Dwa tysiące siedemnasty. Więc jesteśmy o rok starsi. Pytanie czy o rok mądrzejsi i bardziej doświadczeni.
Ostatni rok był pełny dziwnych wniosków i wypowiedzi. Jak zawsze był pełny oskarżeń o męczenie pszczół, o braki wiedzy i tym podobnych. Dla mnie był też pełny nielogicznego bełkotu i dziwnych oczekiwań, które - o dziwo (sic) - nie spełniły się. Chodzi rzecz jasna o oczekiwanie, że jak będziemy tworzyć wspaniały "system" trzymania pszczół, to owady tak bardzo się ucieszą, że są w niego siłą wtłoczone, że w cudowny sposób zaczną przeżywać, nie bacząc rzecz jasna na warrozę, czy patogeny.
Ja już sam zauważam, że na swoim blogu coraz częściej daję wyraz mojej frustracji związanej z całkowitym brakiem zdolności używania mózgów przez wielu pszczelarzy. Wiem, że to nie w porządku i pewnie raczej powinienem starać się pisać tylko o pozytywach odstąpienia od leczenia, zamiast piętnować głupotę, ale na dzień dzisiejszy to jedyne medium, na którym mogę dać wyraz temu co myślę. Niestety mam też świadomość, że ludzie, których się to tyczy tu nie zaglądają, nawet gdyby zaglądnęli, to pewnie w 90% nie zrozumieliby, że piszę o nich (no cóż, tak wysoko cenię u nich te zdolności). Ci, którzy tu czasem zaglądają, pewnie znów mogą być znużeni wytykaniem braków zdolności logicznego myślenia przez innych. No trudno, nikt nie mówił, że będzie różowo, a ponieważ na forach internetowych wylewa się pomyje na nieleczących, to ja sobie pozwolę zrobić to samo (to tak z okazji szczęśliwego wydarzenia jakim jest fakt, że wszyscy jakoś dożyliśmy do nowego roku - w mniejszym czy większym zdrowiu). W każdym razie Homo sapiens nie zawsze jest sapiens (a już zwłaszcza dwa razy), a świadczy o tym chociażby to (autentyk!), że wiele osób pytanych co by zrobili, gdyby ich sąsiad okazał się być właśnie Homo sapiens, bez wahania odpowiada, że natychmiast zerwałoby z nim wszelkie kontakty...
Michał, jeden z moich "ulubieńców", który wzbudza we mnie po równo wesołości, przerażenia nad brakiem umiejętności wyciągania logicznych wniosków, oraz autentycznego wzburzenia, że tacy ludzie zajmując się pszczołami tak bardzo je psują (oczywiście dla ich dobra), pisze na przykład: "Stwierdziłem, że powoli przez kilka lat będę uczył pszczoły powrotu do natury a dopiero zaś później przeniosę te atrakcje na całą pasiekę. Pod warunkiem, że będzie co przenosić...". Cóż, czy będzie co przenosić, to nigdy nie wiadomo. Niestety przystosowanie genetyczne wszystkich pszczół zostało tak rozmyte w papce "miodności, łagodności i tworzenia silnych rodzin", że nie możemy być niczego pewni. Niewątpliwe trzeba mieć rezerwę do każdej metody. Odkąd prowadzę bloga zaznaczam, że możemy w każdej chwili stracić pszczoły stosując tą metodę (a moje doświadczenia z 2014 dają też temu jednoznaczny wyraz). Natomiast ciekawy jestem jak uczy się pszczoły powrotu do natury. Czy należy każdą larwę wyjąć z ula i wytłumaczyć jej na czym świat stoi? A może Michał organizuje kursy grupowe? (jak rozumiem porozumiewa się z pszczołami przy pomocy tańca i feromonów). Jakbym wiedział to może sam zorganizowałbym taki kurs dla moich pszczół - może nawet udałoby mi się namówić Michała na przyjazd i zrobiłby im wykład na temat: "jak żyć?".
A tak już bardziej poważnie (czyli na zasadzie "śmiech przez łzy") kolega ów pisze na przykład, że "ma obawy czy pszczoły potrafią budować plastry jak trzeba? Czy potrafią układać zapasy jak trzeba? Czy potrafią nimi zarządzać (...)" (jak trzeba?). Tego właśnie chce ich uczyć, aby mogły wrócić do natury. Śmiać się czy płakać...?
Nie mamy żadnej gwarancji, że ta pszczoła, którą mamy dziś będzie mogła łatwo przystosować się do panujących warunków (patrz: głównie warroa). Tym bardziej ile zajmie to lat. Pisałem już o tym wielokrotnie. Jeżeli mamy myśleć o pszczołach zdolnych do życia w naturze, umiejących samodzielnie walczyć z chorobami, to prawdopodobnie musimy myśleć o większej skali przedsięwzięcia i o perspektywie co najmniej kilku lat strat. Zarzuca się (wśród innych mniej lub bardziej politycznie poprawnych określeń), że piszemy o czymś czego nie doświadczyliśmy. To prawda - piszę o tym czego doświadczyli inni, a sam równocześnie to testuję. Przyjąłem - za mądrzejszymi ode mnie - że potrzebujemy co najmniej dwóch "kolapsów" zanim genetyka nie przejdzie przez węższe gardło, a ekosystemy ulowe dadzą radę wytworzyć się na pszczołach i w ulach i pszczoły znajdą z nimi biologiczną, pozagenetyczną równowagę (z tych ostatnich powodów nie wierzę w możliwość selekcji przy wykorzystaniu do "prac hodowlanych" pszczół leczonych - czyli np. podanie matecznika od rodziny "selekcjonowanej" do rodziny utworzonej z pszczół "leczonych"). Może powinniśmy przez te lata obserwacji milczeć. Być może. Ale też ważne, żeby idea trafiała do głów tych, którzy potrafią wyciągać wnioski i patrzeć długofalowo. Jeżeli nawet mylimy się co do metody, to nie mylimy się co do potrzeby osiągnięcia tego celu. Jeżeli ta idea zakiełkuje, to prędzej czy później warroza przestanie być problemem.
Dwa kolapsy pasieki to okres 4 - 5 lat. Potem powinno się stabilizować. Gdybamy. Kierując się doświadczeniem innych, którzy to przeszli. A więc 4 - 5 lat to planowany okres przejściowy, a potem musimy dopiero zacząć obserwację tego jak to działa. Oczywiście i wśród tych pierwszych 5 lat mogą się zdarzyć lata dobre, miodne i z wysoką przeżywalnością, a z kolei po nich może zdarzyć się i zapewne się zdarzy jakiś kolaps co parę lat "czyszczący" genetykę z nieprzystosowania. Ale to wciąż jest czas pracy nad lokalną genetyką, a nie "właściwe pszczelarzenie", na które przyjdzie czas potem. Przy okazji napiszę, że śmieszy mnie zawsze jak koledzy pytani o to, jak długo już to robią (tj. "dręczą" czy "męczą" pszczoły brakiem leczenia), bez wahania piszą, że "trzeci rok", gdy tymczasem "przedwczoraj" minęła druga rocznica od ostatniej dawki chemii. Wszyscy dopiero zaczynamy. Na wnioski musimy jeszcze poczekać.
Jeden z kolegów (tym razem już nie Michał) odkąd go znam zarzucał mi i paru innym, że piszemy o czymś czego nie doświadczyliśmy. Zarzucał, że metoda może i jest dobra, ale tego nie wiemy, bo nie możemy ocenić ją z perspektywy przyszłego sukcesu (lub porażki). Nie powinniśmy pisać o czymś czego nie mamy przepracowanego. Pomimo tego skusił się na - jak to nazywa - "eksperyment". Eksperyment polegał na tym, że to, co miał w pasiece oddał w ręce selekcji, nie lecząc pierwszy raz (a miłował się w Buckfastach, które ponoć świetnie sobie u niego radzą, ale niekoniecznie dobrze zimują na spadzi, która u niego jest powszechna.... logiczne, czyż nie?). Jak widać metoda może i słuszna - bo selekcja naturalna zawsze jest słuszna - ale na pewno nie ta, którą propagujemy. Bo gdzie naturalna komórka (choć komórka była mała), gdzie przez lata nie dezynfekowany ul, a już nie mówiąc o naturalnej pszczole miejscowej.
No i cóż się wydarzyło? Otóż "eksperyment" się udał (!) - pszczoły nieprzystosowane zaczęły padać. Dokładnie tak jak piszemy, dokładnie tak jak "ostrzegamy", dokładnie tak jak zakłada metoda! Zgodnie z założeniami metody pojawiły się symptomy pierwszego kolapsu, który pozwala przejść przez pierwsze węższe gardło pszczołom najlepiej przystosowanym zarówno do warrozy, jak i do spadzi no i rzecz jasna do innych warunków lokalnych tj. patogenów, pożytków, wilgotności, temperatury zimowej itp. Jak dla mnie perfekcyjnie zadziałała metoda ograniczając populację sztucznie wytworzonych i sprowadzonych z obcych środowisk Buckfastów. Czyż jakikolwiek hodowca, usiłujący wytworzyć organizm przystosowany i nie wymagający leczenia, mógłby oczekiwać lepszego rezultatu, niż to, że odchodzą najsłabsze, a pozostają lepiej przystosowane? Oczywiście do ostatecznego sukcesu i efektu końcowego daleko - mówimy tylko o pierwszym sicie, które zadziało doskonale.
"Eksperymentator" wyciągnął jednak inne wnioski. Otóż przejście (przejście! bo część przeszła to przeżywając "eksperyment" przynajmniej do grudnia) pszczół przez sito nieprzystosowania potraktował jako porażkę. Teraz wszędzie pisze, że spróbował i "w jego warunkach" się nie da.
Dla mnie to błąd logiczny na co najmniej kilku płaszczyznach.
Po pierwsze jak pisałem: ewidentnie "eksperyment" przynosił zamierzony efekt odsiania największego nieprzystosowania - błędne wnioski wyciągnięte z danych i przebiegu.
Po drugie próba była zdecydowanie za mała, żeby wyciągnąć ogólne wnioski - błąd metodologiczny.
Po trzecie kolega negatywnie odnosi się do "niedziałania" metody, której nie zastosował - o czym nadmieniłem wcześniej (to jest dla mnie szczególnie wzburzające...) - błąd w założeniach.
Po czwarte metoda, która została "zweryfikowana negatywnie" zakłada wiele lat prób i pracy, a nie przesunięcie jesiennego leczenia na grudzień - przerwanie "eksperymentu" kiedy przyniósł pierwszy oczekiwany wynik.
To ten właśnie pszczelarz najgłośniej ze wszystkich "krzyczał", abyśmy nie pisali o czymś czego nie zweryfikujemy przez lata prób. 3 miesiące opóźnienia jesiennego leczenia dało mu jednak prawo (czy na pewno?) krytykowania metody wymagającej wielu lat konsekwentnego działania. Taka jest jego nomen omen konsekwencja i logika.
Pszczoły muszą mieć możliwości przystosowania do lokalnych warunków - jakie by nie były - zarówno przez poszczególne osobniki jak i przez kolejne pokolenia. Do warrozy, do spadzi w zimowym pokarmie czy do skrystalizowanego pokarmu zimą w plastrach. Na to przystosowanie nie pozwalamy, a potem jesteśmy bardzo zdziwieni, że przyroda upomina się o swoje. Walczymy z przyrodą do ostatka sił "wmawiając" samym sobie i innym dookoła, że nasze wymysły są prawdą, a wybory podejmowane są dla dobra pszczół. Ostatnio w czasie dyskusji na jednym z forów Michael Bush napisał, że jeżeli pszczoły nie potrafią zimować na skrystalizowanym pokarmie nie mogą żyć w Nebrasce, gdyż pożytki jakie tam występują praktycznie zawsze krystalizują przed zimą... Pomimo tego jego pszczoły żyją.... Zaś cud? Tak, cud. Przystosowanie i plastyczność jest cudem, na który nie pozwalamy zaślepieni pieniędzmi i fałszywie pojętą moralnością.
Chciałbym, żeby rok 2017 przyniósł trochę zrozumienia zasad działania przyrody i potrzeb organizmów żywych. Życzę tego przede wszystkim samym pszczołom. Mam też nadzieję, że poprzedni tekst, który znalazł się na moim blogu i na stronie Stowarzyszenia (piszę tu o tłumaczeniu tekstu Charlesa Martina Simona) wywoła u niektórych osób rozpoczęcie bolesnego procesu myślenia i dojście do wydawałoby się oczywistego wniosku, że potrzeby pszczół nie zawsze są tożsame z potrzebami portfela pszczelarza.
Tego nam wszystkim - a zwłaszcza pszczołom - życzę w rozpoczętym roku 2017.
Pomijając treść merytoryczną, bo jest jak zwykle świetna, muszę stwierdzić, że masz wyjątkowy talent pisarski. Twoje słowa cyt...
OdpowiedzUsuń"Walczymy z przyrodą do ostatka sił "wmawiając" samym sobie i innym dookoła, że nasze wymysły są prawdą, a wybory podejmowane są dla dobra pszczół....Przystosowanie i plastyczność jest cudem, na który nie pozwalamy zaślepieni pieniędzmi i fałszywie pojętą moralnością."
chyba wydrukuję złotymi literami na drzwiach wejściowych. Pozdrawiam
Ewa