piątek, 21 grudnia 2018

To te pszczoły umierają czy nie umierają...?

Postawy w środowisku pszczelarskim są najróżniejsze. Są tacy, którzy twierdzą, że grozi nam katastrofa i tacy, którzy uważają, że nigdy nie było nam lepiej: w końcu pszczoły są wigorne, zdrowe i noszą miodu więcej niż w całej historii pszczelarstwa. A więc gdy jedni głoszą, że pszczoły wymierają, inni rozpływają się w wyborach nad pszczołami z różnymi oznaczeniami, choć każda z nich jest miodna, łagodna, nierojliwa i dynamicznie rozwijająca się. Każda z nich też jest ponoć odporna na choroby, ale o dziwo (?!) każda umiera jak odstawi się leczenie. Prawda jest pewnie w środku, ale ja w oczywisty sposób kibicuję raczej tym, którzy szukają rozwiązań zbliżonych do zasad przyrody.

Większość wypowiedzi to powtarzane mądrości. Tak to działa. Ja też sam niczego nie odkryłem, a po prostu mam swoje interpretacje. Powtarzam "mądrości" (nie zawsze mądre). Jak każdy. Ludzie lubią się wypowiadać na różne tematy, choć pewnie rzadko lub prawie nigdy nie mają wystarczającej wiedzy. Ja też. Ale któż mi broni podawać własne interpretacje zasłyszanych faktów? ... choćby i tych, które nie muszą mieć oparcia w rzeczywistości? Ano nikt.

Czy mam przykładowo jakąś pogłębioną wiedzę na temat mechanizmów ocieplania klimatu? Nie bardzo. Docierają do mnie takie same informacje jak i do większości ludzi. Jak każdy interpretuję je na swoje sposoby. Bywało już cieplej na tej planecie. Wieki upałów przeplatają się z epokami lodowcowymi. Być może było już więcej dwutlenku węgla na tej planecie (niektórzy mówią, że co najmniej od 800 000 lat nie było - czy to prawda?). Niektórzy potwierdzają, że jest cieplej, ale twierdzą, że nie mamy z tym nic wspólnego. Otóż ponoć mamy zbyt mały wpływ, aby wpłynąć na procesy przyrodnicze i zmienić naturalne tendencje i procesy zachodzące na naszej planecie. Na dowód podają jakieś dane, że wraz z wybuchem wulkanu, rozległymi (acz "naturalnymi") pożarami, czy ("naturalnymi") wykwitami jakichś morskich organizmów do atmosfery dostaje się więcej dwutlenku węgla czy innych gazów niż produkujemy my ludzie w jakiejś tam jednostce czasowej. No i zimy przecież są, a i mróz potrafi złapać porządny, a w lecie może być chłodno. Więc realnego ocieplenia nie ma, a jeżeli nawet jest to: ot, wpisaliśmy się w jakiś naturalny proces. Tyle, że okazuje się, że ten proces przyspieszony jest względem "naturalnych" (które takie są?)... no dobra, "historycznych", chyba dziesięciokrotnie i tak naprawdę zachodzi w tzw. "małej epoce lodowcowej". Ponoć. Bo ja wiem coś o tym? Tak mówią autorytety. Niektóre. Bo inne mówią coś innego. Można tak dywagować i się spierać. Moim osobistym zdaniem mamy zatrważający wpływ na nasze otoczenie. Ale i planeta ma swoją bezwładność, swój ogrom i doskonale sobie z tym jakoś poradzi w przyszłości. Jak mówi przysłowie: "nie było nas był las, nie będzie nas będzie las". Co do tego nie mam najmniejszej wątpliwości. Nawet jeżeli zniszczymy praktycznie wszystko, to osiągnięcia naszej nauki doprowadzą nas do cudownego załatwienia tych wszystkich spraw, które nas dziś gnębią. A jak już zjemy wszystko, a gleby nie będą produkować, to przecież "naukowcy i instytuty" na które liczymy zawsze i wszędzie, a wiec i również w przypadku problemów pszczół, wymyślą jakąś pigułkę, która załatwi nam kwestie pełnego brzucha. O ile nie będziemy wtedy kolonizować kosmosu, bo wtedy będziemy mieć w nosie czy zostawiliśmy po sobie śmietnik czy nie. A przynajmniej niektórzy z nas. Jak znikniemy to planeta bardzo szybko ureguluje wszystko według tych procesów, które tu występują już od paru miliardów lat - i znów "będzie las". Choć pewnie będzie inny niż ten, który znamy. Na początku pewnie uboższy, a potem pewnie znów bogatszy. Czy jest więc o co kopię kruszyć? Może lepiej żyć tak, żeby było nam najprościej, najwygodniej, najtaniej, żyć chwilą i nie przejmować się jutrem? Bo jutro profesor X czy profesor Y wymyślą jakiś sposób na śmieci, smog czy wreszcie jakąkolwiek inną bolączkę wliczając raka, stwardnienie rozsiane, parkinsona i katar sienny.

"Przyroda" w historii świata zabiła według szacunków 99% wszystkich gatunków jakie tu kiedykolwiek żyły. Plus minus jeden procent. Pewnie 99% z nich, plus minus jeden procent, zabiła zanim na świecie pojawił się człowiek (mówią, że ponoć "rozumny" - a przynajmniej tak głosi systematyka). Jak człowiek zniknie z tej planety, przyroda będzie gatunki zabijać dalej - nawet takie, których na razie jeszcze nie ma. Sama je sobie "stworzy", a potem je "bezlitośnie" zabije. Rzecz jasna przy okazji rozwijając kolejne całkiem nowe. Tak to się odbywa. Wpływ człowieka, choć wydaje się znaczący, to w skali historii ledwie kichnięcie. Za milion lat pewnie nikt o tym nie będzie pamiętać. A planeta będzie funkcjonować - przynajmniej dopóki się nie rozpadnie, wybuchnie, spali, zamarznie czy w jakikolwiek inny sposób przestanie istnieć. Będą zachodzić te same procesy jakie zachodziły. Problem w tym, że w skali historii może jesteśmy drobiazgiem, ale w skali naszej bieżącej perspektywy jesteśmy zbliżeni w oddziaływaniu do tego meteorytu, który ponoć zabił dinozaury, a ssakom otworzył drogę do świetlanej przyszłości. Wtedy zginęło ponoć 75% gatunków. Planeta się podniosła, otrzepała i dalej było super. Ale my zmierzamy nie do tego momentu gdy już było super, ale do tego gdy jeszcze super nie było. Więc pytanie tylko jak dużym meteorytem będziemy. Oczywistym jest (?) przy tym, że jeżeli ze wszystkich (milionów?) obecnie istniejących gatunków zostanie 1000 czy 100 czy nawet tylko 10, to przyroda ma potencjał odbudowy całej tej różnorodności. Przecież raz jej się udało to zrobić z nici aminokwasów. Tym bardziej jak zostało aż 25% gatunków. A jak nie, to ziemia będzie taką samą martwą planetą jak miliardy innych - martwą i zimną, albo martwą i gorącą. I też będzie dobrze. Ale to już wchodzimy w zupełnie niepotrzebne wywody (jakby inne były potrzebne...?)
A skoro planeta sobie poradzi, to dla wielu zapewne kolejny argument za tym, żeby nie przejmować się jutrem. Zresztą wielu tak robi i do tego przekonuje. Z różnych powodów - jedni dlatego, że to zrozumieli, inni dlatego, że nigdy się nad tym nie zastanawiali i tego nie rozumieją.

Pszczoły wpisują się w to wszystko jako mikroskopijna kropelka tego całego kichnięcia. I na razie absolutnie nic nie wskazuje, żeby miały wyginąć. Tam gdzie nie ma człowieka radzą sobie dobrze same, a tam gdzie jest człowiek radzą sobie dobrze pędzone chemią i namnażane z roku na rok przez ludzi. Ale to są całkowicie dwie różne populacje. Jednej nie toleruje człowiek-hodowca-pszczelarz (bo żądli, nie daje się kontrolować, roi się itp), a drugiej nie toleruje przyroda (bo nie radzi sobie z niczym innym oprócz równej odbudowy węzy). W pierwszym przypadku dzikie populacje utrzymują przystosowanie do lokalnych środowisk, w drugim przypadku ludzie utrzymują pszczoły przy życiu bez przystosowania. A raczej z przystosowaniem do tych warunków w jakich ludzie chcą aby żyły. Ale populacja faktycznie (według statystyk) rośne i jest coraz doskonalsza na chwałę pszczelarzy. A pszczoły przystosowane są nie tyle do "naturalnego" środowiska zewnętrznego, co do oczekiwań (głównie gospodarczych) pszczelarzy.
Czy jest więc o co kopie kruszyć?
W mojej ocenie tak.

Wczoraj w Krakowie komunikacja miejska była za darmo. Jak to wspaniale mieć smog. Można zaoszczędzić 6 złotych na strefowym bilecie dziewięćdziesięciominutowym! Nic to, że przyjeżdżając do Krakowa ogarnie cię smród jakich mało. I powoli pewnie będzie cię zabijać. Bo przecież planeta sobie poradzi. Przyjdzie wiatr i przewieje, a 6 złociszków zostanie w kieszeni. Warto. Dziwię się wszelkim innym narodom, że nie oszczędzają w taki sposób.
To oczywiście mówię półżartem, czy raczej półsucharem. Mamy swoistego pecha z paru powodów. Jednym z nich jest to, że żyjemy w miejscach gdzie trudno przewiać ten smog do innych miejsc. Kraków jest w niecce, podobnie jak Sucha Beskidzka, Zakopane, Nowy Sącz, Limanowa i wiele wiele innych (wymieniam te z mojego województwa). Jak tam wjedziesz w zimie ogarnie cię brązowa poświata i duszący smród. Przoduje w tym też wiele górskich "Zdrojów". Ponoć w zeszłym roku w Sztokholmie mieli 1 dzień alarmu smogowego. I ponoć było to wtedy gdy wiatr przewiał nasz smog do nich. Mam również znajomego, który bywa w Bułgarii. Tam nie ma problemu śmieci - wszystkie palą się bezproblemowo. Pomimo tego znajomy mówi, że nie może doczekać się aż wyjedzie do Bułgarii, żeby pooddychać świeżym powietrzem. Bo w tamtym miejscu wiatry znad Morza Czarnego przewiewają wszystko błyskawicznie (do Suchej Beskidzkiej lub Krakowa? a może w inne rejony Bułgarii). W nocy widać gwiazdy, a powietrze pachnie morską bryzą. I pewnie ci ludzie ze Sztokholmu też święci nie są, tyle że im to wywiewa.
Innym naszym pechem jest to, że mamy ponoć węgla  na 200 lat. Tak donosi przynajmniej Adrian. I przecież nie będziemy się wyzbywać naszego strategicznego surowca zapewniającego nam energetyczną suwerenność! Zwłaszcza zaraz po tym jak wstaliśmy z kolan i pokazaliśmy Europie jakim jesteśmy wielkim narodem. I oni zobaczyli jak im to pokazaliśmy! Ale nie wchodźmy w politykę. Pół biedy ten węgiel. Ja też nie jestem bez winy, bo palę drewnem. Wycinam więc lasy (choć i posadziłem w ostatnich latach z kilkaset drzew - głównie miododajnych rzecz jasna i pewnie z połowę od razu "mi" dobrzy ludzie wycięli lub w inny sposób zniszczyli). Ale niektórzy z moich sąsiadów palą mułem węglowym, czyli jak zakładam tym co uda się zamieść z placu po tym, jak węgiel zostanie już sprzedany. I tych ze Sztokholmu już o to nie podejrzewam. Nie patrzmy jednak na innych - mea culpa: wprowadzam mnóstwo gazów do atmosfery i wycinam lasy. No więc tak to wszystko się kręci.

Z pszczołami jest dokładnie tak samo. One mają się krucho (oczywiście oprócz tego, że mają się świetnie), bo są poddane dokładnie temu samemu procesowi, który nakazuje moim ziomkom wybrać muł węglowy zamiast pompy ciepła i fotowoltaiki - choć te ostatnie pewnie by się w około 20 lat zwróciły. Sam gdybam, a nie mam.
Ponoć około 75% biomasy owadów zniknęło z Niemiec w ciągu jakiegoś tam czasu. Nie kojarzę konkretnie tych badań, nie chce mi się szukać - tak podano na konferencji w Holandii, nie mam powodu nie wierzyć tym statystykom, mając mniej więcej pojęcie jak wygląda moje otoczenie - po pierwsze pamiętając dzieciństwo, po drugie obserwując niektóre zjawiska jako pszczelarz. Ale czy mamy się tym przejmować? Przecież pszczelarze sobie poradzą, a jak braknie do zapylania jakichś dzikich meszek to się zatrudni inne owady, a za 100 lat, to kto wie czy nie jakieś roboty - albo sprowadzi się chińczyków. Oni mają zapylanie przećwiczone w niektórych miejscach swojego kraju. Ale nie ma co też umniejszać ich pszczelarskich zasług - są jedną z większych pszczelarskich potęg na świecie (o ile nie największą).

Ale tak naprawdę zużywamy wszystkie zasoby jakie padną nam w łapy (wszyscy, ja też i ekoaktywiści też), a choć już 200 lat temu Aleksander von Humblold straszył katastrofą ekologiczną, dalej się to jakoś kręci. Katastrofa wisi w powietrzu, ekolodzy, czy ekoaktywiści wieszczą upadek, a to wciąż jakoś działa. Planeta się jakoś broni. Popatrzmy na śmieci. Wraz z nastaniem ery plastiku mówiono, że zaletą (jako i wadą) tego materiału jest to, że wytrzyma setki lat i nic się go nie ima. Żelazo zardzewieje, drewno zbutwieje, a z tworzyw sztucznych możemy wszystko zrobić, bo one nie stracą właściwości. Można by więc wiele konstrukcji z nich postawić nie bojąc się, że te się zawalą w ciągu najbliższych pokoleń. Okazało się jednak, że już po kilkudziesięciu latach nie tylko odkryto, że barciak (pszczelarze uratują świat?) jest w stanie zeżreć plastik, ale że istnieje coraz więcej różnych bakterii, które bardzo skutecznie rozkładają plastik (a przynajmniej PET, z tego co pomnę). Nauczyły się na nim żerować. Plastik więc prawdopodobnie zniknie znacznie wcześniej niż typowaliśmy. Bo przecież bakterii jest całe mnóstwo. A jak będą miały na czym żerować to ich populacja szybko się rozrośnie i nauczą się tym szybciej go zżerać. Tak szybko, że rozłożą widelec z tworzywa zanim w czasie sobotniego grilowania podamy kawałek karkówki do ust, karkówka spadnie i ubrudzi nam spodnie. A można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że plastiku braknie. Znów - z lenistwa - nie chce mi się odszukiwać tych rewelacji, żeby przytaczać źródła. Gdzieś tak czytałem. I znów - jest to dla mnie nius wiarygodny. Natura nie znosi próżni. Jak coś można zeżreć, to na pewno prędzej czy później ktoś to zeżre. Jedynym wyjątkiem są ślimaki zwane pomrowami. To jest ewenement ewolucyjny i tego nic nie zeżre. Prędzej pszczoły przerzucą się z nektaru na warrozę, niż cokolwiek zeżre pomrowa. No chyba że inny pomrów, bo one bardzo w sobie gustują. Zmierzam do tego, że im większą wywieramy presję środowiskową, tym szybciej zachodzą pewne procesy. Jeżeli na świecie leżą hałdy śmieci, to prędzej czy później ktoś je przecież zeżre, spopieli, pochłonie je wnętrze ziemi, rozdrobnią się na wietrze. Póki jesteśmy to narasta, bo utrzymujemy aktywnie ten stan. Jak nas zabraknie wszystko się ureguluje samo. I po raz kolejny można by więc zapytać - po co się więc przejmować?

Chyba chodzi o pewną jakość życia i jakość naszego otoczenia. Można do pasieki chodzić w maskach przeciwtoksynowych czy w "przeciwkwasowych" okularach ochronnych. Pszczelarze czasem piszą też, że walczą z warrozą ledwie przez miesiąc w roku, a w pozostałym okresie uprawiają całkowicie naturalne i zdrowe pszczelarstwo. To zupełnie tak, jak po złapaniu gumy w samochodzie nie ma się czym przejmować, bo pozostałe 3 koła są nieuszkodzone, co świadczy o 75% sprawności i jedynie 25% uszkodzeń. A więc można też i zasuwać po Krakowie w masce przeciwsmogowej, dopóki osławieni naukowcy i instytuty nie znajdą pompki do odsysania smogu znad miast. Pytanie czy to właśnie o to chodzi?
Więc pszczoły umierają i nieumierają jednocześnie. Pytanie pozostaje czy lepiej oddalać pszczoły od ich naturalnych przystosowań, żeby potem "ratować" je w każdy możliwy i wymyślny sposób. I po co? Po to, żeby nam się łatwiej żyło dziś. Żeby dziś dostać mniej żądeł i wziąć parę słoików więcej z ula, jutro będziemy chodzić do nich w maskach przeciwgazowych. Pszczoły miodne zapewne nie wymrą, bo my znajdziemy jakieś sposoby, żeby je "uratować". A jak ich nie uratujemy tu, to ściągniemy je stamtąd.

Prędzej czy później zniknie nawet i wyspa śmieci z Oceanu Spokojnego (albo zniknie w nich Ocean Spokojny). Dziś zajmuje "ledwie" pięciokrotność obszaru Polski. Można by ją bardzo szybko zlikwidować dzieląc ją równo miedzy gospodarstwa w Polsce i Bułgarii. Śmieci zniknęłyby błyskawicznie w czeluściach naszych palenisk, podobnie jak inne śmieci na terenie naszego pięknego kraju znikają dzięki tajemniczym "samozapłonom". Stałoby się to zdecydowanie szybciej niż dzięki bakteriom i barciakom razem wziętym.

Zatrważające jest to, że wiele (większość?) z tych "globalnych" problemów byłaby względnie - podkreślam "względnie" - łatwa do przezwyciężenia. Jeżeli chodzi o samą pszczołę miodną i warrozę - nie mam najmniejszych wątpliwości, że problem mógł zniknąć dwie dekady temu. Gdy jednak śledzę czasem poziom "merytoryczny" pszczelarskich dyskusji, dziwię się, że pszczoły w ogóle jeszcze są na tyle odporne, żeby przetrwać od jednego jesiennego "leczenia" do kolejnego. Tylko ich różnorodności i sile, a także sile procesów równoważenia gatunków w ich środowisku, zawdzięczamy, że wciąż dają radę. Ciekawe jak daleko jeszcze możemy je popchnąć w tą stronę. Jeżeli tak samo to działa w przypadku globalnego ocieplenia czy problemu śmieci, to ... niech nas bronią wszystkie bóstwa na świecie, ze światowidem na czele, bo tylko one uchronią nas od zguby.


Życzę wszystkim wesołych świąt i wszystkiego dobrego w nowym roku!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz