No cóż, parę dni polało i od razu skoczyła liczba postów na różnych forach. Jak tylko pojawi się taka jesienna pogoda, pszczelarze zaczynają tęsknić za owadami i rzucają się do internetu, żeby sobie o nich podyskutować. W efekcie zaczynamy kolejny punkt pszczelarskiego sezonu: jesienne udowadnianie, że warrozę należy tłuc do zera, a jak nie, to postępujesz niehumanitarnie dla pszczół, które wziąłeś w opiekę. Jesteś niemoralny i postępujesz nieetycznie. Kolejny raz czytam deklaracje, że pszczelarze od razu, niezwłocznie, natychmiast i za każde - nawet wygórowane - pieniądze kupią pszczoły odporne na warrozę. Bardzo chętnie by to zrobili, tylko, że takich pszczół nie ma. A skoro nie ma, to najwidoczniej należy iść dalej wyznaczoną ścieżką, bo przecież ona jakoś tam działa. I choć tych różnych moich rozważań, zarówno o etyce postępowania, jak i o odporności, na tym blogu było już sporo, skoro kolejny raz temat wałkujemy, to i ja sobie nie odmówię. A co!
Więc jak to jest z tą pszczelą warroaodpornością? Wraz z kolegami ze stowarzyszenia staramy się cały czas, od zawsze i nieustająco uświadamiać jedno. Nie ma czegoś takiego jak odporność na warrozę. A przynajmniej nie ma w takich warunkach w jakich przyszło nam żyć. Pszczelarze oczekują odporności pszczół "zero-jedynkowej". Jeżeli takiej nie ma (kupuję matkę - żyje, warrozy brak), to nie ma sensu sobie tym głowy zawracać. Czyli albo odporność na warrozę jest (a jej nie ma) i pszczoły po prostu są nieśmiertelne, co oznacza, że można je doić z miodu do końca świata i o jeden dzień dłużej, albo tej odporności nie ma (bo przecież nie ma) i należy na pszczołach stosować środki, bądź to toksyczne, bądź to parzące (bo innych nie ma) i doić je z miodu do końca świata i o jeden dzień dłużej. Wybór jest jasny. Odporności nie ma. I nie będzie. Bo gdyby miała być, to przecież by już była. Tak mniej więcej wygląda ta logika. W skrócie. W uproszczeniu. Ale właśnie mniej więcej tak. Nikt nie patrzy na to, że od niego bardzo wiele zależy, że wiele zależy od nas wszystkich. Że to całe środowisko musi podjąć starania, a nie Instytut Taki czy Owaki, hodowca Iksiński bądź Igregowski, bo przecież nie żaden Truteń, choćby się uważał za Pana, bo on to tylko bezsensownie zabija swoje pszczoły postępując niehumanitarnie.
Odporność na warrozę jest tematem skomplikowanym. Od lat mówi się o tym, że niektórym hodowcom udaje się wyselekcjonować jakieś zachowania sprzyjające odporności, pszczoły radzą sobie lepiej, ale przecież nie wyśmienicie, a gdy tylko te pszczoły kupimy, to praktycznie nie zauważamy odporności, bądź jest ona w granicy błędu pomiaru. Słowem - oszukiwał, bo przecież odporności nie ma. Dla mnie (choć mogę być w błędzie - przecież praktycznie całe środowisko mówi, że jestem w błędzie) kwestia odporności (braku) może wynikać z prostej przyczyny. Roztocza nie zabijają pszczół, a są tylko wektorem chorób. A więc organizmem, który przenosi patogeny. Teoretycznie, gdybyśmy mieli po 2 roztocza na każdej pszczole (wliczając matkę), to rodzina byłaby w stanie żyć, o ile nie byłoby tych wszystkich wstrętnych i brudnych patogenów, które pszczoły toczą. Owszem, pszczoły byłyby słabsze, nosiłyby mniej miodu, ale dlaczego miałyby umrzeć? To tak jakbyśmy ludzie mieli ranę na skórze, do której przyczepiła się pijawka i sobie z nas nomen omen spijała. Można z tym żyć, choć trzeba więcej dźwigać, a krwi trochę mniej. Mniejsza wydolność, szybsze zmęczenie - ot wszystkie tegoż konsekwencje. Problem zaczyna się gdy dodamy to, co pszczoły faktycznie zabija. Wirusy, grzyby, bakterie czy inne badziewie. Wówczas takie osłabiane pszczoły nasączane są patogenami. Choroby się rozwijają i rodzina umiera. Popatrzmy na inną sytuację - mamy tony patogenów w ulu, ale nie mamy roztoczy. Te bakterie siedzą sobie na chitynie, pukają, stukają i nie mogą wejść do środka. Podobnie próbują przez komórki nabłonkowe, ale tam odbijają się od naturalnych barier. Czasem niektórej się uda. Pojedyncze pszczoły umierają, ale umierają poza ulem, albo są wynoszone przez pszczoły-grabarki. Bywało lepiej, bo jednak jakiś tam znikomy procent pszczół choruje i osłabia to całość, ale rodzina funkcjonuje. Mamy więc dwa czynniki chorobotwórcze. Kiedy je zsumujemy zaczyna się problem. Warroza przenosi choroby, a tym więcej pszczół umiera im więcej warrozy jest w ulu. Już nie może być po 2 sztuki roztoczy na pszczole, jak to być mogło w naszej hipotetycznej sytuacji nieistnienia organizmów patogennych. Jest źle, bo okazuje się (w świetle badań z lat 80tych), że w takiej sytuacji rodzina umiera po 3, czasem po 4 latach. Niefajnie. Ale dochodzi jeszcze kolejny czynnik braku odporności pszczół - utoksycznienie ich środowiska życia, z czym mamy do czynienia obecnie. Ten trzeci główny czynnik (bo o licznych pomniejszych nie ma co mówić), za który wprost odpowiadają w 90% pszczelarze, powoduje, że zanikają bariery ochronne owadów. Niszczony jest nabłonek pszczół, niszczone są biofilmy bakteryjno-grzybicze, rozregulowane są organy wewnętrzne, komunikacja wewnątrz ulowa, zanieczyszczone jest środowisko życia i wychowu larw, zwiększona jest podatność na w zasadzie wszelkie czynniki chorobotwórcze. Kiedy w ostatnich dziesięcioleciach dodaliśmy trzeci czynnik okazało się, że pszczoły umierają przy około pięcio(lub więcej)krotnie mniejszym porażeniu roztoczami i mniej więcej 2 - 3 razy szybciej. Spora część rodzin umiera po 1 sezonie, znacząca większość granicząca z całością populacji umiera po dwóch.
Kiedy hodowca selekcjonuje pszczoły, to selekcjonuje je u siebie - w swojej lokalizacji. Wybiera ze swojej populacji te, które radzą sobie dobrze. Zlicza roztocza, obserwuje VSH czy grooming, ale też wybiera przecież reproduktorki z populacji lokalnej, a nie z zagranicy. Jego pszczoły - choćby były z mocno ograniczoną różnorodnością genetyczną - są lokalne. Ale lokalne są tylko u niego. Nie u tych co kupią jego matki. Co to oznacza? Ano tyle, że większość pszczół odporna jest na te szczepy bakterii czy grzybów, które występują w jego tak czy inaczej chwiejnie zrównoważonym ekosystemie, przy jego pożytkach czy zawartości mineralnej lokalnych wód (i 1000 innych czynnikach). A więc jeżeli pszczoły radzą sobie z ograniczeniem warroa (bo przecież nie ma pszczół odpornych, które wyczyściłyby ul do 0 - a przynajmniej nie na zawsze), to radzą sobie też siłą rzeczy i niejako przy okazji z miejscowymi patogenami. Przeniesienie tych samych pszczół gdzieś indziej powoduje zwiększenie podatności na inne choroby w nowej lokalizacji. Pszczoły zaczynają się zajmować słabnącym stanem zdrowia, coraz więcej pszczół choruje i umiera, a tym samym cała ulowa populacja mniej pilnuje roztoczy, bo ma inne problemy. Tak to widzę. Może źle, może niewłaściwie. Zapewne nieściśle. Ale nie zmienia to faktu, że przeniesienie "odporności" na warrozę do innych lokalizacji, do tej pory okazywało się awykonalne (bo oszuści i hochsztaplerzy ją ogłaszali, choć jej nie było!), gdy tymczasem odporność na inne choroby jakoś udawało się selekcjonować. Dla mnie wynika to z faktu, że inne choroby nie są wektorem kolejnych chorób, tylko są po prostu zjadliwe. A więc nie pośrednio, a bezpośrednio są czynnikiem "problemotwórczym", a dzięki temu można to selekcjonować "zerojedynkowo" co w przypadku warrozy jest niemożliwe.
Taka mniej więcej wiedza płynie z analizy tego, co można gdzieś usłyszeć czy wyłowić na temat "warroaodporności". A przynajmniej ja to tak rozumiem. Czyli trzeba nad odpornością pracować lokalnie, z własną populacją, a do tego trzeba dodać czynnik detoksykacji uli. To niestety wymaga pracy nad populacją. Pracy każdego komu dobro długofalowe pszczół i pszczelarzy leży na sercu. Niestety roztoczy nie da się wymazać gumką, tylko albo trzeba je czymś zabić, albo próbować wypracować tolerancję. Selekcja na dany czynnik nie może zachodzić pod nieobecność lub przy minimalizacji tego czynnika. Ten czynnik musi być obecny stale i musi cisnąć swe piętno. Nie wyobrażam sobie selekcji o następujących założeniach: 1. zabijam roztocza, żeby ochronić cenne życie pszczół; 2. z tych rodzin pobieram pszczoły lub czerw do badania stopnia porażenia; 3. rozmnażam te, które nie mają roztoczy - ergo są na nie odporne (???). Takie założenia selekcyjne chyba dla każdego brzmią absurdalnie, a przynajmniej mam nadzieję, że tak jest. Co się jednak okazuje? Otóż w czasie jesiennego cyklu dysput pszczelarskich po raz tysięczny udowadnia się, że takie postępowanie byłoby humanitarne, moralne, etyczne, czy po prostu ludzkie. A patrzenie na śmierć rodzin pszczelich, które wzięliśmy pod opiekę będzie temu przeciwne.
W przeciwieństwie do części z moich kolegów ja nie mam problemu z toczeniem tego rodzaju dyskusji o pszczelarstwie na gruncie jakiejś tam etyki postępowania. Oczywiście, że można przyjąć założenie, że długofalowa selekcja i uzyskanie odporności jest po prostu racjonalna, choćby ekonomicznie (wyhodowanie pszczół odpornych = mniej roboty = brak zakupu środków toksyczno-parzących = czysty zysk i możliwość dojenia pszczół z miodu do końca świata i o jeden dzień dłużej). Ja jednak uważam, że tą dyskusję można toczyć również na gruncie etyki. "Właściwe" jest nie trucie klienta toksynami. "Właściwe" jest pozwolenie organizmom żyć tak jak natura chciała. "Właściwym" jest nie parzenie pszczół środkami chemicznymi. "Właściwe" jest nieodbieranie pszczołom możliwości wychowania trutni czy wychodzenia rójek. Itp itd itp. Niestety to co wydaje się "właściwe" po pierwsze może wiązać się z patrzeniem na śmierć organizmów (czy to jest "właściwe"? a może coś jest "właściwsze" niż coś innego?), a po drugie na dzień dzisiejszy wiąże się (może wiązać się) z ujemnym bilansem ekonomicznym. Czy więc "właściwsze" będzie skazywanie pszczelarza i jego rodzinę na śmierć głodową z powodu całkowitego braku dochodów czy parzenie pszczół środkiem nomen omen parzącym? Można tak w kółko, aż całkowicie się zapętlimy i sami udowodnimy tezę przeciwną do postawionej na początku. Więc zamiast rozważać co jest "właściwsze" w tak subiektywnym czy względnym zagadnieniu jakim jest moralność (a ta jest chyba najbardziej względna ze wszystkich względności tego świata), zastanówmy się jakie są proste "humanitarne" alternatywy dla "niehumanitarnej" rzeczywistości tzw. TFB czyli pszczelarstwa bez leczenia.
Ostatnio na stronie Wolnych pszczół ukazał się tekst o tym czy patrzenie na śmierć słabnących rodzin jest humanitarne (autor - Solomon Parker - próbuje udowodnić, że na pewno nie jest niehumanitarne). Ja w zasadzie zgadzam się z tezami artykułu, choć pewnie sam opisałbym to inaczej. Już bardziej nie zgadzam się z tezami jednego z komentarzy pod tym tekstem, popełnionym przez jednego z moich kolegów. Albo przynajmniej uważam go za zbytnie spłycenie i uproszczenie. Ale to jego poglądy nie moje. Nikt nie mówi, że musimy się we wszystkim zgadzać. Tak czy siak tekst wywołał kilka tzw. (za przeproszeniem) gównoburz, bo znów się zaczęło o tym jacy to z nas bandyci. Ot tak patrzymy sobie jak pszczoły, które wzięliśmy pod opiekę sobie umierają, a my nic. Toć już lepiej byłoby je zostawić w lesie, a nie trzymać na pasiece, bo w tym pierwszym przypadku nie popełnilibyśmy grzechu przeciwko humanitaryzmowi. Na ten argument ja przynajmniej mogę przesłać linki do tekstów o tzw. "sztucznych barciach". Zawsze to humanitarniej z mojej strony, bo 2 z rodzin skazuję na śmierć, ale w lesie czyli zgodnie z wytycznymi. Zastanówmy się jednak w kontrze co tzw. "dobra praktyka pszczelarska" mówi o słabnących rodzinach, żeby było bardziej humanitarnie. Bo przecież te też mogą się zdarzyć i w najlepszej pasiece. Otóż najlepsza praktyka pszczelarska mówi, że po pierwsze należy "wyleczyć" (środkiem parzącym lub toksycznym), zabijając przy tym miliony organizmów (choć w zamian "ratując" tysiące!... poza tymi, które już były chore, bo je dobijemy, ale to przecież humanitarna śmierć, bo szybka, a nie w męczarniach). I oczywiście (tu mała dygresja) chodzi o to, żeby zabić szkodnika, a uratować zwierzę gospodarskie, którym się opiekujemy. Bo na tym przecież polega etyka i moralność - żeby uratować "swoich", zabijając "obcych". A tymczasem w nauce ekologii ponoć nie używa się określenia szkodnik. O szkodnikach mówimy m.in. w przypadku produkcji rolnej. Tak czy siak do szkodników nie stosuje się zasad moralności i humanitaryzmu, a tylko do stworzeń gospodarskich (no, chyba że akurat to nam pasuje, to wówczas się stosuje). Wracając do "dobrej praktyki pszczelarskiej" - po drugie możemy zrobić jedną z kilku rzeczy. Po pierwsze po drugie możemy zabić matkę, bo przecież jej dzieci pozwoliły na osłabienie całej rodziny i dołączyć te dzieci do innej rodziny (stres czy lekkie ścinanie pszczół jest pomijalne w debacie o humanitaryzmie ratowania słabnącej rodziny). Zabicie tej matki nie jest "niehumanitarne", bo jak to głosi jeden z pszczelarzy - każda matka i tak prędzej czy później zostanie wymieniona w cichej wymianie, więc my tylko uprzedzamy naturę. Co oczywiście jest logiczne, bo jak uprzedzamy naturę to jest humanitarnie, ale jak pozwalamy naturze działać, to nie jest. Jasne przecież, co nie? Poza tym ta matka przecież nie zasługuje na humanitarne potraktowanie, bo śmiała przekazać takie geny, że aż rodzina osłabła! Straciła więc swój status zwierzęcia gospodarskiego, do którego stosują się zasady humanitaryzmu. Niektórzy pszczelarze też twierdzą, że prawdziwego etycznego pszczelarza poznaje się po tym jak traktuje pojedynczą pszczołę. Ale z innych wypowiedzi tych samych pszczelarzy należy wnioskować, że zasada ta (co jest oczywiste) nie tyczy się nieproduktywnych matek pszczelich i trutni, bo te jak pisałem ten status bądź to straciły, bądź go nigdy nie miały. No chyba, że mówimy o trutniach selekcjonowanych w hodowlach, to wówczas trzeba je traktować tak jak na to zasługują czyli humanitarnie. Po drugie po drugie możemy sobie taką rodzinę bez zabijania matek połączyć z inną takąż słabnącą rodziną. To działanie jest nad wyraz humanitarne przecież, bo ratujemy te wszystkie pszczoły. Nic to, że skazujemy którąś z matek na bezcelową i pozbawioną szans na powodzenia ucieczkę przed śmiercią po ulu - i tak ją przecież pszczoły (lub druga matka) dogonią i zażądlą. Ale w tym wypadku przecież tylko wyprzedziliśmy naturę, czyli było w pełni humanitarnie, co już udowodniłem wcześniej. Po trzecie po drugie wreszcie możemy tą rodzinę zasilić, lub liczyć na to, że po zabiciu tych stworzeń, do których zasad humanitaryzmu się nie stosuje, sobie poradzi. A jak słabnie dalej to patrz punkty po pierwsze po drugie i po drugie po drugie.
UZUPEŁNIENIE:
Co jeszcze w tym miejscu warto dodać, a co jest ciekawe z punktu widzenia względności ocen i wyrażanych poglądów. Otóż bardzo często sposób traktowania pszczół - w ramach szeroko pojętego humanitaryzmu - porównuje się do sposobu traktowania ludzi. Argumenty bardzo często są zbliżone do: "Ciekawe czy gdyby Twoje dziecko było chore, to też byś tak patrzył z boku zamiast coś robić". I to oczywiście bardzo ważki argument. Tyle że na prawdę ciężko przychodzi mi porównywać te dwie sytuacje i zawsze od tego stronię. Otóż po pierwsze patrzę na pszczoły z punktu widzenia bardziej "zbieractwa" niż "uprawy", gdyż pszczoły są i w pewien sposób musza pozostać półdzikie, aby należycie spełniać zarówno funkcje ekologiczne (zapylanie) jak i swoje życiowe, a nasze ekonomiczne (zbieranie czy wytwarzanie produktów takich jak miód, pierzga, wosk). A więc zawsze będą kontaktować się ze światem zewnętrznym, przy okazji narażając się na różne bodźce patogenne. Nie sposób gospodarki pasiecznej porównać do takiej jak "uprawy" kur w klatkach czy krów w boksach, a bardziej takiej jak otwarte hodowle bydła mięsnego w Ameryce Południowej. Tam zapewne "bydło-larze" wykonują 10% tych zabiegów jakie w "uprawie krów" wykonują hodowcy w gospodarce wysoko uprzemysłowionej. Nie mogę więc wykluczyć, że część krów np. w Patagonii ginie w paszczach drapieżników czy z powodu chorób. Czy to humanitarne czy nie? Tym samym pszczoły muszą umieć sobie radzić z bodźcami zewnętrznymi na swój własny sposób, a nie da się tego wypracować robiąc wszystko za nie. Druga sprawa to taka, że Ci którzy najgłośniej krzyczą o humanitaryzmie - a raczej jego braku przy hodowli tzw. "naturalnej" typu hands-off czy treatment-free i porównują to do zajmowania się chorymi członkami rodziny, najczęściej stosują szereg zabiegów, których raczej na członkach rodziny by nie stosowali. Tzw. "dobra praktyka pszczelarska" zaleca na przykład "wymianę matki" gdy jej córki, tj. pszczoły robotnice, są zbyt agresywne, czy za mało produktywne. To ponoć sprzyja ogólnej poprawie pogłowia pszczół (bo te pszczoły nie "rozsiewają" swych złych genów) oraz zmniejszeniu zagrożenia dla sąsiadów w wyniku przypadkowych pożądleń. Jest to więc ponoć działanie ze wszech miar słuszne i dla dobra ogółu - nie tylko pszczelarzy ale i całych społeczności. Idąc tym tropem i porównując całą sytuację do dzieci - w myśl głoszących tezy o właściwości takich porównań - należałoby uznać za "dobrą praktykę wychowawczą" "wymianę" niegrzecznych czy mało produktywnych dzieci. To nie tylko poprawiłoby ogólne "pogłowie dzieci", które nie rozsiewałyby w przyszłości swoich "złych" genów, ale też takie dzieci będąc zbyt głośnie nie przeszkadzałyby sąsiadom "żądląc" ich święty spokój. Przy okazji "wymienilibyśmy" szereg osób malujących po murach, czy nie ustępujących miejsca staruszkom w autobusie. Takie działanie należałoby więc pewnie uznać za ze wszech miar słuszne i dla dobra ogółu, czyż nie? Brzmi absurdalnie? Zapewne, ale też nie zmieni to faktu, że w następnej dyskusji ponownie pojawią się porównania pszczół do ludzi, a działania względem pszczół do tych względem dzieci...
Może faktycznie o humanitaryzmie czy moralności lepiej nie dyskutować, bo ta nie ma sensu w świecie pszczelarskim? Na długie jesienne wieczory i tak pozostaje nam przecież dyskusja o odporności!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz