sobota, 14 lutego 2015

Ścieżki pszczelarza i ścieżki natury...

Zima dobiega końca. Powoli. Prognoza pogody wskazuje, że do marca prawdziwa wiosna raczej nie nadejdzie, ale dni mają być już ciepłe. Pszczelarze na forach zgłaszają, że gdzieniegdzie zaczynają się obloty...

Udało mi się znaleźć rejon, kilkadziesiąt kilometrów ode mnie, gdzie ponoć pszczoły przetrwały w całkiem niezłym stanie i kondycji, zważywszy załamanie populacji z roku 2014. Mam obiecane kilka rodzin z tamtego rejonu, jeżeli po oblotach okaże się, że faktycznie sytuacja nie jest zła. Liczę na to, trzymam kciuki i czekam na wiosnę i na sygnał, że mogę po te rodziny pojechać.
Ostatnie tygodnie zimy poświęcam na śledzenie informacji na forach, czytanie blogów i książek pszczelarskich i zastanawianie się nad moją pszczelarską ścieżką na 2015 rok.

Wycofałem się z pisania na forach, ale wciąż na nie zaglądam. Ciągnie mnie tam głód wiedzy tego, co dzieje się w społeczności pszczelarskiej. Choć z drugiej strony, prawie zawsze gdy czytam, to co piszą inni pszczelarze, zaczynam się irytować. Irytuje mnie to, że 99% z nich chce walczyć z naturą zamiast z nią współpracować. Pszczelarstwo u "najmądrzejszych" pszczelarzy wygląda tak, jak hodowla brojlerów czy trzody chlewnej. Niestety to oni są wzorami, bo osiągają sukcesy komercyjne. A produkcja miodu wygląda prawie jak produkcja gęsich wątróbek czy jaj od kur klatkowych. Musi tak wyglądać, bo przecież "miód" jaki można kupić w marketach, od największych producentów, niewiele różni się od tego "miodu" jaki ja odwirowałem z moich - zakarmionych obficie cukrem - osypanych rodzin. Nie oszukujmy się - to nie są miody z Chin. A już na pewno są sygnowane przez polskie pszczelarskie znakomitości.

Wciąż i wciąż na forach wybucha dyskusja na temat najlepszych metod "leczenia" rodzin, bo przecież każdy z pszczelarzy uznaje to za jedyną drogę naprawienia sytuacji. Nazwijmy to ścieżką pszczelarza. Ja już nie zamierzam podawać powodów, dla których "ścieżka pszczelarza" jest krótkowzroczna i przesuwa problem na przyszłe pokolenia. Cały nasz świat jest światem na kredyt. Na kredyt działa ZUS i na kredyt spala się paliwa kopalne.
Jak dla mnie, kredyt jest w porządku, kiedy spłacamy go za coś, co jest wartościowe i trwałe. Za działkę, dom, mieszkanie, budynek dla naszej firmy, czy patrząc bardziej globalnie: rozwój gospodarczy kraju. Gorzej kiedy nie uzyskujemy żadnego trwałego dobra czy wartości, lub to dobro "przejemy", a kredyt zostanie. Mój znajomy kupił mieszkanie na kredyt, ale niestety deweloper upadł... Znajomy został z długotrwałym ogromnym obciążeniem finansowym i bez mieszkania... Podobnie jest z zaciąganym kredytem względem natury. Przyszłe pokolenia będą musiały borykać się z obciążeniem jakie im zostawimy. A wypracowaną wartością i dobrem są zniszczone ekosystemy, wycięte lasy i milionowe metropolie żyjące w smogu. Przyszłe pokolenia pszczelarzy będą musiały walczyć z olbrzymim problemem z warrozą. Może będą mądrzejsi niż my? Może wyciągną lepsze wnioski z ogólnie dostępnych faktów?

Mykolog Paul Stamets, którego wspominałem w poście Pszczeli grzyb, mówi w taki sposób:
"Weszliśmy właśnie w szósty okres wymierania w dziejach życia na tej planecie. Ale tym razem wymieranie nie jest spowodowane upadkiem meteorytu, wybuchami wulkanów czy trzęsieniami ziemi. Jest spowodowane przez organizm, przez nas. Nie tylko staliśmy się przyczyną tego wymierania, ale z dużym prawdopodobieństwem staniemy się jego ofiarami. (...) Kiedy organizm przekracza zdolność utrzymania w ekosystemie, czynniki chorobowe rozprzestrzeniają się. Takie są ścieżki natury".

Jeden z użytkowników pszczelarskiego forum napisał w relacji z konferencji w Pszczelej Woli w taki sposób:
"Dużym zainteresowaniem cieszył się wykład dr Krystyny Pohoreckiej .
Tutaj należą się dwa zdania komentarza . 
Podsumowując w największym skrócie wykład skwituję to tak " BĘDZIE ŹLE" ! 
Pani Pohorecka alarmuje . Otrzymuje kilka-kilkanaście telefonów dziennie z informacjami o osypanych pasiekach . 
Poziom strat jest porównywalny z tym kiedy pojawiła się warroza a nikt jej jeszcze nie leczył . 
Poziom porażenia rodzin w 2014r. Strat jesiennych i zimowych jet najwyższy od wielu lat . 
Trzeba całkowicie zmienić przyzwyczajenia i metody leczenia , bo zostaniemy bez pszczół . 
W takich latach jak 2014r. , to żeby utrzymać pszczoły leczenie należałoby rozpocząć już w czerwcu ! 
Włos się jeży . . . "
Pierwsza sprawa: czy znaczy to, że ci, którzy chwalą się małymi stratami ładowali amitrazę w czasie kiedy pszczoły nosiły nektar z akacji czy lipy? Na pewno nie wszyscy, liczę, że była to spora mniejszość, ale pewnie byli i tacy...
Druga sprawa to to, że z obrazu pszczelego Armaggedonu, porównywalnego z tym po przybyciu warrozy, wyciąga się wniosek, że trzeba zmienić metody leczenia. Wnioski pszczelarzy są takie, że trzeba podjąć "mądrzejszą" walkę z naturą.
Dla mnie wniosek jest taki, że 35 lat leczenia nie zmieniło niczego, oprócz tego, że mamy zjadliwsze szczepy warrozy. Zatoczyliśmy koło. Po 35 latach śmiertelność w leczonych pasiekach jest taka, jak przed rozpoczęciem leczenia. Niestety dla przyszłości, sytuacja wyjściowa jest znacznie gorsza i nie będzie 35 lat "względnego spokoju". Próbujcie pszczelarze, ładujcie chemię, walczcie z Gają. Szkoda tylko, że moje pszczoły muszą żyć obok waszych.

Czekam na nowe rodziny pszczele. Znów spróbuję pozostawić je na ścieżkach natury, licząc na jej łaskawość. Liczę też na to, że w 2015 roku popełnię mniej błędów. Czy tym razem pszczoły przeżyją? Chciałbym tego. Ale bardziej nie chcę pozostawić po sobie niespłaconego kredytu.


UZUPEŁNIENIE

Przeglądając blog kolegi Marcina (www.sukcesbartnika.pl) trafiłem na cytat dr hab. Pawła Chorbińskiego, który pozwolę sobie również, za autorem tegoż bloga, przytoczyć: "To, że mamy dzisiaj warrozę w naszych pasiekach, jest konsekwencją umowy sprzed trzydziestu lat; obiecaliśmy bowiem, że dostarczymy Państwu lek, który zabije warrozę. Gdybyśmy nie dostarczyli tego leku, spowodowałoby to wyginięcie 98 procent pogłowia pszczół, ale dziś mielibyśmy pszczoły wolne od pasożyta". 
Ja dodałbym tu jeszcze tyle, że pszczoły zapewne nie byłyby wolne od pasożyta. Za to warroza nie stanowiłaby większego problemu niż nosema apis czy świdraczek pszczeli. Pszczoły w większości nauczyłyby się trzymać ją w ryzach. Zakładam, że śmiertelność z powodu warrozy nie byłaby większa niż 5% rocznie, a dotykałaby tylko rodzin najsłabszych, lub "genetycznie wadliwych", czyli nieprzystosowanych do środowiska. Dziś "genetycznie wadliwych", w tym rozumieniu, jest właśnie 95 czy 98%... Musimy też wreszcie zrozumieć, że takiego obiecanego leku nie ma i nie będzie. Są tylko półśrodki, które przestają działać. Nawet jak będą wprowadzane nowe leki, to tylko odsuną spłatę naszego kredytu na dalsze lata. To rozwiązanie, o którym mówi pan Chorobiński wciąż jest możliwe. Ale tylko od pszczelarzy zależy, czy podejmą się kroczyć ścieżką natury, czy też uparcie podążać będą ścieżką dotychczasową... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz