niedziela, 6 listopada 2022

Rozmnażanie pszczół – istota przetrwania czy mało znaczący czynnik?

Po jednej z ostatnich dyskusji postanowiłem podsumować moje przemyślenia na temat sposobu sposobu rozmnażania pszczół w kontekście ich późniejszej zdolności przetrwania (przede wszystkim w naszym regionie, zdominowanym przez roztocza). Jak się okazuje na ten temat funkcjonuje wiele poglądów – jak to w świecie pszczelarskim bywa, czasem są to poglądy skrajne. Dla jednych przetrwanie pszczół zależy od zachowania ich naturalnego cyklu życiowego, dla innych nie ma to żadnego znaczenia. Moje poglądy plasują mnie pewnie gdzieś pośrodku tej skali – tj. brak głębszych ingerencji w cykl życiowy pszczół uważam za ważny czynnik dla zachowania ich zdrowia i kondycji (na różnych płaszczyznach), ale nie uznaję go za kluczowy dla przetrwania rodzin pszczelich w późniejszym okresie. Uważam więc przykładowo, że sposób w jaki utworzymy rodzinę pszczelą nie wpłynie znacząco (zauważalnie dla nas, praktyków) na to czy rodzina następnie poradzi sobie z warrozą czy innymi kluczowymi czynnikami presji środowiskowych – o ile, rzecz jasna, zrobimy to racjonalnie, tj. utworzymy rodzinę w odpowiedniej sile, w odpowiednim czasie sezonu, zapewnimy jej przysłowiowy dach nad głową, a w razie głodu pokarm na zimę itp. itd.

Wiemy z różnych badań naukowych (ich listę można znaleźć w bibliografii do artykułu T. Seeleya o pszczelarstwie darwinistycznym – https://www.naturalbeekeepingtrust.org/darwinian-beekeeping), że ingerencje w cykl życiowy rodzin pszczelich, takie jak zwykły przegląd, czy przewiezienie rodziny na nowe miejsce w ramach gospodarki wędrownej, wpływa na pracę pszczół w krótkim okresie – do tygodnia (przynajmniej dotyczy to wielkości zbiorów, co może sugerować, że rodzina musi się w jakiś sposób na nowo zorganizować po przeprowadzonej ingerencji pszczelarza). Sądzę, że sposób utworzenia rodziny może mieć wpływ na organizację pracy rodziny trwający dłużej niż w wymienionych przypadkach, ale nie uważam, aby mogło to wpłynąć na radykalną różnicę w ilości roztoczy w jesieni czy odporności pszczół na patogeny na poziomie immunologicznym. Oczywiście wiemy, że wydanie roju może w sposób diametralny wpłynąć na liczbę roztoczy na końcu sezonu, ale w świetle interpretacji badań ma to raczej związek z przerwą w czerwieniu, a nie z jakąś szczególną formą organizacji pracy pszczół wydającej naturalny rój. Przerwę w czerwieniu możemy natomiast sprowokować przez wykonanie sztucznego roju, czy nawet umieszczając matkę pszczelą w izolatorze. Będę więc nie tyle próbował dowodzić, że nie ma znaczenia czy rodzina pszczela będzie miała przerwę w czerwieniu czy nie, w kontekście jej zdolności do przetrwania (bo tu badania wskazują raczej jednoznacznie na to, że jest ona istotna), ale czy dla przetrwania pszczół decydujące znaczenie ma sam sposób w jaki pszczoły dzielą się same lub robi to za nie pszczelarz – np. czy wykonujemy mniejszy czy większy odkład, czy tworzymy odkład z matką czerwiącą czy matecznikiem itp.

O znaczeniu podziału rodziny pszczelej dla wielkości populacji pasożyta pisałem już wcześniej (tutaj: http://pantruten.blogspot.com/2017/10/podziay-ilosc-roztoczy-w-ulu.html) – i treści te podtrzymuję. Uważam więc, że w przypadku pszczół nie posiadających zdolności do ograniczania populacji dręcza, utworzenie rodziny raczej mniejszej niż większej statystycznie pozwoli na uzyskanie na końcu sezonu niższego procentowego porażenia rodziny. Ale tym razem do problemu podejdę inaczej – tj. zastanowię się czy z analizy różnych przypadków może wynikać, że rodzina, której naturalny cykl życiowy zostaje zachowany (lub większy rozmiar rodziny w kontekście liczby robotnic) może uruchomić jakieś inne mechanizmy odpornościowe. To jest, przykładowo, czy utworzenie mniejszej rodziny może zaszkodzić pszczołom na jakimś poziomie, choć teoretycznie zmniejszyliśmy stopień porażenia dręczem.

O ile wiem zagadnienie sposobu rozmnażania pszczół w kontekście ich późniejszej zdolności poradzenia sobie z dręczem nie było badane przez naukowców – jeśli było, chętnie zapoznałbym się z taką pracą (proszę o informację/podesłanie pracy). Moim zdaniem, aby rzetelnie przebadać to zjawisko potrzebowalibyśmy co najmniej kilka grup porównawczych po minimum 10 – 15 rodzin pszczelich z „tej samej genetyki” (matki siostry), a eksperyment ten winien być powtórzony w tej samej lokalizacji przez co najmniej kilka lat (aby obserwować to zjawisko w różnych warunkach). Widziałbym takie grupy: a) małe odkłady (2-3 ramki pszczół) utworzone z matką czerwiącą; b) małe odkłady utworzone z matecznikiem; c) solidne odkłady (5-6 ramek pszczół) utworzone z matką czerwiącą; d) solidne odkłady utworzone z matecznikiem; e) sztuczne roje/pakiety pszczół; f) silne macierzaki po zabraniu sztucznego roju lub małego odkładu z matką czerwiącą (sztuczny podział, wykonany przez pszczelarza, a nie same pszczoły); g) naturalne roje pierwaki; f) naturalne roje drużaki; h) naturalne macierzaki po wyjściu roju. Mamy więc co najmniej 8 podstawowych grup, wynikających z różnych sytuacji jakie funkcjonują w naturze lub pasiekach. Stwierdzenie różnic statystycznych powinno prowadzić nas do dalszych rozważań na temat przyczyny zaistniałego zjawiska.

Moim zdaniem takie badanie byłoby niezmiernie trudno przeprowadzić, gdyż pomijając problem uzyskania na żądanie naturalnych rojów, to wymagałoby postawienia około 100 rodzin pszczelich w jednym miejscu – a przecież, już sam fakt gromadzenia tak nienaturalnie dużych zbiorowisk pszczół mógłby zakłócić wyniki eksperymentu (błądzenie, rabowanie, konkurencja o pokarm itp.). Dlaczego uważam, że wszystkie grupy badawcze powinny stać w jednym miejscu w tym samym czasie? Otóż wiemy, że pszczelarstwo jest mocno lokalne i zmienne w czasie. W ostatnich latach, przykładowo, obserwujemy w wielu regionach Polski przedłużające się okresy głodu. Żeby daleko nie szukać w moim regionie dwa poprzednie lata (2020 i 2021) były okresem wyjątkowego głodu, a rok 2022 okazał się w bilansie co najmniej średni (przy wyjątkowo dobrej wiośnie i średnim czy lekko gorszym niż średnim lecie). Zdarza się też, że wystarczy parę kilometrów, żeby całkowicie zmieniła się baza pożytkowa i warunki bytowania pszczół (np. pola uprawne vs lasy, lokalne warunki dolin górskich, czy rozlewisk rzek itp.). Zdarza się, że w niektórych regionach kraju panuje głód, a w innych leje się miód. Lokalnie występują czasem także pewne sytuacje, które powodują podwyższenie śmiertelności pszczół – może to dotknąć jednego obszaru, a nie mieć wpływu na rejon sąsiedni (np. za niewielkim pasmem górskim). Dałoby się jednak zapewne dobrać tereny podobne, na których można by rozlokować różne grupy pszczół, a kilkuletnie obserwacje mogłyby uśrednić wyniki. Być może można by było ustawić pszczoły w 15 miejscach po 1 rodzinie z każdej grupy badawczej? To wszystko jednak wymagałoby wyjątkowo dobrego planowania i logistyki, a i tak zapewne mogłoby być podstawą do kwestionowania wyników. Możemy więc przyjąć, że bardzo trudno będzie nam wykonać takie badanie, a przynajmniej w tak różnych grupach porównawczych (być może dałoby się ilość tych grup ograniczyć?).

W naszych rozważaniach możemy się posiłkować rozlicznymi świadectwami praktyków, lub niektórymi badaniami, które jednak dotyczą tylko fragmentu opisywanej problematyki, czy po prostu prowadzone były gdzieś w jakimś punkcie na mapie świata, który trudno do naszych warunków porównać. Przykładowo mamy badania pszczół z lasu Arnot (ale tych nie sposób przyrównać do pszczół pasiecznych); badania na Gotlandii (podobnie); świadectwa hodowców (np. Erika Österlunda, który jednak pszczoły leczył w toku selekcji; Juhaniego Lundena, który w ogóle nie praktykuje naturalnego sposobu rozmnażania pszczół itp.); a wreszcie świadectwa praktyków (najczęściej amatorów) – zarówno nasze, w polskich warunkach, jak i praktyków z Europy kontynentalnej, brytyjskich czy amerykańskich. Relacjom praktyków najczęściej jednak daleko do istotnych statystycznie czy prowadzonych na tyle rzetelnie, żeby dało się przyrównać je do wyników naukowych badań. Świadectwa te – moim zdaniem – są jednak dość liczne, a więc możemy pokusić się o ich uśrednienie i zbudowanie pewnego obraz zjawiska, który będzie zbliżał się do swoistego „dowodu anegdotycznego”. Oczywiście, nie sposób traktować go jako wyznacznika prawdy obiektywnej, a raczej jedynie jako swoistą wytyczą postępowania, dzięki któremu prawdopodobieństwo przetrwania pszczół wzrasta.

Jak jednak przeprowadzić nasz „dowód anegdotyczny”, żeby był on w miarę rzetelny (podkreślam: „w miarę”)? Moim zdaniem powinniśmy stosować następującą metodykę, która pozwoli nam spróbować zobiektywizować nasze przemyślenia.

Po pierwsze powinniśmy wyszukiwać świadectwa praktyków, w których podają oni swoje wyniki obserwacji porównawczych różnych grup pszczół. Przykładowo, dany praktyk, w danej lokalizacji na bazie obserwacji łącznej grupy kilkunastu rodzin pszczelich w których praktykuje gospodarkę rojową i tworzy sztuczne podziały zauważy, że na przestrzeni kilku lat lepsze statystyki przetrwania ma w jednej lub drugiej grupie pszczół. Inny znów, tworząc rodziny słabe i silne zauważy, że ta czy druga grupa daje większe szanse na dobrą zimowlę.

Po drugie powinniśmy zebrać jak najwięcej takich obserwacji i starać się je pogrupować - np. rodziny prowadzone w gospodarce intensywnej vs rodziny żyjące w dziuplach czy barciach; rodziny słabe vs rodziny silne; słabsze odkłady vs macierzaki itp.

Po trzecie powinniśmy próbować w danej grupie znaleźć wszystkie inne podobieństwa i różnice warunków zewnętrznych, aby móc ocenić jaki czynnik może wpływać na nasz wynik. Przykładowo w rodzinach klimatu umiarkowanego (np. Europa, północne USA) moglibyśmy mieć dane prawdopodobieństwo wyników, a w klimacie tropikalnym (np. Afryka, Ameryka Środkowa, południowe USA) inne.

Wydaje się, że już na tym etapie raczej dojdziemy do wniosku, że próba uzyskania obiektywnie prawdziwych danych nie jest możliwa – ale kto wie, może uda się zaobserwować jakieś prawdopodobieństwo i stworzyć pewne wskazówki?

Dodam też dla jasności, że pisząc o pewnych wnioskach i spostrzeżeniach dotyczących przeżywalności i kondycji rodzin, odnoszę się do pszczół, u których nie stosuje się żadnych kuracji chemicznych czy zabiegów biotechnicznych służących zwalczaniu dręcza.

Zacznijmy rozważania od początku: od natury

W świecie naturalnym rozmnażanie pszczół polega na wydaniu roju. Z rodziny macierzystej wydziela się część pszczół z tzw. starą matką (matką czerwiącą, najczęściej co najmniej jednoroczną, czyli mającą za sobą już jedną zimowlę). Bywa, że po kilku dniach, gdy młode matki zaczynają się wygryzać z mateczników, a rodzina wciąż jest silna, wychodzą tzw. poroje – określane jako rój drużak, trzeciak, czwartak. Są to nowe roje, które różnią się względem pierwaka tym, że jest w nich młoda nieunasienniona matka. Często są też słabsze niż rój pierwak.

Prac badawczych dotyczących pszczół w naturze nie mamy wiele. Zresztą rzetelnych opracowań amatorskich także nie ma wiele. Owszem, mamy bardzo dużo obserwacji dziko żyjących pszczół. Zdarza się, że ktoś zauważa dziko żyjącą rodzinę i fakt ten podaje do wiadomości publicznej. Najczęściej jednak nie znamy historii tej rodziny, nie wiemy jak długo żyje, kiedy zajęła dane siedlisko, czy wychodziły z niej dalsze roje itp. O wiele więcej jest świadectw praktyków, którzy informują o tym jak funkcjonują ich rodziny w sposób półdziki, ale jednak w pasiekach (czyli przy bardzo ograniczonej gospodarce – np. takiej jaką prowadzi David Heaf). Nawet w mojej „Sztucznej Barci” nie udaje mi się (z braku czasu) dobrze dokumentować przebiegu eksperymentu (ostatni raz sprawdziłem co żyje w skrzynkach bodaj wiosną 2021 i nie zrobiłem tego ani razu w 2022)...

Mamy jednak wiele mniej czy bardziej szczątkowych informacji – najwięcej z Wysp Brytyjskich i USA, trochę mniej z Europy kontynentalnej (tu np. informacje przedstawiane przed przedstawicieli „Free the Bees” ze Szwajcarii).

Wydaje się, że najpełniejsze i najbardziej rzetelne informacje o dziko żyjących rodzinach możemy uzyskać z prac Thomasa Seeleya, który od lat bada populację lasu Arnot w stanie Nowy Jork (każdemu polecam jego ostatnia książkę „The Lives of Bees. The Untold Story of Honey Bee in the Wild”). Trudno jednak dane i zestawienia o pszczołach z dziupli porównać do informacji o pszczołach żyjących w pasiekach. Nie sposób więc - moim zdaniem – porównać prawdopodobieństwa przetrwania roju czy naturalnego macierzaka z dziupli z rodzinami w reżimie intensywnej gospodarki pasiecznej, zwłaszcza na innym kontynencie. Z badań pszczół z Arnot wiemy jednak, że rodziny te zajmują względnie niewielkie kubatury (najczęściej 20 – 60 litrów) i dość licznie się roją (prawdopodobieństwo wydania co najmniej dwóch porojów wynosi 0.6 – oznacza to, że statystycznie 60% rodzin podzieli się na co najmniej 4: macierzak, rój pierwak, rój drużak i rój trzeciak). Wiemy też, że prawdopodobieństwo przetrwania macierzaka jest względnie wysokie (ponad 0.8), natomiast rojów niskie (rój pierwak 0.23, poroje 0.12). Według Seeleya wysoka śmiertelność rojów wynika z braku możliwości odbudowania gniazda i zgromadzenia wystarczającej ilości pokarmu na zimę. Pszczoły z Arnot zawdzięczają zdolności przetrwania zarówno zbilansowanym cechom odporności na dręcza, jak i warunkom życia (niska gęstość, duże odległości między siedliskami, dobre warunki siedliskowe, mała kubatura skłaniająca do rojenia, co znów wpływa na zmniejszenie populacji pasożyta nawet u pszczół nieodpornych).

Zwróćmy jednak uwagę, że akurat rozpatrywana w tym tekście kwestia naturalnego podziału przez wyjście roju, odbywa się nie tylko w naturze, ale także w pasiekach. Większość pszczelarzy raczej walczy z nastrojem rojowym, ale roje zdarzają się nawet w ich pasiekach. Są też pasieki, zarówno naturalne, jak i te w których nie stroni się od tzw. chemii, w których roje traktuje się jako sposób rozmnażania pszczół (sam dwukrotnie z takiej pasieki kupowałem pszczoły – w 2015 i 2017 roku). Zdarza się, że pszczelarze używają w nich stosunkowo małych uli (np. Warre) czy kószek lub kłód bartnych, które raczej stymulują rojliwość. Jesteśmy więc w stanie znaleźć informacje o naturalnych rodzinach pszczelich (naturalnych, w znaczeniu sposobu ich powstania) – najczęściej jednak są to dane fragmentaryczne i niesutandaryzowane. Trzeba więc zastanowić się w jaki sposób możemy je porównać z innymi.

Porównania

Uważam, że sens mają porównania bardzo lokalne – najlepiej w ramach jednej pasieki lub co najwyżej pasiek sąsiadujących. Porównywanie szans na przetrwanie rodzin pszczelich między różnymi województwami, krajami czy kontynentami moim zdaniem nie doprowadzi nas do właściwych wniosków w zakresie praktyki postępowania. Nie sposób bowiem wyizolować czynnika badanego od innych zmiennych. Jak bowiem porównać zdolność przetrwania małego odkład z mojej pasieki z naturalnym rojem ze Skandynawii, skoro znacząca większość warunków środowiskowych się różni? Spróbujmy więc pokusić się o znalezienie paru takich miejsc, gdzie można lokalnie porównać różne grupy rodzin.

Zacznę od swojego przykładu. W mojej pasiece zdarza się chyba każdy z rodzajów rodzin pszczelich wymienionych we wstępie tego tekstu. Owszem, dominują rodziny raczej mniejsze (małe odkłady tworzone z matecznikiem lub matkami nieunasiennionymi), ale mam też rodziny utworzone na bazie sztucznych rojów z matkami czerwiącymi lub małe odkłady ze starymi matkami; po wyjściu rojów mam rodziny naturalne (które jednak często dzielę na mniejsze, zostawiając jednak raczej silniejsze macierzaki). Najczęstszą moją praktyką, w przypadku rodzin silniejszych, jest zabranie matki czerwiącej z pakietem pszczół (ewentualnie, ale nie zawsze, dodanie jednej ramki z jak najmłodszym czerwiem, aby pszczołom nie było w głowie uciekanie z ula) i osadzenie jej na kilka ramek odbudowanej woszczyny (w miarę możliwości z ramką lub dwoma pokarmu). Następnie po ok. 10 dniach macierzak dzielę na różną ilość nowych rodzin (z matecznikami), starając się zabrać od jednego do kilku mniejszych odkładów i pozostawić ten macierzak w sile większej niż wykonane odkłady (najczęściej staram się pozostawić go w sile co najmniej korpusa wielkopolskiego).

Obserwując następnie tak różne rodziny, nie stwierdziłem nigdy prawidłowości, które nasuwałyby jednoznaczne wnioski do dalszego kierunku postępowania. Na pewno, gdybym zauważył, że silniejszy naturalny macierzak lub naturalny rój ma wyraźnie lepszą szansę przetrwania, skupiłbym się na takim właśnie tworzeniu rodzin. Nie zauważyłem też nigdy, żeby rodziny silne miały wyraźnie lepszą szansę na dobrą zimowlę. Ba, mam wrażenie (nie poparte jednoznacznymi danymi, bo też nie notuję tego aż tak skrupulatnie), że rodziny silniejsze w jednym sezonie, nawet jeśli przetrwają zimę, wcale nie są wyraźnie silniejsze i zdrowsze w kolejnym. Kolejnego roku rozdanie zaczyna się od nowa. Czasem więc rodzina utrzymywana w sile jednego roku słabnie lub nawet ginie, a mniejszy odkład z poprzedniego roku pięknie zimuje i kolejnej wiosny rusza z błyskawicznym rozwojem i następie należy do pasiecznej czołówki. Stan ten znów najczęściej trwa tylko do jesieni, bo kolejna zima przynosi zmiany i znów na czoło wysuwają się inne jednostki.

Ale też moja pasieka jest niewielka i na pewno nie jest przypadkiem statystycznie istotnym. A choć prowadzę bloga dokumentującego ogólny przebieg mojej pszczelarskiej pracy, to zdecydowanie nie jestem wzorem dokładności w notowaniu (tak to określę...). Wydaje się jednak, że przy liczbach rodzin pszczelich jakimi dysponuję, zapewne zobaczyłbym różnicę, gdyby była ona oczywista. Zdecydowana większość moich znajomych ma podobne wnioski (posłużę się kilkoma przykładami, ale anonimowo, bez podawania bliższych danych). Oni także twierdzą, że co do zasady sposób utworzenia rodziny i jej wielkość nie wpływa na przetrwanie, przebieg zimowli i start rodziny w kolejnym sezonie.

Jeden z przypadków to znajomy, który nie leczy rodzin pszczelich już od kilku lat (okres podobny do mnie). Odkąd przeprowadził się (i pasiekę) w rejon lepszy pożytkowo, rodziny zdecydowanie lepiej się rozwijają. A choć śmiertelność średnia jest dość wysoka (50% +/-15), to jednak każdego roku pszczoły, które przeżywają są w raczej dobrej kondycji, a miodu mu nie brakuje (w każdym razie raczej liczy na wiadra niż słoiki). Zdarza mu się zimować rodziny silniejsze i słabsze – nawet rodziny na 3 ramkach (co prawda dużych, jak dadanta lub warszawskie). On także twierdzi, że nigdy nie zauważył żadnych prawidłowości w zakresie przetrwania rodzin tych, które traktuje jako produkcyjne w sezonie (a więc utrzymuje je w sile) w porównaniu do tych, które utworzył jako mniejsze czy większe odkłady.

Inny znajomy od kilku lat zaczął narzekać na pożytki i – jak rozumiem jego wypowiedzi – odkąd zrobiły się one gorsze, dynamika rozwoju pszczół osłabła. Naturalne roje złapane z zewnątrz (których zbiera co najmniej po kilka w sezonie), a więc należy założyć, że pochodzące z genetyki leczonej, w jego regionie raczej nie mają szans przetrwania bez kuracji. I choć – co do zasady – tworzy rodziny raczej silniejsze niż słabsze, to również z jego wypowiedzi nigdy nie wywnioskowałem, że mniej dzielone macierzaki (bądź inne rodziny tworzone w sile) miały większe szanse przetrwania niż słabsze odkłady.

Kolejny znajomy przez kilka lat próbował tzw. „hands off beekeeping” zdając się na naturalny cykl życiowy pszczół (praktyczny brak ingerencji w rodziny pszczele – minimalna obsługa). Jego rodziny jednak ginęły w znaczącej większości (np. w jednym z sezonów z kilkunastu pozostała jedna) i po kilku latach poddał się.

Wnioski, jakie mogę wysnuć z tych i co najmniej kilku innych (niewymienionych) przykładów z naszego podwórka są następujące: żadna metoda utworzenia nowej rodziny pszczelej (wliczając podział przez naturalną rójkę) nie wpływa znacząco na jej szanse przetrwania. Rysuje się natomiast raczej inna prawidłowość – w regionach i okresach (sezonach) bogatszych w pożytki rodziny są w lepszej kondycji i co do zasady większy ich odsetek ma szansę przetrwać. Czasem jednak i wówczas rodziny giną w większym procencie niż można by oczekiwać (np. ponad 50%), ale w takich latach lub takich rejonach te z pszczół, które przetrwają, rozwijają się dynamicznie, a miód zbierają nie gorzej niż inne leczone rodziny. W takiej sytuacji łatwo więc uzupełnić straty pasieczne i zebrać trochę miodu.

Jak się do tego mają przykłady zza granicy? Interesujące w tym kontekście wydają się relacje Brytyjczyków – pszczelarstwo naturalne i amatorskie jest tam bowiem w rozkwicie i zdecydowana większość jego przedstawicieli nie leczy pszczół. Łatwo też znaleźć informacje o ich pszczelarstwie w internecie (choćby na grupach FB). Sytuacja w Wielkiej Brytanii jest jednak o tyle inna, że pszczoły są tam zdecydowanie odporniejsze niż nasze (dlaczego tak – to już temat na inne rozważania, patrz tu: „Pszczołom pozostawiam swobodę”, https://bractwopszczele.pl/art/art16.html), a nadto występuje znacząco mniejsza gęstość populacji. Możemy jednak znaleźć przykłady pasiek półzawodowych czy zawodowych (np. Clive'a Hudsona czy Rona Hoskinsa), których pszczoły miały się dobrze bez kuracji, choć były wtłoczone w ramy względnie intensywnej gospodarki pasiecznej. Przyznam, że zupełnie nie znam ich praktyki dotyczącej namnażania rodzin pszczelich - mogę się jednak domyślać, że są one daleko bardziej ingerujące w rodzinę pszczelą niż przyjęte przykładowo przez Davida Heafa. Interesujące w kontekście pszczelarstwa Brytyjskiego są też relacje pszczelarzy z Europy kontynentalnej. Podczas spotkania „Arboreal Apiculture Salon”, prezes Szwajcarskiej organizacji „Free the Bees”, Andre Wermelinger (https://www.freelivingbees.com/player – odc. 12) opowiadał o swoich przemyśleniach po wizycie w Wielkiej Brytanii. Twierdził, że choć próbuje stworzyć pszczołom absolutnie optymalne warunki życia (praktykuje bartnictwo), to jednak daleko mu do osiągnięcia przeżywalności pszczół z pasieki Cliva Hudsona, u którego widział pszczoły trzymane w reżimie normalnej gospodarki pasiecznej, w zwykłych ulach. Podobne były też przemyślenia niemieckiej pszczelarki (a raczej bartniczki) Sabine Bergmann, która skarżyła się na ogromną śmiertelność pszczół w wieszanych przez siebie barciach (tamże, odc. 16), która skłania ją wręcz do leczenia tych rodzin. Wydaje się więc, że zapewnienie pszczołom naturalnego cyklu życiowego na kontynencie Europejskim, nawet w siedliskach wyjątkowo przyjaznych jak barcie, wcale nie gwarantuje im wysokich szans na przetrwanie.

W dyskusji, która skłoniła mnie do napisania tego tekstu, pojawił się także przykład fińskiego hodowcy pszczół: Juhaniego Lundena. Przyjął on praktykę tworzenia tylko jednego odkładu z jednej rodziny pszczelej. O ile wiem, nie była to jednak decyzja podyktowana przekonaniem o wyższej zdolności do przetrwania dużych rodzin pszczelich, ale założeniami hodowlanymi, które miały ułatwić ustandaryzowanie kryteriów selekcyjnych. O ile kojarzę z rozmów z nim, podjął takie właśnie założenia, aby obserwować rodziny pszczele w sile, gdyż chciał badać także ich walory gospodarcze i kierować się nimi w toku doboru hodowlanego. Dzięki temu mógł łatwo porównywać rodziny pszczele poddawane selekcji. Zresztą, trudno racjonalnie porównywać rodzinę na 3 korpusach do odkładu na połowie korpusu – zwłaszcza jeśli chodzi o cechy produkcyjne, bo przeżywalność oczywiście porównywać możemy (co też próbuję tu czynić...). Tworzenie mniejszych rodzin lub nadmierne osłabianie rodzin w projekcie selekcyjnym mogłoby mu więc uniemożliwić prowadzenie rzetelnych obserwacji i wpłynęłoby na oceny pszczół wg różnych kryteriów. Zresztą, w jego lokalizacji (Finlandia), być może utworzenie rodziny zbyt słabej mogłoby się zakończyć złą zimowlą, wcale nie z powodu braku odporności na choroby, a prozaicznego przemarznięcia kłębu zimowego. Możemy więc, kierując się pewnym autorytetem hodowcy, przyjąć tą samą praktykę w naszych pasiekach – musimy jednak mieć świadomość, że przy jej wykorzystaniu, z całego projektu selekcyjnego obejmującego ok. 180 rodzin pszczelich, na przestrzeni kilkunastu lat populacja ta zmniejszyła się do bodaj 12. Trudno powiedzieć, czy wyniki byłyby inne (a jeśli tak, to jak bardzo inne), gdyby hodowca przyjął inną praktykę – np. z każdej rodziny tworzył 2 lub nawet 3 odkłady. Hodowca nie praktykował więc tworzenia słabszych rodzin (a jeśli takie w jego pasiece były, to wynikało to ze złej ich kondycji zdrowotnej, a nie z decyzji). Przypadek Lundena może więc nam posłużyć jako swoisty pomysł czy inspiracja, ale nie jako dowód na to, że rodziny utrzymywane w sile radzą sobie lepiej niż słabsze.




A jak to wygląda za oceanem? Michael Bush już wiele lat temu stwierdził, że (choć pszczoły w jego pasiece wciąż giną w mniejszym lub większym procencie – zależnym od sezonu) nie traktuje warrozy jako swojego głównego problemu, a zajmuje go raczej dylemat, jakie najmniejsze rodziny może zimować, aby miały wysokie szanse przetrwania zimy i mógł ich utworzyć i zimować jak najwięcej. Sądzę, że i on zorientowałby się dość szybko o niecelowości takich praktyk, jeśli zimowanie niewielkich odkładów kończyłoby się często porażką, a zimowanie rodzin silnych dawało świetne rezultaty.

Czy w tych rozważaniach możemy wyciągnąć jakieś wnioski z przykładu populacji Arnot? Trudno powiedzieć, ale raczej skłaniałbym się do odpowiedzi negatywnej. Wiemy jednak, że Seeley porównywał pszczoły z Arnot z innymi populacjami (w tym nawet pszczołami VSH) i wypadały one nie najgorzej. Ale wiemy także, że próba wykorzystania tych pszczół w intensywnej gospodarce pasiecznej nie kończyła się dla nich dobrze – na bazie znanych mi faktów, nie jestem jednak w stanie stwierdzić, czy wynikało to ze sposobu utworzenia rodzin pszczelich, czy też raczej z innych okoliczności charakterystycznych dla prowadzenia pasiek produkcyjnych (stłoczenie pszczół, wykorzystywanie dużych uli, ograniczających rojenie itp.).

Spróbujmy też sięgnąć do pewnych informacji płynących od Solomona Parkera i Sama Comforta, dwóch (niezależnych) twórców i propagatorów metody „pszczelarskiego modelu ekspansji” - expansion model beekeeping (o modelu pisałem tutaj: http://pantruten.blogspot.com/2015/08/moj-plan-czyli-pszczelarski-model.html; oraz tu: http://pantruten.blogspot.com/2020/11/model-ekspansji-rewizja-po-latach.html). Sam Comfort podchodzi do praktyk pasiecznych z bardzo dużym luzem – wiemy z jego relacji, że duża część posiadanych przez niego rodzin pszczelich (a ma ich – o ile się nie mylę - ok. 1500) funkcjonuje zgodnie z naturalnym cyklem życiowym – rzadko doglądana czasem się roi, a czasem... ginie z powodu chorób, w tym warrozy. Zdecydowanie jednak cała populacja ma się dobrze, na tyle dobrze, że pozwala prowadzić Comfortowi pszczelarski biznes. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek słyszał w jego wypowiedziach wnioski wskazujące na prawdopodobieństwa przetrwania pszczół w kontekście różnych sposobów ich utworzenia, choć na pewno pszczelarz podkreśla, że zdecydowanie zostawienie pszczół samym sobie im służy. A Comfort byłby chyba pierwszy, żeby przyjąć taką praktykę, która pozwoli mu raczej grać na banjo i śpiewać (co bardzo lubi), zamiast ciężko pracować w pasiece. W końcu, pytany o to, ile chciałby mieć rodzin pszczelich, zawsze odpowiada 10. Taka liczba zapewnia przecież przyjemność z obcowania z pszczołami, ale niekoniecznie wiąże się z harówką.

Przyjrzyjmy się drugiemu przypadkowi: Solomon Parker był zawsze pszczelarzem amatorem trzymającym nie więcej niż kilkadziesiąt rodzin (najczęściej ok. 20). Jego sytuacja jest jednak o tyle ciekawa, że na przestrzeni blisko 20 lat pszczelarzenia trzykrotnie przeprowadzał się między stanami, mieszkając w stanach Colorado, Arkansas i Oregon. Zawsze też trzymał silne rodziny, a z drugiej strony nie widział problemów z dzieleniem rodziny na wiele odkładów w ramach propagowanego przez siebie modelu rozmnażania. Sądzę, że gdyby widział w tej praktyce więcej zagrożeń dla przetrwania pszczół, niż szans na przejście pierwszego okresu selekcji, raczej by do niej nie namawiał (o ile, rzecz jasna, przyjmiemy, że nie kierował się ignorancją lub złą wolą). Ciekawostką jest to, że po trzeciej przeprowadzce jego pszczoły zgięły, a następnie przez kilka lat nie mógł ustabilizować swojej populacji. Na przełomie roku 2021 i 2022 Solomon Parker (w związku ze swoją wcześniej prowadzoną publiczną działalnością pszczelarską), ogłosił swoją rezygnację z prowadzenia pasieki. Wśród argumentów, które skłoniły go do takiej decyzji wymienił między innymi zmęczenie hejtem, z którym się spotykał. Nie wątpię, że to może być deprymujące i prowadzić do wypalenia, ale wydaje mi się, że (jest to moja hipoteza nie poparta żadnymi znalezionymi jego wypowiedziami) na decyzję tą złożyły się też wieloletnie problemy z ustabilizowaniem populacji pszczół i bardzo wysoką śmiertelnością, które dołożyły swoją cegiełkę do jego wypalenia. W lokalizacji do której się przeniósł (jeśli czegoś nie pomyliłem, był to Oregon) straty w jego pasiece co najmniej kilka razy zbliżyły się do całkowitych (jeśli coś pomyliłem, proszę o korektę). Przypadek ten, jakkolwiek anegdotyczny, dowodzi, że przy tej samej praktyce (należy zakładać, że Parker trzymał pszczoły mniej więcej w ten sam sposób w każdej z lokalizacji, a jego doświadczenie i wiedza raczej rosły niż malały), w różnych miejscach możemy osiągać różne wyniki. Nie sądzę też, żeby zależały one (przynajmniej w tym przypadku), od tworzenia rodzin słabych lub utrzymywania ich w sile – Parker bowiem, o ile wiem, praktykował obydwa sposoby.

Sądzę, że można doszukiwać się i innych przykładów. Obawiam się jednak, że trudno będzie dojść do konstruktywnych wniosków. Pszczelarstwo jest lokalne i moim zdaniem przeżywalność pszczół pozbawionych kuracji daleko bardziej zależy właśnie od miejsca, gdzie je trzymamy, niż od naszych praktyk. Chyba nawet chciałbym, żeby było inaczej: wystarczyłoby wówczas przeprowadzić proste testy na grupach po kilka rodzin, a następnie kierować się wynikami obserwacji. Chyba jednak nie ma „magicznych metod”, a sprawa jest o wiele bardziej złożona.

3 komentarze:

  1. Warto pochylić się nad Juhanim Lundenem, ponieważ on przeprowadził proces najbliższy opisanemu przez Ciebie modelowemu eksperymentowi na liczbę podziałów rodziny w sezonie vs przeżywalność.
    1. Miał dwie grupy, w jednej dzielił "a la" model ekspansji, drugą max jeden raz.
    2. Obie grupy działały w ramach jego gospodarstwa, były pod jego opieką, można przyjąć na podobnym terenie.
    3. Obie grupy powyżej 50.
    Te powyższe 3 punkty podbijają wiarygodność merytoryczną jego obserwacji. Jest jednak fakt, który z kolei ją osłabia, dość mocny:
    1. Grupa dzielona "na ekspansję" od razu miała odstawioną chemię. Grupa rodzin dzielonych tylko raz w sezonie, miała ją odstawianą stopniowo przez niemal 10 lat.
    Przez tę różnicę w traktowaniu obu grup historia pszczół Juhaniego, nie daje pewności, co lepsze. Tak jak piszesz. Więc z wyniku, że padły wszystkie dzielone "na ekspansję", a z dzielonych na 2 wytworzyła się populacja o średnich spadkach 17,1% za ostatnie 7 lat, nie możemy wnioskować o naszych pasiekach. Ale jakby przyszedł do mnie ktoś, kto chce zacząć trzymać pszczoły bez chemii i spytał, czy lepiej dzielić "ile się da", czy z jednej 2, max 3, to inspirowany m.in. Lundenem, doradzę mu jednak tą drugą opcję.
    Chyba że żyje w klimacie umiarkowanym morskim. Albo ma wujka w cukrowni i stryjka na Orlenie (ewentualnie pszczoły pod nosem, żeby z syropem do jednoramkowców daleko nie jeździł...) Pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Michał, naprawdę?
      Naprawdę chcesz porównywać rodziny nieleczone z odstawionym leczeniem z marszu i rodziny, w których selekcjonowano przez coś około 7 lat odstawiając stopniowo chemię? I naprawdę chcesz porównywać spadki nasze bieżące (lub na tej podstawie radzić komuś kto zaczyna) z wynikami selekcji po ponad dekadzie (mówię o tej średniej 17% przez ostatnie lata)??
      Jeśli już (choć to też słabe porównanie bo jest bardzo duża zmienność w czasie i miejscu - tyle, że o wiele lepsze od tego co próbujesz robić) moim zdaniem możemy porównywać co najwyżej pierwszą grupę pszczół Lundena do naszych. Przynajmniej w kontekście wyników prób we względnie podobnych realiach przy podobnych wyborach. I na razie u większości z nas jest jakaś tam ciągłość genetyczna (u niektórych też samowystarczalność), u niego w końcu ta grupa się wyczerpała. To tyle mniej więcej porównywalnych sytuacji.

      Oczywiście możemy porównywać to inaczej - czyli każdy robi co uważa, żeby mu się najlepiej sprawdziło i porównujemy rok do roku takie wyniki - na zasadzie obiektywizowania wyników w zupełnie nieprzystających i subiektywnych sytuacjach. I wtedy jeśli Lunden zaczął bodaj w 2000, a ja jestem mniej więcej w 8 roku po porzuceniu leczenia, to porównujemy mój bieżący rok (poprzednia zimowla) do bodaj 2008 kiedy odstawił leczenie. On tam miał spadki na poziomie bodaj 60 - 80 % (piszę z pamięci, pierwszy kolaps po odstawieniu leczenia), a ja na poziomie 87/8 %. Czyli jest lepszy ;-))) To tyle wesołej zabawy w porównywanie ;-))

      A radzić możesz każdemu to co chcesz - natomiast jak będziesz to robił w komentarzach na moim blogu, czy na grupie Bractwa, to będę to prostował na miarę tego, jak rozumiem te zagadnienia ;-)

      Usuń
    2. Bardzo dobrze, że czytelnicy poznają różne punkty widzenia. Zresztą, ja też napisałem że to, na co wskazujesz, jest mocnym argumentem przeciwko wyciąganiu analogii. Nie stawiam sprawy tak zerojedynkowo, ale widzisz, zgadzam się.

      Usuń