Zimowla była poniżej moich oczekiwań i tym samym zasoby pszczół w bieżącym sezonie są zdecydowanie za małe względem moich oczekiwań i życzeń. Za to sezon zaczął się dobrze i źle zarazem. Dobrze, bo część pszczół ostro ruszyła do rozwoju. Źle, bo inne stały (stoją) w miejscu i wróżono suszę stulecia. Maj pokazał, że suszy stulecia raczej nie będzie (chyba że od czerwca w przód), a co więcej wcale nie był taki zły, poza jego samą końcówką, która jest zbyt zimna i zbyt mokra. O ile jeszcze dwa tygodnie temu zacierałem ręce na korpus miodu z trzech rodzin (a dokładnie "po korpusie"), to teraz zakładam, że większość z tego miodu jest już skonsumowane, a i boję się, że dwie rodziny (a raczej część z nich) z utrzymywanych starych pasieczysk już dawno poszły na drzewa. W związku z powyższym jutro - choćby gradem waliło i śnieg padał - jadę na objazd. Liczę przy tym, że o ile rójki nawet wyszły, to przynajmniej zastanę dorodne tłuste mateczniki. Rzecz jasna w takiej sytuacji o miodzie mogę zapomnieć, ale nadzieję moją budują dobre warunki do podziału rodzinek z tak przygotowanymi przez pszczoły matecznikami. Nie byłoby więc tego złego co by na dobre nie wyszło. Być może więc przyroda sama zadba o to, żebym dzielił rodziny w nastroju rojowym, a nie przez sztuczne podziały w wyobrażonym przeze mnie momencie. W końcu sam pisałem w poprzednim poście, że to sytuacja daleko lepsza niż ta, najczęściej przeze mnie praktykowana.
Jak wspomniałem zasoby pszczół w tym roku są takie jakie są. Liczbowo szału nie było, a siła większości pozostawiała też trochę (lub więcej) do życzenia. Biłem się więc z myślami czy rozwój praktykować na spokojnie, czy "zaatakować" i pójść w duże podziały i tworzenie majowych mikrusków. Jak już wielokrotnie zaznaczałem [swoim zwyczajem powtarzając się] tworzenie mikrusków z wielu powodów jest stanem daleko odbiegającym od idealnego. Jest to raczej swoista konieczność tak przyjętego projektu i jego założeń. Mikrusy wymagają całosezonowej troski i karmienia (a mój dalekosiężny plan w zasadzie zmierza do tego, żeby jedno i drugie ograniczyć do absolutnego minimum, a najlepiej do zera). Z drugiej strony, jak już też zaznaczałem więcej niż stu-krotnie: nigdy nie zauważyłem specjalnej korelacji pomiędzy śmiertelnością pszczół, a siłą zarówno przy utworzeniu rodziny, jak i jej wielkością przed zimowlą. Oczywiście tyczy się to rodzin wielkości racjonalnej biologicznie, czyli obejmujących ok. 20 litrów kubatury "na czarno" - tj. powiedzmy około pół korpusa wielkopolskiego. Mniejszych staram się nie zimować i raczej mi się to udaje. Takiej wielkości rodziny są biologicznie zdolne do zimowli, a jeżeli są w miarę zdrowe, to kolejnego sezonu raźnie ruszają z rozwojem.
Chciałbym to też podkreślić, że mój projekt nie ma na celu wyhodowanie pszczół "zero-jedynkowo" odpornych na roztocze. Takie pszczoły może kiedyś będą, a może i gdzieś są (wątpię, a cała moja wiedza wskazuje, że ich nie ma). Interesuje mnie natomiast wyhodowanie populacji odpornej na poziomie nomen omen populacyjnym. A więc populacji zdolnej do "samopodtrzymania" i odpornej/tolerancyjnej w stopniu wystarczającym, aby przetrwać, rozmnażać się, w dobrych latach dać nadmiar produkcji, a w złych po prostu przetrwać. Uważam, że do tego celu metoda tzw. naturalnej selekcji (choćby w "nienaturalnych" warunkach pasieki) jest po prostu najlepsza. Po tej dygresji chciałbym wrócić do maluchów. Mikrus utworzony ze szklanki pszczół z matką lub matecznikiem statystycznie rzecz biorąc będzie miał tyle roztoczy co matka pszczela może napłakać. Może stąd też ta "niemniejsza stopa przeżyciowości" w maluchach? Mają trudniej, są karmione sztucznym pokarmem, a z drugiej strony do zimy idą z mniejszym porażeniem dręczem - może stąd duża "lepsza" rodzina umiera w tym samym procencie, co maluch? Kto to wie?
W związku z tym zaznaczonym powyżej faktem niektórzy zarzucają, że rodziny są "odmładzane", a w związku z tym kręcę się w kółko i nigdzie nie zmierzam. Cóż, chciałbym zaznaczyć, że począwszy od 2014 roku w całej mojej pasiece zabiłem intencjonalnie może 4 roztocza. Były to przypadki kiedy zgniotłem je dłutem gdy spacerowały po ramkach czy korpusie. "Globalnie" więc cała populacja dręcza w mojej pasiece trwa, a nawet jeśli nowej rodzinie nie przekażę żadnego roztocza przy podziale, to inna dostanie ich więcej. Zeszłoroczne macierzaki na pewno były silniejsze niż tworzone odkłady, a więc i roztoczy miały więcej - a przetrwały w lepszym procencie niż tworzone odkłady [tu mała korekta: nie tyle "słabiutkie" jak było, co w ogóle odkłady niezależnie od ich siły]. Słowem przy braku ukierunkowanej selekcji, ta jednak się odbywa - choćby "mimochodem".
Być może z "selekcyjnego" punktu widzenia racjonalniej byłoby tworzyć silne odkłady i minimalizować podziały. Juhani Lunden założył, aby nie tworzyć więcej niż jednego odkładu z jednej rodziny. Tak też Juhani praktykował i na przestrzeni kilku lat (nie pomnę ilu, ale chyba 7 czy 8) z projektu, w którym na starcie było 150 rodzin zostało bodaj 12 - dopiero potem liczba jego rodzin zaczęła rosnąć. Teoretycznie, poza zupełnie pojedynczymi rodzinami cała moja obecna pasieka zbudowana została z 8 rodzin w początku 2017 roku (wcześniejszy etap w tym miejscu pominę, ale wszystko można znaleźć w skrócie tutaj: http://pantruten.blogspot.com/p/zestawienia-podsumowania.html). Od tego też czasu więcej rodzin corocznie wychodziło z mojej pasieki niż do niej trafiało. Różnica skali z jaką rozpoczynał Juhani i ja jest więc znacząca. Z selekcyjnego punktu widzenia należy jednak zauważyć, że duża rodzina z dużym porażeniem dręczem przetrwa jeżeli będzie miała po temu jakieś zdolności. W przypadku małej, możemy "oszukać" przyrodę przez jakiś czas traktując podziały jako swoiste "leczenie" pszczół. Być może więc... nie... na pewno (!) hodowcy skrzywiliby się na metodę "pszczelarskiego modelu ekspansji" jako metody selekcji tych pszczół, które mają przekazywać "gen niskiego porażenia". Uważam jednak, że liczne podziały są sposobem natury na poradzenie sobie z problemem - to i ja właśnie staram się ją naśladować. Z badań Seeley'a wynika, że w lesie Arnot z rodziny statystycznej wielkości korpusa wielkopolskiego z sześćdziesięcio-procentowym (60%) prawdopodobieństwem wyjdzie średnio 3 rójki, czyli rodzina podzieli się na 4. Daje to średnio 2,5 ramki wielkopolskiej na rodzinę. Wiem, że pszczoły same wybierają moment podziału kiedy są do tego chętne i przygotowane, a więc nie da się tego wprost przyrównać do "modelu ekspansji". Zauważam tylko sam fakt. Dzięki temu populacja wykształciła zdolność "samopodtrzymania", w tym również poprzez korzystne cechy, które można poddać selekcji. Niczego innego - na swój ułomny sposób - nie szukam. Ale znów wdałem się w nikomu niepotrzebne dywagacje zamiast opisywać co się u mnie dzieje - co też zresztą pewnie nikomu potrzebne nie jest.
O ile dawniej raczej wycinałem mateczniki do odkładów, to w tym roku skupiłem się na "łowieniu" matek. Robię to tak jak opisywałem poprzednio: od mniej więcej 11 dnia od osierocenia zaglądam do mikrusa z matecznikami 3 - 4 razy dziennie. Chyba mają mnie dość.... I właśnie tu jest ten pech z tytułu (przynajmniej jeden z nich). Otóż sinusoidalna pogoda w tym roku powoduje, że mikrusa osieracam przy 20 - 24 stopniach w pięknym słońcu, a łowienie matek przypada w czas chłodów i/lub deszczu... Weźmy za przykład niedzielę ostatniego maja (czyli dziś). Mam co najmniej z 8 mateczników w kilku rodzinach B5 i R2-3 [które są dla mnie wyjątkowo cennym materiałem] i tylko czekają w blokach startowych, żeby się wygryźć. I jak tu iść do nich przy 10 stopniach i padającym od soboty wieczór deszczu? Ano jakoś szybko... Po to właśnie niektórzy zawodowi pszczelarze wychowują matki w ulach pod wiatami. Na szczęście czerwiu w tych rodzinach jest już niewiele, a wygryzionej pszczoły w większości mikrusów jest sporo, więc negatywny skutek "zajrzenia" będzie - oby! - niewielki. Tak czy siak nie wiem kto jest bardziej nieszczęśliwy z tego powodu - ja czy pszczoły. Tyle, że one niczemu winne, a to ja im świadomie i celowo przeszkadzam w taką pogodę i jeszcze uzasadniam to ... hm... dobrem projektu.
Pech chce też, że w taką pogodę w maluchach trochę ubywa pokarmu. Większość ma go zapas wystarczający, a praktycznie głodomorów larw w nich nie ma. Są tam mateczniki, trochę czerwiu zasklepionego i pszczoła dorosła. Więc wianki na razie wystarczą. A przy podjęciu czerwienia przez młode matki liczę na poprawę pogody, a jak nie to będę - znów, jak były wicepremier "nie ciesząc się"- mieszał cukier... Pewnie i tak mnie to czeka od lipca. Oj.
Tak czy owak sytuacja pokarmowa w rodzinach jest daleko-daleko lepsza niż zeszłoroczna. Wtedy praktycznie wszystkie pszczoły były głodne (niektóre dosłownie miały tyle co im dodawałem + kilka błyszczących komórek z nakropem), a większość (poza pasieką B w zasadzie wszystkie) miały mocno wstrzymany rozwój. Tego roku w pojedynczych rodzinach zapasy są mniejsze niż bym sobie tego życzył, ale jednak są. Dodatkowo parę ramek z pokarmem z zimy jeszcze mam w zapasie, a znacząca większość rodzin ma tyle pokarmu, że jeszcze na jakiś dłuższy czas im wystarczy. Słowem, choć zimę 2018/19 przetrwało więcej pszczół i chyba też ogólnie w lepszym stanie, niż ostatnią, to jednak teraz na koniec maja sytuacja już jest chyba lepsza niż była w tym samym czasie rok temu.
W kilku przypadkach okazało się, że mam więcej szczęścia niż rozumu. Po pierwsze udało mi się przydybać jedną z rodzin K1 zaraz przed wyrojeniem, a co więcej, względnie bezboleśnie udało mi się w niej znaleźć matkę (dość mocno już wychudzoną do lotu). Żal by było stracić tego materiału, choć potomstwa po niej już trochę mam.
Po drugie w całej pasiece co do zasady nie ma problemów przy wygryzaniu matek, ale i udaje mi się je łowić. Ponieważ ten proces jest w swoim szczycie, to ciężko na razie określić mi jak idzie im unasiennianie i podejmowanie czerwienia. Kilku na pewno się to już udało. W tym co najmniej dwóm malutkim matkom niewiele większym od pszczoły. Owszem, zdarza się, że gdzieś pojedyncze matki się stracą, albo matecznik nie wygryzie się, ale co parę dni pojawiają się jakieś nowe łowione matki na uzupełnienie braków. W tej chwili 2 mateczki z genetyki B5 (mój tzw. "przetrwalnik") czekają w klateczkach, żeby ewentualnie w czasie jutrzejszych przeglądów podać je tam gdzie coś mogło pójść nie tak. W kilku rodzinach młode matki już czerwią, a w kilku czekam tylko na rozpoczęcie składania jajek. Niestety względnie niewielkie zasoby pszczół przełożyły się na podjęcie przeze mnie decyzji, aby jednak pójść w stronę tworzenia maluchów, a nie dzielić tylko zacniejsze rodziny na zacniejsze odkłady. Więc tworzę mikrusy. Jak co roku. Jak to robię? Otóż tworzę niewielkie rodziny dla łowionych matek. W tym roku zdecydowanie powielę najwięcej genetyki z 4 (5?) rodzin. Będzie to tzw. "przedwojenna" (matka bodaj z 2018 roku), dwie zeszłoroczne rojowe siostry K1 (wywodząca się z linii bądź to "16", bądź fortowej L1) oraz rodzina R2-3 (która jest albo pociotkiem "16"-tki albo B5'tki). Mam nadzieję, że do "mojej prywatnej" pasieki uda mi się wprowadzić co najmniej 3 - 4 łowione córki po pszczole B5 czyli mojego "przetrwalnika". Wszystko zależy od tego jak pójdzie pozostały wychów matek w utworzonych rodzinach do "Fortu". Projekt ma priorytet, a tylko co wyłowię dodatkowo będzie dla mnie.
Wygląda na to, że najwięcej córek będzie po jednej z rodzin K1. Ale też z linii "przedwojennej" będzie chyba co najmniej 6 - 7 matek, podobnie zresztą z R2-3. Inne rodziny zostaną powielone w mniejszym stopniu. Niektóre doczekają się może jednej córki, inne względnie niewielkie podzielę na jeszcze mniejsze podając jednak łowione matki z wymienionych powyżej linii. Zobaczymy czy się w tym zgubię czy nie... a raczej kiedy się zgubię.
Liczbowo pasieka się więc odbudowuje. W liczbie pszczół w ulach jest natomiast pewnie znacznie słabiej niż bym sobie życzył.
"Moja" salamandra chyba dochowała się potomstwa... |
Część z tych "jednostek" pojedzie do innych osób w ramach projektu "Fort Knox" (3 już pojechały), ale z drugiej strony mam jeszcze 2 rodziny do podziału i być może uda mi się rozdzielić jeszcze ze 2 lub 3 na mniejsze podając do nich łowione matki. Słowem liczę, że uda mi się zakończyć czerwiec liczbą "jednostek" większą niż 45 (a kto wie, może i około 50), z czego do zimy chciałbym przygotować około 40 rodzin. To są oczywiście tylko i wyłącznie moje życzenia. Sam nie mam pojęcia co z tego wyjdzie. Do końca czerwca będę się starał tworzyć nowe rodziny i wychowywać matki, natomiast od początku lipca każda, w której straci się matka, raczej zostanie połączona z innymi. Ten system mniej więcej sprawdził się w przygotowaniu rodzin do zimy w latach poprzednich.
Naukowcy wróżą z wnętrzności zwierząt, że od czerwca pogoda trochę się ustabilizuje. Owszem będzie wciąż padać, ale jednak trochę mniej, za to będzie więcej słońca i wyższa temperatura. Oby się to sprawdziło. W Krakowie akacja już kwitnie w najlepsze i zaraz ruszy lipa. Jeżeli z 2 ostatnich niepodzielonych rodzin (K1 i R2-3) wyszły rójki, to na lipę nie będzie już siły w żadnym z moich uli... Cóż, po tylu latach chyba powinienem się przyzwyczaić do braku miodu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz