niedziela, 21 czerwca 2015

La Bonette, czyli w poszukiwaniu mitycznej A.M.Alpica

Ten tekst nie będzie o pszczelarstwie. Długo zastanawiałem się czy go pisać czy nie. Wiem, że jest to blog monotematyczny. Ale z drugiej strony blog to przecież "sharing of excitement" - tak jak według Charlesa Martina Simona pszczeli taniec. Więc dlaczego by nie opisać moich ostatnich dwóch tygodni? Kto nie ma ochoty na nic innego, niż pszczoły, niech dalej nie czyta. A żeby nie było zupełnie nie na temat, to parę razy użyję słów kojarzących się z pszczelarstwem... o wiem. Na przykład słowa "miód"...!

Słowniczek


La Bonette - to najwyżej położona asfaltowa droga w Europie. Wznosi się na 2802 metry n.p.m.

Col de la Bonette - to - phi! - zaledwie czwarta najwyższa przełęcz w Alpach - "jedynie" 2715 m.n.p.m. A pewnie gdyby policzyć wysokość względną, byłaby jeszcze dalej od podium...

Apis Mellifera Alpica - o ile wiem nie ma takiej pszczelej rasy, linii czy jak tam zwał (choć może i jest krainka linii "Alpejka")... a już na pewno nie jest "mityczna". Ale chciałem choć trochę nawiązać do tematyki bloga, stąd ten podtytuł. Niech będzie, że wybrałem się szukać pszczelarskiego Nessi!


Wyjazd


Po prostu pojechałem na urlop. A że była to ciekawa przygoda postanowiłem ubrać ją w te parę słów. Czym jest przygoda jeżeli się nią nie dzielisz?... Był to wyjazd, o którym myślałem od dawna. Już ponad 10 lat temu byłem pierwszy raz na rowerze w Alpach. I od tamtego czasu chciałem to powtórzyć. W 2008 znalazłem się na Col de La Bonette i wtedy postanowiłem, że wrócę tam na rowerze. Z sakwami, namiotem, śpiworem - tylko ja i rower. Ale od tego czasu było mnóstwo wymówek - a to sprawy zawodowe, a to kupno i wykończenie mieszkania, a to wyprowadzka na wieś i wykańczanie domu, a wreszcie obcięcie palców. Ale w tym roku wymowki się skończyły i postanowiłem pojechać. Długo się wahałem, bo nie mogłem znaleźć odpowiedniego wariata do towarzystwa, który chciałby wjechać rowerem na 2800 metrów... I ostatecznie nie znalazłem. Ale dzięki trafieniu na stronę Damiana Drobyka (www.damiandrobyk.pl) zmotywowałem się i podjąłem ostateczną decyzję, że jadę sam. Samotne parę dni na rowerze z bagażami, to dla mnie nie pierwszyzna, ale wraz z wiekiem zacząłem coraz bardziej potrzebować towarzystwa. Stąd na taką wyprawę chciałem znaleźć kogoś kto chciałby i mógłby. Nie udało się, ale na przyszły rok chętnych jest na pęczki! Ech. Ciekawe co powiedzą w przyszłym roku! Łatwo się decyduje na wyjazd za 365 dni - gorzej gdy się zbliża.

Spakowałem się do samochodu - oczywiście zabrałem ze sobą słoik miodu, a jakże! - i pojechałem do Zurychu, do znajomych. Tam zostawiłem auto i wsiadłem na rower. I zaczęło się. Tego typu wyprawa to naprawdę wspaniała przygoda, ale kiedy już wyjedziesz, jesteś sam i zaczynasz myśleć, że czeka cię wiele dni bez towarzystwa, w deszczu, w palącym słońcu i nierzadko przy ogromnym zmęczeniu, zaczynasz się zastanawiać: po co? a na co? a może trzeba wrócić? a na co się porywasz? I te myśli wracają praktycznie każdego dnia - kiedy jesteś zmęczony, kiedy od 3 dni jedziesz w mokrych butach, kiedy zastanawiasz się gdzie danego dnia będziesz spał, kiedy przewracasz się z boku na bok na twardej ziemi, kiedy w nocy zimno, kiedy d... boli od siodełka, że ciężko ci usiąść, a wiesz, że pasowałoby pojechać jeszcze 50 czy 80 kilometrów tego dnia. Ale jedziesz, bo nie masz wyjścia. I czasami myślisz, że nie ma piękniejszych chwil niż te na ostrych podjazdach czy na krętych zjazdach.

Oczywiście, że cały czas szukałem mitycznej pszczoły... to chyba jasne. A że jest i była mityczna, nie bardzo się przejmowałem czy znajdę. Niby gdzieś tam zawołałem "cip cip cip", "taś taś taś" czy "kici kici"... ale nie chciała przyjść...

Na trasie na Galibier
Z Zurychu pojechałem na Bern, potem Lozannę i Genewę. A dalej zaczęły się już właściwe Alpy. Pierwszy "prawdziwy" podjazd - bo tych "nieprawdziwe" są cały czas i praktycznie co chwila zdobywasz jakieś mniejsze czy większe górki - to Col du Telegraph. Stamtąd kolejnego dnia (piątego) zacząłem atak na Galibier. Tam ponoć często bywa Tour de France (nie wiem, nie oglądam). A wierzcie mi, że jazda z bagażami nie jest taka prosta. Rower waży tyle, że ledwie go podnosisz. Sam namiot to ok. 3 kg, do tego zawsze miałem 2 lub 3 półtoralitrowe butelki z wodą, klucze rowerowe, ubrania, karimata, jedzenie, butla z gazem... No generalnie z rowerem to pewnie z 35 - 40 kg dźwigania... W tych warunkach każdy 1 % nachylenia to naprawdę dużo. Kiedy jedziesz tak objuczony i dojeżdżasz do wzniesienia momentalnie zaczynasz "wspinaczkę" i zrzucasz przerzutki na najlżejsze. Wysokość jakiej dotąd nie zauważałeś, staje się trudna pokonania kiedy bagaże poddają się grawitacji. A tu czeka cię na przykład 1200 metrów przewyższenia na parunastu kilometrach serpentyn... Galibier było wspaniałe. Śnieg leżał dookoła, a słońce podgrzewało chłodne górskie powietrze. Wtedy czujesz, że jesteś częścią tej przygody. Że to Twoja przygoda. No ale Galibier tego dnia nie wystarczyło. Kiedy byłem już na 2642 m. n. p. m. liczyłem, że zjadę maksymalnie 1000 metrów niżej i będę utrzymywał wysokość 1100 - 1500 m.n.p.m przez większą część obecności w Alpach. A guzik. Zjeższasz potem poniżej 900, a przed Tobą nowa przełęcz - Col de Vars i jej 2111 m. n. p. m. Czyli tego dnia masz kolejne 1200 metrów przewyższenia... Cóż, sam się na to pisałeś.
U góry Galibier w całej okazałości
Przygotowany do zjazdu.

W dzień kolejny - szósty - przyszło załamanie. To miał być dzień ataku na cel wyprawy, na La Bonette. A tymczasem od rana leje. Raz mocniej raz słabiej. Kiedy do tej pory jechałeś w słońcu (i czasem miałeś go dość), to trudno jest wyjść z namiotu i pomyśleć, że cały dzień będziesz mokry, że wszystko będzie mokre... że będzie zimno i mokro. A tymczasem jak tu wyjechać na 2800 metrów? Przecież już grubo poniżej 2000 metrów leży gdzieniegdzie śnieg. To jak będzie na górze? Może -2 stopnie i marznący deszcz ze śniegiem? Przy zjeździe na serpentynach?... Samobójstwo? Po konsultacjach telefonicznych z Polską, podczas których dowiedziałem się, że przyszedł front z Hiszpanii i tak będzie co najmniej przez kolejne 3 - 4 dni, podjąłem decyzję, że nie wjeżdżam na La Bonette, bo życie mi miłe. Wrócę znów. Załamałem się - tyle wysiłku na nic. Przecież nie przeczekam 4 dni w namiocie. Urlop się skończy, a kto mi da gwarancję, że za 4 dni będzie lepiej? No ale podczas składania namiotu przyszło to typowo polskie: "cooo? ja nie dam rady?" I po spakowaniu... ruszyłem na La Bonette. Wspinanie trwało 4 godziny (2,5 godziny samej jazdy). 23 kilometry serpentyn, ponad 1500 metrów przewyższenia od punktu startu.... I lało tylko przez pierwsze 8 kilometrów! Na górze było zimno. Musiałem się ubrać w co tylko miałem do zjazdu. Ale cel został zdobyty! I wcale nie było tak źle jak wyobrażałem sobie to będąc na dole. Pogoda jak pogoda. Jak masz odpowiednie ubrania i jesteś odpowiednio zabezpieczony, wszystko jest w porządku - dokładnie tak jak w przypadku złośliwej i agresywnej pszczoły!!!
Widok z La Bonette

Niemniej jednak podjąłem decyzję o odpuszczeniu paru kolejnych punktów wyprawy (o tym poniżej) i jak najszybszym powrocie do domu - głównymi drogami, żeby ominąć najtrudniejsze podjazdy. Po La Bonette uznałem, że mogę wrócić choćby pociągiem czy autostopem. Ale drogi główne w Alpach to nie są płaskie autostrady. Nie robisz przełęczy po 1300 metrów, ale tyle samo zdobywasz na wielu małych podjazdach po 100 - 200 metrów każdy. Niemniej jednak pędziłem ile sił w nogach - przez Grenoble, Chamonix aż do Grimselpass - To była czwarta i ostatnia z przełęczy powyżej 2000 metrów, jaką zdobyłem na tej wyprawie - 2165 metrów. Łącznie blisko 40 kilometrów podjazdu z czego ostatnie około 10 to serpentyny. Do tego we mgle (chmurze) i zimnym deszczu. Jak przygoda to przygoda.
W 11 dniu od wyjazdu wróciłem do Zurychu.
Serpentyny Grimselpass... Nie takie straszne jak przy widoku z dołu...
Na Grimsel pogoda nie rozpieszczała... 

Rozpadające się ule na jednym z kampingów
Charles Martin Simon byłby dumny...
choć ule nie były zapszczelone.
Bardzo ciężko w Alpach kupić miód bezpośrednio u pszczelarza. Wypatrywałem tabliczek, ale praktycznie ich nie było. Raz trafiłem na jakąś większą "miodową przetwórnię" więc odpuściłem. Chciałem kupić miodek od pszczelarskiego amatora. Może miałby u siebie w pasiece mityczną A.M.Alpica? Kilka razy próbowałem podpytać widząc wystawione ule, ale albo nikt mi nie otwierał albo miodu nie było. Ostatecznie byłem zmuszony kupić miód w sklepiku nieopodal Chamonix. Miód wyglądał i smakował jak naturalny i nie oszukiwany. Pewnie taki właśnie był.

Tu też nie udało się kupić miodu...

Co udało się zdobyć

Przede wszystkim La Bonette i Galibier. W drugiej kolejności Col de Vars i Grimselpass. A oprócz tego wiele mniejszych i większych przełęczy o różnych wysokościach względnych i trudności podjazdów.

Łącznie w 11 dni przejechałem na rowerze z bagażami około 1450 kilometrów i była to najdłuższa (jeżeli chodzi o ilość kilometrów) z moich rowerowych wypraw.
W w dwa dni "uzbierałem" po ponad 3000 metrów przewyższenia (dzień w którym zdobywałem Galibier i Vars oraz dzień ataku na Grimselpass).
W jeden z dni przejechałem 176 kilometrów - to nie jest mój rekord z bagażami, ale z drugiej strony był to zdecydowanie trudniejszy teren niż wówczas (przynajmniej o ile pamiętam, bo było to lata temu).
W czasie wyprawy wspiąłem się prawie 23 kilometry i spędziłem na rowerze ponad 75 godzin.
jechałem i jechałem... aż w pewnym momencie zacząłem myśleć, że dojechałem za daleko...

A co odpuściłem

Cóż. W planach była też najwyższa przełęcz w Alpach Col de Iseran - 2770 m. n. p. m., a do tego "dwóch Bernardów" czyli Mała Przełęcz Świętego Bernarda i Wielka Przełęcz Świętego Bernarda. Te wszystkie są dość niedaleko od siebie i można ułożyć "niedługą" (myślę, że minimum 2 dni) trasę po wszystkich.
Dlaczego je odpuściłem? Hm. Najlepiej podsumowała to żona. Kiedy telefonicznie jej obwieściłem, że po La Bonette "uciekam z Alp" powiedziała tylko, że jestem mięczakiem... Więc właśnie dlatego je odpuściłem. Wystraszyłem się tego frontu i uznałem, że jak ma lać przez wszystkie te przełęcze to... wolę przyjechać na nie innym razem. Słowem: wymiękłem... Pojechałem dookoła przez Grenoble i Chamonix zamiast przebijać się przez Alpy jak Hannibal.
Ale dzięki temu mam kolejny cel wyprawy. Za rok, dwa, pięć?... La Bonette została zdobyta - teraz kuszą mnie te wspomniane trzy. Tym bardziej, że wysokości względne mają jeszcze większe, niż te, zdobyte przeze mnie! Wielka Przełęcz Świętego Bernarda z Martigny w Szwajcarii to 2000 metrów przewyższenia. I to na względnie krótkim odcinku - mamy więc mocne nachylenie i strome serpentyny. Może znajdę wariata na taką kolejną wyprawę?

Wracając z Alp przywiozłem 3 odkłady z pszczołą Elgon (matki po Elgonach Osterlunda) i do tego 1 matkę tejże pszczoły... Ale o tym w innym poście - jak tylko będzie na to czas. Prawda jest taka, że sezon w pełni i nawet nie ma kiedy pisać... A w końcu trzeba pracować w pasiece, żeby znaleźć tą mityczną Apis Mellifera Varroaimmunis...

9 komentarzy:

  1. Jestem pełen podziwu . To co zrobiłeś to wielki wyczyn.:) Chętnie przeczytam co za pszczółki przywiozłeś :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dzięki. przekażę żonie, może zmieni zdanie... ;-)

      Usuń
  2. Gratulacje. Brawo.

    A te ule piękne. Podobne do Warszawskich.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dzięki.

      jeżeli piszesz o tych rozpadających się, to były to prawdopodobnie dadanty. tak na oko. nie mierzyłem. :-)

      Usuń
    2. No tak. Popróchniałe jak należy. Z pewnością jest w nich sporo życia tylko pszczół brakuje.

      Usuń
  3. Bartek kupuję rower tylko jaki? hahaha... są jakieś naturalne rowery dla pszczelarzy?
    Za rok jak złapię formę wybieram się z Tobą na te dwa Bernardy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przede wszystkim musisz napompować dętki naturalnym powietrzem, a nie dymem ze spalanej tabletki apiwarolu... ;-) wtedy rower będzie wystarczająco naturalny na taką wyprawę. ;-)
      a skoro dziś jeszcze nie masz roweru, a za rok myślisz o Bernardach z bagażami, to musisz się ostro wziąć za trening ;-) hehe

      Usuń
    2. A to ile Ty trenujesz w tygodniu standardowo?

      Usuń
  4. różnie to jest. w tym roku oprócz tej wyprawy to praktycznie nie pojechałem na żaden wyjazd ot tak, żeby sobie pojeździć. tylko staram się codziennie jeździć do pracy na rowerze (a pewnie średnio udaje się to 4 razy w tygodniu). a że mam ok 30 km w jedną stronę, to w tygodniu robię od 200 do 300 km rowerem. w tym roku do tej chwili zrobiłem łącznie ok 6000 km.

    OdpowiedzUsuń