego powodu, gdyż zabrałem mu kolejne minuty, w których po prostu mógł odpocząć. Heidi Herrmann powiedziała mi jednak, że profesor bardzo lubi kontakt z ludźmi - zawsze jest dla nich miły i absolutnie nie jest to tylko wymuszona postawa. Zachęciła mnie więc do tego, żeby próbować. Ale choć umawialiśmy się na kilka terminów w sobotę, to udało mi się wyrwać chwilkę profesorowi dopiero w niedzielę. Wcześniej po prostu był oblegany, a przerwy w których mieliśmy na chwilę usiąść "gwałtownie" się kończyły i trzeba było wracać na salę, na kolejną część konferencji.

Ostatecznie wynik mojej rozmowy można zobaczyć na załączonym filmie. Rzecz jasna, gdy już skończyłem rozmawiać z profesorem od razu zaczęły mi się cisnąć do głowy nowe pytania. Sam wywiad nie mówi o całości koncepcji "pszczelarstwa darwinistycznego", a jedynie o niektórych z jej aspektów. Ze zrozumiałych względów: musielibyśmy rozmawiać pewnie z półtorej godziny. A przecież - co zresztą wspomniałem w czasie nagrania - opis całości koncepcji można znaleźć w licznych opracowaniach (np. tu: https://www.naturalbeekeepingtrust.org/darwinian-beekeeping - po angielsku) lub wykładach profesora na Youtube. Chciałem porozmawiać głównie o tej części, którą osobiście uważam za najbardziej kontrowersyjną - tj. o uprzedzającym zabiciu rodziny. No i oczywiście nie zadałem najważniejszego pytania... a chodzi o to, czemu profesor częściej mówi o "eutanazji" czy "zabiciu" rodziny, niż jej leczeniu. Bo też najczęściej pada rada: "zabij lub lecz", a nie "lecz lub zabij"... Parę argumentów za tym, aby rodzinę zabić, a nie leczyć (pomimo, że skutek jest ten sam - tj. znikają roztocza - wektory wszelakich patogenów i całego zła tego świata) zapewne bym znalazł. Ale chciałem to usłyszeć od profesora. A może ktoś oglądał jakiś wykład, w którym profesor tłumaczy tą preferencję? A może też ja to źle rozumiem i obydwa rozwiązania są dla niego równorzędne? Nie zmienia to faktu, że rozwiązanie, jakie pierwsze przychodzi do głowy, to raczej leczenie. Bo przecież gdy zabijemy rodzinę to jej nie ma. A gdy leczymy to w kolejnym roku będziemy mogli się nią cieszyć. Można mieć z niej miód, można wykorzystać ją na odkłady, do których podamy "lepsze" matki... Chętnie poczytam Wasze pomysły i komentarze na ten temat. A może jeszcze będzie kiedyś okazja spotkać się z profesorem i dopytać go o tą "preferencję"?

Życzę miłego oglądania.


(również z polskimi napisami)

wtorek, 4 września 2018

Czterdziesta dziewiąta rodzina

W niedzielę w nocy - a w zasadzie już w poniedziałek, bo chwilę po północy - wróciłem z Konferencji "Learning From The Bees" z Doorn w prowincji Utrecht w Holandii (https://www.learningfromthebees.org/). Byłem tam na zaproszenie Heidi Herrmann, reprezentującej National Beekeeping Trust i podczas jednego z paneli reprezentowałem Stowarzyszenie "Wolne Pszczoły". Konferencja była niesamowicie ciekawym wydarzeniem - o wiele bardziej złożonym i pełnym, niż konferencja w Austrii w Neusiedl. Zgromadziła tam zarówno ludzi nauki, pszczelarzy, jak i artystów czy po prostu miłośników pszczół i aktywistów działających na rzecz środowiska naturalnego. Podsumowując w jednym zdaniu (no dobra, wielokrotnie złożonym i pewnie kiepskim gramatycznie i stylistycznie), w odróżnieniu od wydarzenia austriackiego, poświęconemu temu jak praktykować pszczelarstwo bez leczenia w pasiekach i jak podejmować selekcję pszczół w tym kierunku, konferencja "Learning from the Bees" była przede wszystkim poświęcona pszczelarstwu skoncentrowanemu na pszczołach ("bee centered beekeeping"), dobru pszczół jako organizmów dzikich i stworzeniu im jak najlepszych warunków bytowania w środowisku naturalnym, a także temu jak możemy wiedzę o pszczołach żyjących dziko wykorzystać do tego, aby te trzymane w naszych pasiekach były zdrowsze (uff). Wielkie brawa dla organizatorów i wielkie podziękowania dla wszystkich, którzy to wydarzenie uczynili tak wyjątkowym!

Ale ja teraz chciałem pisać o czymś innym. Bo  relacja z konferencji na pewno pojawi się tu jeszcze w przyszłości i będzie można zapoznać się ze szczegółami. Muszę sobie to wszystko ułożyć w głowie i zrobić podsumowania. Nawiązuję do niej dlatego, że przez 3 dni (31.08 - 2.09) przebywałem wśród ludzi, którzy cenią pszczoły za to takimi jakimi są, a nie pracują nad ich nieustanną "poprawą", przy okazji psując wszystko co tylko się da. A jednym z punktów nieustannej pracy hodowli (i punktów o którym wielokrotnie słyszałem w Holandii) jest istotny dla pszczół akt rozmnażania w postaci rójki. Tak, tak. Rójki. Bo nie dalej jak wczoraj, kiedy wciąż nie udało mi się jeszcze dojść do siebie po aktywnym weekendzie, zadzwonił kolega, że na "thuji" (uwielbiam tą nazwę i średnio lubię tą roślinę...) w jego ogrodzie znalazła się rójka. Trzeciego września! O tej porze roku jest to niewątpliwie anomalia. Rójka mogła wyjść z ula, który opanowała warroa, czy z ula który miał się źle z jakiegokolwiek innego powodu (głód?). Być może ktoś za bardzo i za wcześnie zacieśnił pszczoły przygotowując je do zimy i dlatego uznały, że jeszcze wydadzą rójkę w końcu lata. Nieważne z jakiego powodu ta rójka znalazła się na drzewie. Uznałem, że dostanie u mnie gniazdo (mam wystarczająco odbudowanych plastrów, żeby zapewnić jej zimowlę) i spróbuję ją zazimować. Wiem, że o tej porze roku to ryzykowne i wiem, że szanse na przeżycie pszczół byłyby większe gdyby zostały dołączone do innej rodziny. Z drugiej strony dlaczego nie dać im szansy? To ryzyko jest nie moje, a pszczół - a one podjęły tą ryzykowną decyzję. Być może opuściły zainfekowany ul, a więc posiadają jedno z cennych przystosowań do przetrwania. Pszczoły wyglądały dobrze i zdrowo. A czy takie są? Nie wiem...
Na konferencji, nie dalej jak dwie doby przed zbieraniem rójki, rozmawiałem z pszczelarzem z Holandii, który poznał innego, prowadzącego swoją gospodarkę w kószkach (http://www.degoederaat.nl/dir/english/). Ten drugi przed zimą - właśnie mniej więcej o tej porze roku - często łączy roje, wrzuca je do pustego ula, a pszczoły nie tylko odbudowują gniazdo, ale jeszcze wychowują 2 pokolenia czerwiu przed zimą. Oczywiście to duże roje (ok 2 kg), o wiele większe niż ten zebrany przeze mnie. Są też intensywnie karmione. Oczywiście też zimy w Holandii są łagodniejsze niż nasze. Mam też świadomość, że jest to całkowite zaburzenie cyklu życiowego pszczół, a tym samym ciężko to stawiać obok jakichkolwiek metod "naturalnych". Z drugiej strony uważam, że każda rodzina powinna dostać szansę przeżycia - i jeżeli mogę tą szansę dać zebranym pszczołom, to dlaczego tego nie zrobić? O wynikach przekonamy się wiosną.


Rójka jest moją czterdziestą dziewiątą rodziną. Z pozostałych 48 ponad 40 ma się chyba nie najgorzej - przynajmniej tak miały się tak jakieś 2 tygodnie temu. Za jakiś czas zobaczę ile rodzin ostatecznie dotrwa do zimy. W wolnej chwili z końcem września nie omieszkam tu na blogu podsumować zakończenie przygotowań do kolejnej najważniejszej próby dla pszczół.


UZUPEŁNIENIE

Wrzucam tu jeszcze filmik - przydługi i nudnawy - na którym widać jak wyglądają moje nieleczone pszczoły na pasiece leśnej.