Czy las, w którym nie ma chorych drzew, może być zdrowy?
Otóż właśnie nie. Las to zwarty ekosystem, gdzie każde stworzenie ma własne miejsce. Lasy ewoluowały z różnymi organizmami - i tymi małymi jak bakterie i tymi ogromnymi jak... grzyby. I oczywiście, pośród innych, były tam też ssaki, ptaki, ... i pszczoły. Od wszystkich tych organizmów las był zależny, a one zależały od lasu. Aż do czasów współczesnych. Teraz organizmy walczą o przeżycie, o przystosowanie w nowych warunkach. Ja życzę im, aby to się udało...
W naszej części Europy mamy w ostatnich dziesięcioleciach 2 niesamowite przykłady rozkwitu ekosystemów i zwycięstwa natury. Co prawda przez walkower, ale dobre i to...
Pierwszym z tych przykładów jest dawna granica Niemiec Wschodnich i Zachodnich. Z obydwu stron tej granicy przez 40 lat znajdowały się rozległe pasy izolacji, pilnowane przez wojsko. Zwłaszcza po stronie wschodniej. Efektem tego jest odrodzenie lasów, powstanie nowych nisz biologicznych. Powrót terenów lęgowych orłów i innych zwierząt. Po zlikwidowaniu granicy część z tych terenów została pozostawiona naturze. Parędziesiąt lat izolacji przywróciło życie, które nie mogłoby tam zagościć w innych warunkach politycznych.
Drugim przykładem, jeszcze wyraźniejszym i jeszcze wspanialszym jest... rejon skażenia promieniotwórczego elektrowni jądrowej w Czarnobylu... Pomimo skażenia promieniotwórczego (choć powinienem raczej napisać "dzięki temu skażeniu"), natura odzyskała swoje tereny. Na olbrzymim obszarze dzikie zwierzęta i rośliny mają się lepiej niż w jakimkolwiek innym cywilizowanym zakątku naszego kontynentu. Powróciły bagna (dzięki bobrom) i lasy. Odrodziły się populacje wilków. Przeprowadzono reintrodukcję żubra i konika Przewalskiego.
A w tamtejszych lasach i na mokradłach jest... wiele chorych drzew... Nikt ich stamtąd nie usuwa. Nikt tam nie zagląda, tylko naukowcy. I nie tylko fizycy jądrowi. Przede wszystkim teren jest rajem dla biologów. Ciężko w to uwierzyć - a jednak.
Dlaczego piszę o lasach i chorych drzewach? Kiedyś na terenie Polski ogromny procent terytorium stanowiły lasy. Lasy, które były rajem dla pszczół. Te wspaniałe owady miały wiele dziupli do wyboru w starych, zniszczonych, często chorych drzewach. Spróchniałe pnie były ich domem. Dziś nie mają terenów gdzie mogłyby dziko żyć. Stare drzewa, zniszczone, spróchniałe, z dużymi dziuplami są usuwane z lasów. Dziś pasieki są dla pszczół sztucznym domem. A one chcą żyć tam gdzie ich przodkowie. Ale już nie ma tych terenów. I znając ludzi, nie będzie, dopóki nie zdarzy się katastrofa na miarę Czarobyla, lub zimnej wojny...
Niedaleko miejsca mojego zamieszkania jest trochę lasów. Ale za wyjątkiem małego kawałka rezerwatu przyrody nieożywionej, wszystkie te lasy są chore. Są chore, bo wszystkie drzewa, które w nich rosną ... są zdrowe! Każde chore drzewo to raj dla owadów i grzybów. Rozkładająca się materia wspomaga glebę, a szkodniki prowadzą selekcję naturalną innych drzew.
W moim rejonie dominują lasy bukowe i sosnowe. W lesie bukowym są... same buki. Naprawdę! Może to co piszę brzmi bez sensu, ale naprawdę czasem ciężko znaleźć tam inny gatunek roślinny. Nie mówię, że ich tam nie ma. Gdzieś się kryją w poszyciu leśnym. Gdzieniegdzie jakiś krzew. Ale są olbrzymie obszary gdzie nie spotkasz innego drzewa niż buk. To nie jest natura, jaką chciałbym widzieć dookoła.
A w tym małym kawałku rezerwatu jest mnóstwo wywróconych, gnijących drzew, w niektórych miejscach w lecie ciężko przebić się przez poszycie leśne. Rosną tam buki, sosny, brzozy, leszczyny i wiele, wiele innych gatunków. I ten las jest zdrowy. Ma około 2,5 kilometra długości i niecały kilometr szerokości (w najszerszym miejscu). Dobre i to.
Czytając fora pszczelarskie przybija mnie jedno. Wbrew temu co zawsze słyszałem i jakie miałem wyobrażenie o tym środowisku, widzę, że olbrzymia większość pszczelarzy nie ma za grosz świadomości ekologicznej. Już kiedyś o tym wspominałem - szczerze burzą się na opryski. A prawie wszyscy robią to samo... Owszem, może mają eko-świadomość. Eko, jako skrót od ekonomia...
Czytając posty na forach mam ochotę krzyczeć "stop zwalczaniu reinwazji warrozy"! Dlaczego pszczelarze nie mają świadomości tego, co robią ekosystemowi i jak wpływają na ekologię ula? Mam na myśli ekologię, jako naukę o współistnieniu organizmów żywych, już nawet nie chodzi mi o zanieczyszczanie ula chemią... Czemu za wszelką cenę pszczelarze chcą mieć w ulu "las bukowy" składający się z samych buków? Dezynfekcja, leczenie, zwalczanie reinwazji - 10, 15 razy w roku... Ile będzie trzeba robić zabiegów za 5 lat? Czemu nie chcecie mieć w ulu "zdrowego lasu"? Pozwólcie na bioróżnorodność! Pozwólcie na współistnienie. Nie "wycinajcie chorych drzew"! One są potrzebne dla zdrowia!
Ja wiem, że warroza wycina rodziny pszczele w pień, ale niedługo będzie gorzej. Wielu co bardziej świadomych pszczelarzy pisze, że warroza już się uodparnia i trzeba aplikować nowe substancje... ale ci bardziej świadomi chyba są jeszcze gorsi. To oni uodparniają warrozę na coraz to nowe substancje. To oni zawężają populację warrozy... na miarę zawężania populacji pszczół przez samą warrozę.
Od 2 stycznia męczy mnie kaszel, najpierw mnie dusiło, potem chciało mi wyrwać płuca. Po 2 tygodniach żona zmusiła mnie do pójścia do lekarza. Tak to być pod pantoflem... Wcześniej nie chciałem, bo wiedziałem co się stanie. Dziś lekarze nie leczą. Oni są od wypisywania recept na antybiotyki. I faktycznie nie pomyliłem się. Na moje uwagi lekarz zbył mnie i powiedział, że skoro nie chcę to nie muszę brać tego antybiotyku, bo to moja decyzja. Zakończył wizytę po maksymalnie 3 minutach. Nie trudził się, nie pomyślał, że może trzeba zrobić wymaz, żeby sprawdzić co zadziała. Ponieważ w przyszłym tygodniu przez dwa dni mam mówić do grupy po 8 godzin, zdecydowałem się na tą kurację. Gdyby nie to, że rozpaczliwie potrzebuję w poniedziałek zdrowego gardła nie wziąłbym tego antybiotyku. Dziś żałuję, bo oczywiście nie pomógł. Kaszel dalej mnie męczy i leczę się cebulą, czosnkiem i miodem. Piszę o tym bo tak samo jest z warrozą. Na nią już niewiele działa. A pszczelarze robią wszystko, żeby przestało działać jeszcze to, co dziś może być skuteczne.
Jeżeli choć 1 warroza przetrwa chemiczną kurację z uwagi na uodpornienie, to ponieśliśmy porażkę my wszyscy - ci co leczą i ci co nie leczą. Powiecie, że 1 roztocz się nie rozmnoży - a guzik. Poleci na pszczole do innego ula, albo w tym ulu zagości inny roztocz. I odporny gen znajdzie się w puli genetycznej warrozy. A ponieważ jest przystosowany do ekosystemu skażonego chemią, to ten gen odniesie sukces.
A ja apeluję do pszczelarzy o więcej świadomości ekologicznej niż ekonomicznej... Czy naprawdę musimy czekać na katastrofę nuklearną, żeby nasz ekosystem ozdrowiał?
Bardzo mi się spodobało to porównanie do lasu . Ciekawa metafora i daje dużo do myślenia.
OdpowiedzUsuńWidzę, że u nas facetów niechęć do lekarzy jest wrodzona i słusznie.
Opowiem tu na własnym przykładzie. Tak więc , mam wrastający paznokieć u nogi . Od pewnego czasu sytuacja się zaostrzyła i doszło do tego, że palec spuchł mi do tego stopnia, że już nie mogłem chodzić . Męka ta trwała pewnie z rok bo próbowałem wszystkiego tylko żeby obyło się bez zabiegu. W końcu palec wyglądał tragicznie i nic nie mogłem z nim zrobić , bałem się że mi " zgnije" . Za namową dziewczyny poszedłem do chirurga. Po długim oczekiwaniu na swoją kolejkę doczekałem się swojego zabiegu. Już na sam widok skalpela zrobiło mi się słabo, otrzymałem znieczulenie częściowe. Jednak podczas zabiegu ból był niesamowity , pielęgniarka tłumaczyła to tępym skalpelem ....... Po zabiegu lekarz zapewnił mnie, że będę miał spokój do końca życia. Po kilku dniach okazało się, że nie zbyt mogę ruszać palcem . Na szczęście po dość długim czasie wszystko wróciło do normy ( "można tak powiedzieć ") . Wszystko było by dobrze gdyby po półrocznej przerwie nie zrobiło się to samo co przed zabiegiem . Od tamtej pory zaopatrzyłem się w odpowiedni sprzęt i sam co jakiś czas robię sobie zabieg. Na szczęście sytuacja zaczyna się poprawiać i robię je coraz rzadziej :)
Trochę odbiegłem od tematu , ale myślę że nikt się nie obrazi :P
Kontynuując moją wypowiedź chciałbym zwrócić uwagę na to że gdybyśmy się wzięli wszyscy i przestali leczyć zupełnie wszystkie nasze pszczoły w Polsce zostało by bardzo mało pasiek a co za tym idzie w Polsce zrobił by się deficyt miodu. W normalnym kraju państwo wsparło by pszczelarzy w tym trudnym okresie. Niestety jak przypuszczam brak miodu został by uzupełniony tym z "Chin" i innych krajów a Polska straciła by rynki zbytu .. Oczywiście jestem za naturalnym pszczelarstwem i przeczytałem już prawie całą stronę Busha. Będę wprowadzał jego metody w części pasieki od nowego sezonu .
cóż, "cywilizowany człowiek" (zwłaszcza "człowiek zachodu") przyzwyczaił się do szukania prostych rozwiązań - dlatego leczy się skutek, a nie przyczynę (na opakowaniach tabletek pisze jak byk: "zwalcza OBJAWY ...." - ale wszyscy to kupują i są już zdrowi). Większość chorób cywilizacyjnych można "leczyć" zmianą diety, lekką aktywnością fizyczną (np. spacerami) i pewnym dystansem do życia. Zamiast tego łyka się leki na nadciśnienie. Oczywiście na pewnym etapie pewnie jest to już nieodzowne...
OdpowiedzUsuńNikt się nie obrazi Sławku, bo każdy lubi czytać o wrastających paznokciach! ;-))
Co do warrozy - zaprzestanie (lub wieloletnie systematyczne ograniczanie) leczenia jest JEDYNYM systemowym rozwiązaniem problemu. Żadna nowa kuracja czy kamień filozoficzny tu nie pomoże. Albo zwalczamy objawy, albo szukamy przyczyny - dla mnie tą przyczyną jest brak różnorodności, brak odporności i przystosowania pszczół do tego zagrożenia. Niestety rozwiązania systemowe zawsze kosztują - wiele rodzin pszczelich umarłoby na naszych oczach i wielu pszczelarzy czasowo musiałoby sobie znaleźć inny dochód. Ale łatwiej jest łatać dziury doraźnie niż rozwiązywać problemy systemowo - lepiej ustąpić górnikom i utrzymywać nierentowne kopalnie, lepiej dokładać do niewydolnego ZUS'u z coraz to nowych źródeł, lepiej pompować pieniądze w nieskuteczny system opieki zdrowotnej i lepiej co roku łatać dziury w asfalcie zamiast zrobić nową drogę. Tak było jest i będzie. Czasem na rozwiązania systemowe nie ma odwagi, a czasem pieniędzy...
Jeszcze odnośnie Bush'a.
OdpowiedzUsuńDla mnie to niesamowite - on nie leczy od 2002 czy 2001 roku i do dziś (po 13 latach) wszyscy wmawiają mu, że to nie jest do zrobienia. W USA są setki, a może i tysiące pszczelarzy, którzy nie leczą - niektórzy mają po 3, 4 ule, inni po 100 - 200. Niektórzy nie leczą nawet dłużej niż Bush. Straty mają "przeciętne" - podobne, czasem mniejsze, niż ci co leczą.... Do dziś toczą się tam równie zażarte dyskusje na temat tego, że "to jest niemożliwe", jak w Polsce.
Kluczem jest pszczoła - musi w sobie mieć pewną "dzikość" - czyli instynkt przetrwania. Nie musi być "dzika" w rozumieniu agresywności, nie musi być wyjęta z dziupli. Musi mieć pewne cechy, umożliwiające przeżycie - niech to będzie VSH, grooming czy cokolwiek innego. Ale pszczoła musi "chcieć" przetrwać (oczywiście nie mówię tu o świadomej chęci przetrwania).
Wilk w naturze przeżyje bez problemu, ale weźcie go do domu na wystarczająco wiele pokoleń ... i macie pudla...
Pszczoła, której od 100 czy 200 lat odbiera się instynkt przeżycia nie da sobie rady. Musimy jej ten instynkt oddać - w ten lub inny sposób.
Na przykładzie tej rodziny, której zdjęcie wrzucałem na początku gdy dołączyłem do grupy można stwierdzić że pszczoły mogą przetrwać bez leczenia ale na to składa się wiele czynników, które tam są zachowane bo nikt nie dokłada węzy nikt nie karmi i nie leczy od warrozy. Nie była tam natomiast zastosowana mała komórka jednak są bardzo stare plastry a więc i komórki są mniejsze same z tego wielokrotnego czerwienia. Oczywiście w związku z tym, że nikt tych pszczół nie leczy w ulu zachowana jest naturalna mikroflora .
OdpowiedzUsuńCo do lasu to polecam książkę "Sekretne życie drzew". Buki są inwazyjne.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Tomek