środa, 11 czerwca 2025

"Dziesięć lat to realistyczny termin", czyli o metodach biotechnicznych dr. Ralpha Büchlera - część 2

W czerwcowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się druga część mojego artykułu omawiającego metodę dr Ralpha Büchlera i grupy Varroaresistenz-2033. 
Zapraszam.




"Dziesięć lat to realistyczny termin", czyli o metodach biotechnicznych dr. Ralpha Büchlera - część 2. 

Ralph Büchler oraz ruch Varroaresistenz-2033 propagują rozwiązanie problemu warrozy za pomocą metod, które uwzględniają wszystkie aspekty biologii pszczół, roztocza Varroa destructor i powiązanych z nim wirusów. Wypracowano procedury symulujące naturalny cykl życiowy pszczół i letnią przerwę w czerwieniu matek, prowadzące do zmniejszenia populacji dręcza w rodzinach pszczelich i ograniczenia transmisji poziomej patogenów w newralgicznym dla pszczół okresie, co powinno zapewnić wychów zdrowej pszczoły zimowej.



Wychów pszczoły zimowej rozpoczyna się pod koniec lipca i trwa do połowy lub końca września. W zależności od regionu i panujących w danym roku warunków atmosferycznych, terminy te mogą się nieco zmieniać. Uważa się, że pszczoły wychowywane wcześniej wyeksploatują się podczas opieki nad czerwiem oraz zbierania i przerabiania pokarmu na zimę, natomiast pszczoły wygryzające się później nie zdąża osiągnąć pełnej dojrzałości, wychowując się w gorszych warunkach będą gorzej odżywione (brak świeżego pyłku), a nawet nie zdążą się oblecieć przed zimą. A zatem uznaje się, że ani jedne, ani drugie nie mają dużych szans na przetrwanie zimy. Wychowywane późno pszczoły mogą wręcz stanowić dla rodzin obciążenie, m.in. na skutek spożywania części zimowych zapasów pokarmu.

Aby pszczoła zimowa była zdrowa powinna wychowywać się w rodzinie wolnej od inwazji dręcza (lub porażennej w niewielkim stopniu) i ryzyka rozwoju infekcji wirusowych, których pasożyt jest wektorem. Jeśli zabieg przeciwwarrozowy zostanie wykonany w sierpniu, ale w rodzinie doszło już do rozwoju infekcji wirusowej, to w strategicznym dla rodziny okresie poziom (ładunek) wirusów w organizmach pszczół będzie wciąż wysoki. Konieczne jest więc wykonanie zabiegu na tyle wcześnie, by nie tylko populacja dręcza była na relatywnie niskim poziomie, ale także, by nie doszło do intensywnego zakażenia pszczół wirusami. Ralph Büchler, stwierdził, że najlepszy czas po temu trwa od końca czerwca do początku lipca. W przypadku rodzin poddawanych zabiegom w tym okresie liczebność populacji pszczół (siła) rodzin kolejnej wiosny była istotnie wyższa niż grupie leczonych później (niezależnie od metody). Z kolei siła rodzin, które leczono w sierpniu, kolejnej wiosny były słabsze niż te, w których kurację przeprowadzono w lipcu. Warto zauważyć, że zabieg biotechniczny wykonany zaraz po szczycie sezonu obniża poziom inwazji dręcza przed okresem letnich rabunków. Dzięki temu wówczas pszczoły nie rozprzestrzeniają patogenów między rodzinami – a jeśli już, to na pewno w ograniczonym stopniu.

Büchler twierdzi że: „Nawet teraz pszczelarze, którzy są zainteresowani tym kierunkiem, mogą robić to niezależnie od postępowania pszczelarzy w sąsiedztwie i nie będą dla nich stanowić ryzyka. A tak naprawdę jest odwrotnie: problem stanowią ci pszczelarze, którzy nie potrafią utrzymać porażenia poniżej pewnego poziomu we właściwym czasie, czyli na początku okresu wychowu pszczoły zimowej w lipcu. To są wszyscy ci pszczelarze, którzy używają kuracji chemicznych, i którzy spóźniają się z zabiegami prowadzonymi nieskutecznymi metodami. W tym jest problem”.

Niektórzy przeciwnicy metody Büchlera przekonują, że nie uzyskali dobrych wyników używając izolatorów, ponieważ w niektórych rodzinach zbyt mała populacja zimujących pszczół była przyczyną ich zagłady. Mogła to być jednak konsekwencja zbyt późnego zastosowania tej metody. Jeżeli usuniemy z rodziny czerw w sierpniu, a nie przykładowo w pierwszych dniach lipca, to pszczoła zimowa będzie porażona wirusami, bez względu na aktualną liczebność populacji dręcza. Po wtóre, w sierpniu rodziny pszczele mają niewątpliwie inną dynamikę rozwoju – przygotowują się już do zimowli – matki nie będą więc tak intensywnie stymulowane do czerwienia, jak w okresie wcześniejszym. Odebranie czerwiu późnym latem (właśnie tego, który powinien stanowić pszczołę zimową) może skutkować nadmiernym osłabieniem rodziny, a w kontekście leczenia – okazać się niewystarczające. Wskazany – optymalny pod względem skuteczności zwalczania inwazji Varroa – termin przełomu czerwca i lipca jest jednak zbyt wczesny dla wykonania kuracji przy użyciu chemioterapeutyków w wielu pasiekach. Po pierwsze, w tym okresie rodziny są zazwyczaj w szczytowej fazie rozwoju – mają więc bardzo dużo czerwiu, w którym „ukrywają się” samice dręcza. Po drugie, w wielu pasiekach trwa jeszcze zbiór miodu, albo przygotowanie do wykorzystania kolejnych pożytków (np. gryki) i zastosowanie leków mogłoby doprowadzić do skażenia produktów. Tym bardziej, że niektóre leki podaje się silnym rodzinom w wyższych dawkach.

Aby przeprowadzić kurację w szczycie sezonu można zastosować kilka rozwiązań (pierwsze dwa to moje propozycje). W przypadku rodziny silnie porażonej dręczem odbieramy jej miodnię i przekładamy ją do innej rodziny, a następnie wykonujemy zabieg przeciwwarrozowy (rodzinę wycofujemy z produkcji). Następnie tworzymy z niej odkłady (na sprzedaż lub do własnej pasieki). Możemy ją także wykorzystać do przygotowania plastrów z pokarmem, które przed zimą podamy innym rodzinom (to jednak grozi wzmacnianiem transmisji poziomej patogenów w pasiece).

Jeśli rodzina jest słabiej porażona, to możemy opóźnić zabieg – za bezpieczny uznaje się próg porażenia poniżej 3 proc. Być może, w przypadku jeszcze mniejszej inwazji (np. ok. 1-2 porc. w początku lata) będziemy mogli w ogóle z niego zrezygnować w danym sezonie. W takich rodzinach, nawet jeśli porażenie dręczem wzrośnie w końcu lata, pszczoła zimowa powinna wychowywać się w bardzo dobrych warunkach. Rodziny takie są też bardzo cennym potencjalnym źródłem reproduktorek, które mogą wykazywać pewien stopień odporności na warrozę. Przy niskim stopniu porażenia dręczem nawet później wykonana kuracja (np. w końcu lipca) może moim zdaniem zapewnić wychów zdrowej pszczoły zimowej. Inną ewentualnością jest przeprowadzenie kuracji substancją, która nie powoduje niebezpiecznego dla zdrowia zanieczyszcza produktów pasiecznych (np. kwas organiczny, olejki eteryczne). Doktor Büchler i ruch Varroaresistanz-2033 propagują użycie metod biotechnicznych, a więc wykonanie zabiegów ograniczających populację dręcza bez użycia tzw. chemii. Jeżeli nawet przygotowujemy się do zbioru miodu z lipcowych pożytków możemy sterować rozwojem rodziny (a jednocześnie kuracją), aby na ten czas jej struktura była optymalna. Zapewnimy jej wówczas dużą populację dorosłych pszczół, a małą ilość czerwiu otwartego. Nawet słabsza rodzina prowadzona w ten sposób może zapewnić większe zbiory miodu, niż bardzo silna z dużą ilością czerwiu „zużywającego ” miód i pierzgę.

Metody biotechniczne


Zabiegi proponowane przez ruch Varroaresistenz-2033 bazują na różnych koncepcjach uzyskania bezczerwiowego stanu w rodzinach. Zostały one opisane szczegółowo w podręczniku autorstwa Aleksandra Uzunova, Martina Gabela i Ralpha Büchlera pt. Letnie przerywanie czerwienia matki w walce z chorobami pszczół (2024). Warto jednak przytoczyć chociażby w skrócie kilka podstawowych zasad zalecanych przez autorów. Wybór metody będzie zależał zarówno od koncepcji prowadzenia pasieki, jak i naszych poglądów. Dla przykładu: inną metodę wybierzemy w przypadku, gdy planujemy powiększać pasiekę, a inną, jeśli nie jesteśmy tym zainteresowani. Nasze działania mogą być także podyktowane poglądami na temat niszczenia czerwiu (różne etyczne i praktyczne punkty widzenia). Autorzy podręcznika wskazują trzy metody biotechniczne: usunięcie czerwiu, zamknięcie matki w klateczce, izolacja matki na plastrze.

Usunięcie czerwiu


Szacuje się, że w komórkach z czerwiem zasklepionym znajduje się do 85 proc. samic dręcza z populacji obecnej w rodzinie pszczelej. Wykonany w takich warunkach zabieg przeciwwarrozowy tzw. chemią niszczy jedynie niewielką część pasożytów, dlatego powinien być powtarzany lub wykonany lekiem działającym długookresowo. Ten etap rozwoju roztocza można jednak wykorzystać przeciwko niemu. Całkowite pozbawienie rodziny czerwiu pozwala bowiem pozbyć się wysokiego odsetka samic Varroa i zapewnia wysoką skuteczność wykonanego wówczas zabiegu przeciwwarrozowego. Usunięcie czerwiu nie oznacza konieczności jego utylizacji – można go wykorzystać do utworzenia nowych rodzin, umieszczając plastry w rodzinie pozbawionej czerwiącej matki, a następnie, po wygryzieniu się pszczół, wykonać w niej jeden zabieg. Starszy niezasklepiony czerw (tuż przed zasklepieniem) można podać do rodziny (najlepiej z zaizolowaną matką) skłaniając kolejne pasożyty do wejścia do komórek i wówczas ponownie go usunąć. Wyleczone pszczoły możemy też połączyć ponownie z rodzinami. Rozwiązań jest bez liku, a ograniczeniem jest tylko brak wyobraźni i pomysłowości pszczelarza lub inne prozaiczne problemy typu brak sprzętu pasiecznego, brak miejsca na pasieczysku na kolejną rodzinę itp.

Izolowanie matki w klateczce


Metoda ta jest dość prosta, wymaga jednak odszukania matki, a sama kuracja wymaga czasu (matkę więzimy w klateczce aż do wygryzienia się ostatniego czerwiu). Matkę można zamknąć w klateczce transportowej lub innego rodzaju – ważne by pszczoły miały do niej dostęp i mogły swobodnie roznosić po ulu substancję mateczną, dlatego co najmniej jedna ściana klateczki powinna być wykonana z kraty odgrodowej. Można również wykorzystać izolator Chmary. Wymuszona przerwa w czerwieniu matki może wpływać na rodzinę równie pozytywnie jak ta naturalna, spowodowana wyjściem roju. Zabieg przeciwwarrozowy wykonany po wygryzieniu się całego czerwiu jest znacznie skuteczniejszy, bowiem żadna z samic dręcza nie ukrywa się pod zasklepem. Zazwyczaj udaje się wówczas zniszczyć większość obecnych w rodzinie pasożytów. Metoda ta nie eliminuje całkowicie kuracji chemicznej, pozwala jednak ograniczyć ilość aplikowanej substancji (jeden zabieg w ciągu całego sezonu).

Izolacja matki na plastrze


Zamykając matkę w izolatorze z plastrem możemy całkowicie zrezygnować ze stosowania substancji chemicznych. Wydaje się, że to rozwiązanie zapewnia najlepszą kontrolę nad sytuacją w ulu i pozwala najpełniej sterować rozwojem rodziny. Metoda jest kombinacją dwóch poprzednich. Samice dręcza wchodzą do komórek z larwami w zaizolowanych plastrach, a te po zasklepieniu są z rodziny usuwane. Zaizolowany plaster stanowi więc pułapkę na roztocze. Najczęściej stosuje się izolatory jedno-, dwu- lub trzy-ramkowe, dlatego w tej metodzie nie ma konieczności usuwania tak dużej ilości czerwiu, jak w rozwiązaniu pierwszym. Jesteśmy natomiast w stanie całkowicie kontrolować czerwienie matek (wiemy, kiedy umieściliśmy plaster w izolatorze, a więc znamy wiek czerwiu). Usunięte z izolatora plastry z czerwiem zasklepionym (z kilku rodzin) możemy wykorzystać do tworzenia nowych rodzin. Po wygryzieniu się pszczół dopuszcza się wykonanie jednego zabiegu przeciwwarrozowego. Oczywiście zawsze do wyboru pozostaje opcja zniszczenia czerwiu wykluczająca konieczność wykonania jakiegokolwiek zabiegu. Przy bardzo wysokim porażeniu rodzin przez roztocza takie postępowanie – z gospodarczego punktu widzenia - wydaje się najkorzystniejsze. Dobrej jakości izolatory ze stali nierdzewnej kosztują niemało – zwłaszcza, gdy musimy kupić ich dużo. Można je jednak zrobić we własnym zakresie z krat odgrodowych, co nie jest zbyt skomplikowane (również instrukcja zamieszczona została we wspomnianej książce). Oczywiście izolatory metalowe są trwalsze i lepszej jakości. Pszczelarze, którzy je stosowali uważają, że to inwestycja warta swej ceny. Pszczoły po takich zabiegach wychodzą z zimy silniejsze, błyskawicznie się rozwijają, mają więcej wigoru i są bardziej produktywne.

Biotechnika - i co dalej?


Pytanie to uważam za najistotniejsze. Metod zwalczania dręcza, jest bez liku – wiele bardzo skutecznych, m.in. metody biotechniczne. Czy jednak dzięki ich wykorzystaniu rozwiążemy problem warrozy? Sądzę, że wdrożenie biotechniki w zwalczaniu dręcza pszczelego ma duże szanse powozenia w wielu pasiekach. Nie wiem natomiast, czy powszechna stanie się także idea konieczności wypracowania „odporności pszczół na warrozę w Europie do 2033 roku”.

Ralph Büchler podkreśla, że najważniejsze jest stworzenie metod, które nie tylko umożliwią pozbycie się dręcza, ale przede wszystkim pozwolą cieszyć się posiadaniem pszczół odpornych na jego inwazję. Konieczne jest więc powszechne włączenie metod hodowli takich pszczół. W Polsce mamy w tym temacie duże zaległości. Nasi hodowcy nierzadko sami otwarcie twierdzą, że nie posiadają wystarczającej wiedzy o metodach selekcji pszczół odpornych na tego pasożyta, mimo że wiele zachodnich środowisk dyskutuje o nich od dziesięcioleci. Dla przypomnienia: we Francji John Kefuss jeszcze w latach 90. ub.w. selekcjonował pszczoły higieniczne, a w 1998 roku porzucił zabiegi zwalczające dręcza; Paul Jungels z Luksemburga rozpoczął selekcję już w 2000 roku, a Juhani Lunden z Finlandii w 2002 roku (ostatni zabieg przeciwwarrozowy wykonał w 2008 roku); Erik Österlund wybrał się po odporne pszczoły do Afryki jeszcze w 1989 roku i w 2020 roku ostatni raz leczył pszczoły; Terje Reinertsen z Norwegii zaprzestał leczenia ok. 2000 roku. Zaawansowane prace badawcze i hodowlane w Niemczech, Holandii, Wielkiej Brytanii (i w wielu innych krajach Europy) trwają od dawna. W Polsce dopiero dziś – 44 lata po inwazji dręcza – niektórzy deklarują gotowość do zajęcia się tym zagadnieniem. Mamy więc wiele do nadrobienia.

Odstąpienie od leczenia zimowego


Ralph Büchler przekonuje, że konieczne jest zaniechanie tzw. leczenia zimowego (od jesieni do wiosny). Kontrola inwazji w tym terminie uznawana jest natomiast obecnie za kanon. Według niego taki schemat leczenia rodzin podyktowany został stosowaniem chemioterapeutyków, których nie można używać w sezonie (czyli wtedy kiedy według niego kuracje są najbardziej pożądane). Z tego względu leki stosuje się późnym latem i jesienią, a także w okresie bezczerwiowym (zimą). Według naukowca przynoszą one więcej szkody niż pożytku, ponieważ o tej porze nie uda się cofnąć negatywnych efektów pasożytowania roztocza (spadek kondycji pszczół zimowych, niedożywienie, rozwój infekcji wirusowych). Wielokrotne powtarzanie zabiegów prowadzi do chronicznego podtrucia robotnic, kontaminacji i/lub wyjałowienia środowiska ula, powstawania opornych, bardziej zjadliwych szczepów patogenów. Z własnego wyboru tkwimy więc w zaklętym kręgu chemizacji pasiek.
Wpływ terminu kuracji na poziom infestacji Varroa destructor w newralgicznym okresie, czyli podczas wychowu pszczół zimowych.


Büchler uważa, że kuracja zimowa jest potrzebna rzadko. W sytuacji, gdy pszczoły zimowe wychowują się w rodzinie o niskim porażeniu dręczem (i niskim poziomie zakażenia wirusami) – a więc są zdrowe i długowieczne – wzrost poziomu inwazji, jaki może nastąpić w wyniku odbudowy populacji pasożyta lub reinwazji, nie powinien grozić jej zagładą (nawet przy obecności ok. 500 roztoczy). Większość pszczelarzy sądzi, że taka liczba samic Varroa oznacza śmierć rodziny, natomiast ja jestem pewien, że rację ma dr Büchler. Pasożytowanie roztoczy na dorosłych pszczołach zimowych, posiadających ciało tłuszczowe bogate w substancje odżywcze (nawet wtedy, gdy w trakcie żerowania dojdzie do zakażenia pszczół wirusami) jest dla nich znacznie mniej szkodliwe, niż pasożytowanie dręcza na ich formach rozwojowych (podczas wychowu tego pokolenia pszczół).

Biotechnika jako narzędzie selekcji


W pewnym sensie metody biotechniczne można traktować jako narzędzie selekcji – z pewnością bardzo ułatwiają hodowlę. Stosując się do najlepszego wzoru kurację biotechniczną należy wykonać w szczycie sezonu lub bezpośrednio po nim, czyli w czasie kiedy nawet wysokie porażenie dręczem nie stanowi bezpośredniego zagrożenia dla życia rodziny. Ralph Büchler mówi: „Wtedy (wiosną – aut.) rozwój rodziny pszczelej jest szybszy niż poziomu porażenia, a więc nie ma problemu – nikt nie ma problemów z dręczem w kwietniu, maju i czerwcu. Potem znów wykonasz zabiegi, więc nie martw się, pozbądź się stresu”. Wiosną możemy więc w pewnym sensie zlekceważyć populację dręcza (z zastrzeżeniem, że pszczoła zimowa była zdrowa). Nawet jeśli poziom porażenia pasożytem (i ewentualne zakażenie wirusami) będzie wówczas wysoki, to nie powinno zagrażać życiu rodziny, ba, zazwyczaj nie będzie miało wpływu na zmniejszenie zbiorów miodu. Na szczytowym etapie rozwoju rodzina pszczela wykazuje się wyższą tolerancją na patogeny. Oczywiście, przy wyjątkowo wysokim porażeniu, wynikającym np. z intensywnych rabunków, być może trzeba będzie przeprowadzić dodatkową kurację zimową, czy może wiosenną, ale zasadniczo rodziny nie powinny jej wymagać – zwłaszcza z czasem, gdy zminimalizujemy użycie substancji toksycznych i będziemy wybierać odpowiednie reproduktorki, których potomstwo będzie się wykazywało pewnym poziomem tolerancji pasożyta. Zagrożenie nie powinno umknąć uwadze doświadczonego pszczelarza w czasie przeglądu. A o ile zaobserwowanie nieprawidłowości „gołym okiem” (tj. duża ilość bezskrzydłych pszczół na plastrach, czy samic dręcza na pszczołach) późnym latem lub w jesieni może świadczyć o bardzo złym stanie rodzin, który nie pozwoli na ich odratowanie i skuteczne przezimowanie, to podobny stan rodzin w maju nie powinien stwarzać takiego niebezpieczeństwa. Mamy wówczas jeszcze czas na reakcję i możemy bezpiecznie przeprowadzić zabieg w szczycie sezonu, dzięki czemu poziom porażenia zdąży opaść przed okresem wychowu pszczoły zimowej.

W rodzinach leczonych jeden raz w sezonie pozwalamy na rozwój populacji pasożyta przez niemal cały rok. Wytypowanie wśród rodzin tych, które radzą sobie najlepiej (co będzie świadczyło o ich większych możliwościach ograniczenia przyrostu populacji dręcza), nie powinno nastręczać trudności. Takie rodziny powinno się uwzględnić przy wyborze materiału do hodowli matek. Przy standardowym leczeniu rodzin wytypowanie ich nie jest możliwe (bez szczegółowych testów i pomiarów stopnia porażenia przed kuracjami). Ważny jest także fakt, że w rodzinach o silnym porażeniu (czyli w tych, które po kuracji przeprowadzonej poprzedniej wiosny pozwoliły na rozwój dużej populacji pasożyta w ciągu roku) wysoki poziom inwazji negatywnie wpłynie na wychów trutni. Czerw trutowy będzie wiosną najmocniej porażony, co znacznie osłabi zdolność uczestniczenia trutni w lotach godowych i unasienianiu matek. Tak więc rodzina, która nie radzi sobie z ograniczeniem inwazji dręcza, zostanie w naturalny sposób wyeliminowania z powielania swojego materiału genetycznego. Trutnie, które na etapie rozwoju były porażone przez pasożyta, nawet jeśli osiągną dojrzałość nie będą miały szans w konkurencji ze zdrowymi osobnikami. Presja dręcza (ewentualnie wirusów) na trutnie jest bardzo silna, a niektórzy naukowcy twierdzą wręcz, że jest ona jednym z kluczowych czynników selekcji naturalnej dziko żyjących odpornych populacji i dzięki temu następuje ona „błyskawicznie” (maksymalnie w ciągu kilku lat).

Metody bez wad?


Metody biotechniczne są bardziej pracochłonne od standardowych zabiegów leczeniczych i wymagają przestrzegania określonych terminów. W moim przekonaniu ich słabą stroną jest nadmierna kontrola cyklu życiowego rodziny pszczelej. Argument, że służą naśladowaniu tego naturalnego cyklu też mnie nie przekonuje chociaż w pewnym sensie rzeczywiście symulują podobne okresy zmian aktywności rodziny pszczelej w sezonie. Tłumaczenie to przypomina mi argumentację leśników, że gospodarka leśna symuluje naturalny cykl życiowy lasu – bo przecież część drzew ginie i na ich miejscu rosną nowe (w sytuacji gospodarczej to leśnik decyduje, które drzewo wyciąć, wywozi późnej prawie całe drewno, a las nigdy się nie starzeje, a więc nie dochodzi w nim do niektórych procesów, które występowały w naturze).

Z mojej perspektywy metody biotechniczne zbyt mocno ingerują w możliwość decydowania pszczół o swojej rodzinie w porównaniu z tradycyjnymi metodami gospodarki pasiecznej. Rodziny pszczele tym bardziej spychane są do roli swoistych narzędzi w rękach pszczelarzy i jeszcze mocniej tracą przez to swoją podmiotowość jako organizmy żywe. Doceniam jednak potencjał i wagę tych metod w poszukiwaniu rozwiązań naszych pszczelarskich problemów. Jeśli jednak ten aspekt nie byłby tak istotny, a głównym celem byłaby jedynie ingerencja wykorzystywana do „inżynieryjnego” sterowania rozwojem rodziny pszczelej w służbie ekonomii pasiecznej, to byłbym ich zdecydowanym przeciwnikiem. Doktor Ralph Büchler uważa, że największą trudnością do pokonania przy uzyskaniu pszczół odpornych jest zmiana mentalności pszczelarzy – to oni stanowią najważniejsze ogniwo w relacjach panujących w układzie: człowiek-pszczoły-dręcz-patogeny. Uważa też, że dzięki odpowiednim metodom hodowli i właściwemu zorganizowaniu się społeczności pszczelarskiej moglibyśmy bardzo szybko wyhodować odporne pszczoły. W zasadzie się z tym zgadzam, pod warunkiem, że zaczniemy. Czy to, o co nasze środowiska pszczelarzy naturalnych apelowało od dziesięciolecia właśnie ma miejsce? Przekonany się w 2033 roku.


piątek, 9 maja 2025

„Dziesięć lat to realistyczny termin", czyli o metodach biotechnicznych dr. Ralpha Büchlera – cz. 1

W majowym numerze "Pszczelarstwa" ukazała się pierwsza część mojego artykułu omawiającego metodę dr. Ralpha Büchlera, wieloletniego kierownika pszczelarskiego Instytutu w Kirchhein w Niemczech. W artykule zawarłem również niektóre swoje wątpliwości dotyczące stosowania tej metody. W szczególności mam poczucie, że izolowanie matek jest zbyt daleko posuniętą "inżynierią" i uprzedmiotowieniem pszczół. Metoda opiera się jednak, na swoistym kompromisie - każdy musi wyważyć swoje racje.

Ralph jest jednym z europejskich naukowców, który na poważnie zainteresował się pracą nad uzyskaniem pszczół odpornych na warrozę. Jeśli jesteś zainteresowany jego pracą, poglądami i przemyśleniami, możesz posłuchać rozmowy, jaką wraz z Jakubem Jarońskim przeprowadziliśmy z Ralphem w październiku zeszłego roku - https://warroza.pl/ralph-buchler/


„Dziesięć lat to realistyczny termin", czyli o metodach biotechnicznych dr. Ralpha Büchlera – cz.1 


Idea hodowli pszczół odpornych na inwazję roztocza Varroa destructor zyskuje w kraju coraz większą liczbę zwolenników. Zjednoczenie środowisk pszczelarskich jest pierwszym, a jednocześniej najważniejszym krokiem, jaki należy uczynić, aby ten cel mógł się urzeczywistnić.



Varroaresistenz-2033 to ruch pszczelarski, który rozpoczął się w Niemczech wiosną 2023 roku. Różne środowiska pszczelarskie i grupy hodowców z Niemiec – zainspirowane pracą dydaktyczną i naukową dr Ralpha Büchlera (byłego, wieloletniego kierownika Instytutu Pszczelarskiego w Kirchheim,) – zorganizowały wówczas spotkanie, podczas którego wytyczyły wspólny cel i podjęli wyzwanie: pszczoły odporne na warrozę w Europie do 2033 roku („Varroaresistente Bienen bis 2033 in Europa”). Tym samym wyznaczyli okres 10 lat na to, żeby wszyscy pszczelarze wyszli z punktu „A”, czyli obecnej trudnej sytuacji w pszczelarstwie i znaleźli się „w punkcie B” – mogli prowadzić chów pszczół, które nie wymagają kuracji mających na celu niszczenie dręcza pszczelego (roztocza Varroa destructor).

Teoria, praktyka i biznes


Czy cel ten jest możliwy do osiągnięcia? Trudno powiedzieć i to z prostej przyczyny: teoria miesza nam się z praktyką. Ralph Büchler stwierdził: „Dziesięć lat to realistyczny termin, o ile pszczelarze zrozumieją, że jako cała pszczelarska rodzina muszą podążać we wspólnym kierunku, dlatego problem pozostaje otwarty”. W teorii, zakładającej współpracę wszystkich środowisk rozwiązanie problemu warrozy w dekadę jest możliwe. Świadczą, o tym liczne przykłady uzyskania odporności na warrozę przez niektóre lokalne populacje pszczół miodnych na całym świecie (także w Europie). O kierunku ewolucji naszej europejskiej (także polskiej) populacji pszczół decydują jednak głównie partykularne interesy pszczelarzy. Do tej pory postępowaliśmy (świadomie i celowo lub też nieświadomie) w sposób będący w kontrze do ewolucyjnego rozwiązania problemu odporności pszczoły miodnej na najgroźniejszego pasożyta i przenoszone przez niego choroby wirusowe.

Aby rozwiązać problem pszczelarze musieliby poświęcić własne krótkoterminowe interesy (co w praktyce wydaje się całkowicie niemożliwe) lub wypracować metodę, w której odpowiednie kierunki chowu i hodowli nie będą sprzeczne z ich dążeniami. Przemysław Szeliga (prezes Polskiego Stowarzyszenia Hodowców Matek Pszczelich) w jednym z wywiadów powiedział: „Jeśli pszczoły miałyby nawet świetne instynkty higieniczne, świetnie radziłyby sobie z warrozą, ale ucierpiałaby na tym miodność, to nasuwa się pytanie: po co pszczelarzowi takie pszczoły. Takie mogą żyć dziko” („Pszczelarstwo”, 2022,5). Podobne głosy płyną z wielu źródeł – również od pszczelarzy, którzy uważają się za amatorów, hobbystów. Jest więc jasne, że jeśli nie wypracujemy metody, która połączy interesy pasieczników i owadów (przyjmijmy uproszczenie, że z biologicznego punktu widzenia w interesie pszczół jest wykształcenie odporności na warrozę), to zdrowie populacyjne pszczół będzie musiało ustąpić celom biznesowym – dokładnie tak, jak to się dzieje nieustannie do tej pory od ponad czterech dziesięcioleci.

Metod połączenia interesów pszczół i pszczelarzy jest bardzo wiele. Chociaż we własnej pasiece nie kieruję się motywacją ekonomiczną (nie twierdzę przy tym, że nie posiadam jakiejś egoistycznej motywacji polegającej na realizowaniu swojej pasji), to w artykułach publikowanych w „Pszczelarstwie”, jak i na innych kanałach (np. na stronie www.bractwopszczele.pl), prezentowałem wiele rozwiązań, które ją uwzględniają. Szczególnie promowałem podejście podobne do tego, jakie zastosował w swojej pasiece Erik Österlund, łącząc pszczelarzy przy realizacji wspólnego celu w lokalnej hodowli. Rozwiązania te, poza nielicznymi wyjątkami, nie są wykorzystywane w praktyce. Pszczelarze twierdzą, że chcą pszczół odpornych, ale gdy podejmują indywidualne decyzje bardzo często dokonują wyborów stojących w kontrze do możliwości ich uzyskania. Przykładowo: importują obce genetycznie matki lub prowadzą pasieki metodami przemysłowymi, gdzie zdrowie populacyjne schodzi na dalszy plan.


Pszczelarz „inżynier”


Tym razem nieco dokładniej opiszę metodę, którą w sposób bardziej szczegółowy omówiłem w mojej książce „Pszczelarstwo w zgodzie z naturą (...)”. Mam na myśli metodę prowadzenia selekcji połączonej z wykorzystaniem metod biotechnicznych (przy równoczesnej rezygnacji z chemioterapeutyków), a więc – jak to nazywam – „inżynieryjne” sterowanie rozwojem rodziny pszczelej. Choć znam tę metodę od lat, przyznam, że do tej pory raczej nie poświęciłem wiele czasu na jej propagowanie. I to nie dlatego, żebym uważał, że jest nieskuteczna w kontrolowaniu populacji pasożyta, czy jako narzędzie możliwe do wykorzystania w selekcji. Po prostu nie podoba mi się tak mocna – właśnie „inżynieryjna” – ingerencja w rodzinę pszczelą i sterowanie jej rozwojem. Jestem zwolennikiem w pełni naturalnych rozwiązań, chowu lokalnych pszczół dobrze reagujących na warunki środowiskowe, wstrzymujących czerwienie na zimę itp. Nie podoba mi się przekaz, który zamiast zdać się na naturalne przystosowania lokalnych pszczół przekonuje, że można więzić się matki pszczele i samemu decydować o tym, kiedy i w jaki sposób ma rodzina pszczela ma prawo się rozwijać, twierdząc przy tym rzecz jasna, że to dla dobra pszczół, które zatraciły zdolności adaptacyjne. Owszem, zatraciły, gdyż pszczelarze od co najmniej stu lat robią wszystko, żeby tak się stało. Trochę przypomina to narrację, że trzymając psy na łańcuchach dbamy o ich dobrostan, gdyż w innym wypadku mogłyby wybiec na drogę i zginąć pod kołami samochodu. O swoim podejściu do izolacji matek pszczelich wspominałem w artykule „Izolator Chmary: jestem za, a nawet przeciw” („Pszczelarstwo”, 2022, 8). Tam też doceniłem jednak skuteczność tych metod, pisząc m.in.: „Zdecydowanie podzielam również opinię Igora Pawłyka, który twierdzi, że dzięki technologii Petra Chmary można ograniczyć korzystanie z akarycydów do absolutnego minimum (np. spalenia jednej tabletki w ulu w ciągu roku czy innego zabiegu). Ba, uważam wręcz, że jeśli zdecydowalibyśmy się kilka razy w sezonie zastosować izolator Chmary w połączeniu z prostymi zabiegami biotechnicznymi, moglibyśmy śmiało zrezygnować z używania akarycydów, skutecznie utrzymując porażenie dręczem na poziomie niezagrażającym istnieniu rodzin pszczelich”.

Izolacja i „dobro pszczół”


Izolacja matek pszczelich jest kluczowym narzędziem metod biotechnicznych – wydaje się warta rozważenia przy poszukiwaniu naszych indywidualnych kompromisów. Uważam, że w obecnej sytuacji epizootycznej warrozy (swoistej pandemii) nie ma dobrych rozwiązań. Każde polega na subiektywnym wyborze mniejszego zła. Za nieodpowiednie uważam stosowanie akarycydów (także tych tzw. naturalnych), a już z całą pewnością to bezrefleksyjne, nagminnie praktykowane w pasiekach. Jednak zamykanie matek w izolatorze także nie jest dobre, podobnie jak skazywanie rodzin na śmierć przez zaniechanie leczenia. Niektóre wybory należą do kategorii dylematów moralnych, wskazywanych przez filozofów i etyków. Czy „lepsza” jest akceptacja „mniejszego zła”, które dokonuje się z naszym udziałem, czy też „większego zła”, które następuje samoczynnie. Każdy inaczej rozstrzygnie ten dylemat i nie ma w tym nic specjalnie dziwnego, ani nomen omen złego (oczywiście pomijam te rozwiązania, które moglibyśmy wszyscy zgodnie uznać za jednoznacznie niedobre, niemoralne czy niewłaściwe). W przypadku rozterek pszczelarskich za właściwe (w odróżnieniu od „mniej złego”) uważam wyrwanie się z kręgu etycznych wątpliwości poprzez rozwiązanie problemu warrozy. To pozwoliłoby nam wszystkim chować zdrowe pszczoły, bez potrzeby stosowania środków parzących, toksycznych, czy więzienia matek. Bierna postawa nie stanowiłaby wówczas przyczyny zagłady rodzin. Osoby, które w dalszym ciągu stosowałby takie metody nie mógłby się posiłkować argumentem, że robią to dla „dobra pszczół”. Obecnie wielu pszczelarzy używa go do uzasadnienia wielokrotnych zabiegów za pomocą tzw. twardej chemii. Mało tego, niektórzy dla dobra pszczół sprowadzają do siebie obce genetycznie, nieprzystosowane do lokalnych warunków reproduktorki, twierdząc, że są one bardziej witalne w wyniku wywołującego efekt heterozji kojarzenia obcych podgatunków czy ekotypów. Są i tacy pszczelarze, którzy przekonują, że dzięki działaniom zmierzającym do zwiększenia produktywności pszczół są w stanie utrzymać się z pszczelarstwa i tym samym ratują pszczołę miodną od grożącego jej, z powodu inwazji dręcza pszczelego, wymarcia. Bo przecież, gdyby nie produkcja miodu, nikt nie zajmowałby się pszczołami... Prawdziwość tego typu argumentów pozostawię bez komentarza.

Uważam więc, że musimy jasno zdefiniować nasz wspólny cel – podobnie jak zrobił to ruch skupiony wokół Ralpha Büchlera. Wydaje mi się, że cel w postaci „pszczół odpornych” nie został jeszcze w pełni zinternalizowany przez całe środowisko pszczelarzy w Polsce (a więc nie uznano go za własny). Wciąż nie zakończyliśmy nawet dyskusji, czy uzyskanie odporności jest możliwe i czy ma sens. Mając ustalony priorytet, moglibyśmy zacząć rozmawiać o rozwiązaniach praktycznych – lepszych bądź gorszych. Metody biotechniczne mogą stanowić jedno z narzędzi, za pomocą których spróbujemy osiągnąć cel: „pszczoły odporne na warrozę w Europie do 2033 roku”.

Zrozumienie biologii pszczół


Rozwiązanie problemu warrozy wymaga, poznania i zrozumienia biologii pszczół, pasożyta V. destructor i wirusów, rozwojowi których sprzyja jego inwazja. O ile przyswojenie szczegółowej wiedzy może sprawiać trudność osobom, które nie są specjalistami z zakresu pszczelnictwa, weterynarii, czy biologii ewolucyjnej (daleki jestem od twierdzenia, że ją przyswoiłem), o tyle podstawowe zagadnienia – ujęte w pewnym uproszczeniu nie powinny stanowić bariery nie do pokonania. Stosowanie metod biotechnicznych proponowanych przez Ralpha Büchlera należy poprzedzić poznaniem kilku zagadnień, min. dotyczących transmisji patogenów, znaczenia procesu rojenia się pszczół dla zachowania zdrowia rodzin czy roli, jaką pełnią owady pokolenia zimowego.

Transmisja patogenów


Po pierwsze, musimy zrozumieć, że obecny system nowoczesnego pszczelarstwa sprzyja utrwalaniu, a wręcz nawarstwianiu problemu warrozy, ponieważ sprzyjania poziomej transmisji patogenów (mikroorganizmów i pasożytów). Duża liczba pni ustawionych w niewielkich odległościach ułatwia rozprzestrzenianie się organizmów chorobotwórczych. Ten czynnik nabiera szczególnego znaczenia w regionach przepszczelonych, gdzie nasilona transmisja patogenów ma miejsce nie tylko w obrębie pasiek, ale także między nimi.

Częste stosowanie preparatów przeciwwarrozowych w rodzinach stacjonujących na tych terenach (w mojej ocenie nieracjonalne) wywiera na patogeny presję ukierunkowaną na ich uzjadliwianie się, czego konsekwencją jest przetrwanie i rozprzestrzenienia się szczepów najbardziej agresywnych. W takich warunkach osiągają one większy sukces ewolucyjny niż szczepy łagodne. Konieczne jest więc wprowadzenie w praktyce pszczelarskiej zmian, które zminimalizują transmisję poziomą i będą wspierały transmisję pionową. Ta ostatnia polega na tym, że główna droga „transferu” patogenów biegnie od jednego pokolenia pszczół do kolejnego (od matki do robotnicy, od rodziny pszczelej do rodziny-córki, np. roju czy odkładu). Taki system wspiera ewolucję łagodnych patogenów, a więc tych, które są w stanie przetrwać z gospodarzem. Jeśli bowiem okazałyby się zbyt agresywne, zginą wraz z nim i tym samym wyeliminują się z puli genetycznej.

Całkowite wyeliminowanie transmisji poziomej nie jest możliwe w praktyce. Nawet w systemie naturalnym (gdzie rodziny dziko żyjące bytują w znacznych odległościach od siebie) taka transmisja będzie miała miejsce. Należy zatem dążyć do ograniczenia transmisji patogenów do poziomu, który w dłuższej perspektywie nie będzie wspierał ewolucyjnego sukcesu najbardziej zjadliwych szczepów patogenów.

W ocenie dr. Büchlera zjawisku uzjadliwienia patogenów w obecnych warunkach sprzyja szczególnie okres schyłku lata. Poziom porażenia roztoczem większości rodzin jest wówczas wysoki (są przed leczeniem). Brak pożytku powoduje, że „bezrobotne” pszczoły z silnych rodzin szukają pokarmu u słabszych – zaczyna się okres intensywnych rabunków, które sprzyjają transmisji patogenów.

Rojenie się pszczół


Rójka to nie tylko naturalny sposób rozmnażania się pszczół miodnych, to także letnia przerwa w czerwieniu matek, która ma bardzo pozytywne skutki. Rój stwarza szansę przetrwania rodzinie zaatakowanej przez chorobę czerwiu (np. bakterie zgnilca amerykańskiego). Co prawda pszczoły rojowe „zabiorą” ze sobą część przetrwalników do nowego gniazda, ale poziom jego zanieczyszczenia będzie na tyle niski, że rodzina może uchronić się przed rozwojem choroby. Z dużym prawdopodobieństwem „skażony” pokarm pszczoły zużyją zanim pojawią się podatne na zakażenie lary, w których choroba będzie mogła się rozwinąć na nowo. Ten mechanizm stosuje się przy zwalczaniu zgnilca w pasiekach (przesiedlenie jedynie dorosłych pszczół do nowego ula).

W przypadku inwazji Varroa przerwa w czerwieniu matek powoduje zahamowanie dynamiki przyrostu populacji pasożyta. Według niektórych badaczy (Torbena Schiffera czy Jürgena Tautza) wyjście roju może doprowadzić do zmniejszenia się populacji dręcza o kilkadziesiąt procent (nawet do 70). Skutkuje również skróceniem okresu rozwoju pasożyta w rodzinie pszczelej o ok. miesiąc. Dzięki opóźnieniu rozwoju rodziny pszczelej wiosną, a także wstrzymującym go jesienią, połączonym z umożliwieniem wydania roju, zapewnimy pszczołom niski poziom inwazji, który powinien być dobrze tolerowany nawet przez rodziny nieodporne. Zabiegi te powinny zatem istotnie zwiększyć ich szanse na przetrwanie zimowli (tabela 1, kolumna 1 i 3 – 8295 roztoczy vs. 415).


W wielu różnych eksperymentach (prowadzonych np. przez prof. Thomasa D. Seeley’a), wyjście roju umożliwiło rodzinie rodzinie przetrwanie o co najmniej jeden sezon dłużej, w porównaniu z rodzinami, które nie wydały roju. Oczywiście, z punktu widzenia ekonomii pasiecznej rójka jest niekorzystna, ale narzędziami biotechnicznymi moglibyśmy ją symulować w taki sposób, żeby wręcz służyła osiągnięciu celów założonych przez pszczelarza. Mam na myśli przeprowadzenie zabiegu w czasie skorelowanym z występowaniem lokalnych pożytków, co mogłoby spowodować zwiększenie zbiorów miodu.

Pszczoła zimowa


Dla zapewnienia rodzinie przetrwania (ściślej rzecz ujmując – zwiększenia prawdopodobieństwa) konieczne jest wychowanie zdrowych pszczół zimowych – a więc tych, która muszą przezimować i wychować nowe pokolenie wiosną. Chora pszczoła zimowa (zraniona i osłabiona przez dręcza, zakażona wirusami) jest krótkowieczna. Prawdopodobieństwo, że zginie zimą jest duże, a jeśli nawet ją przeżyje do wiosny, to nie będzie w stanie ogrzać i wykarmić pszczół wiosennych. Zadaniem pszczelarza stosującego metodę Büchlera jest zapewnienie rodzinom podczas wychowu pszczół zimowych niskiego stopnia porażenia dręczem i wirusami. Rodziny, w których pszczoły zimowe były silnie porażone zginą lub będą zbyt słabe do dalszego gospodarczego wykorzystania.

Należy pamiętać, że infekcje wirusowe, w rozwoju których bierze udział dręcz pszczeli, nie nie ustają wraz z chwilą jego eliminacji z rodziny. Zakażone pszczoły są w niej wciąż obecne. Poziom danego wirusa obniży się wraz z pojawieniem się kolejnych pokoleń pszczół. Oznacza to, że jeśli nawet zniszczymy całą populację dręcza bezpośrednio przed okresem wychowu pszczoły zimowej to istnieje ryzyko, że mimo tego część młodych pszczół (zimowych) będzie zakażona.


poniedziałek, 17 marca 2025

Podsumowanie zimy 2024/25

Za oknem biało, kalendarzowa zima ma trwać jeszcze przez kilka dni, ale ja już postanowiłem podsumować zimowlę. Zdecydowanie nie dlatego, że wszystko już się rozstrzygnęło i wiem na pewno, że dadzą radę przetrwać te pszczoły, które żyją do tej pory. Tak naprawdę do późnej wiosny (powiedzmy nawet 1 maja) może jeszcze się wydarzyć absolutnie wszystko (do 100% strat włącznie) - a zwłaszcza w takich pasiekach jak moja. Nie raz już słyszałem, że pszczoły przetrwały zimę właściwą, a na przedwiośniu padały jak - nie przymierzając - muchy. Postanowiłem jednak zrobić małe podsumowanie zimy, licząc się z tym, że podsumowanie przedwiośnia może jeszcze przynieść jakieś zmiany - i oby ich nie było, albo były niezbyt daleko idące. A postanowiłem to zrobić właśnie dlatego, że za oknem biało, to i jest trochę czasu na to, bo nie chce się wychodzić do innej roboty...

Do zimy przygotowałem 13 rodzin. W ogóle poprzedni sezon był dla mnie wyjątkowo udany - bo przecież nie było mnie prawie cały aktywny sezon, a pasieka powiększyła się z 1 rodziny (czy raczej matki pszczelej z kilkoma robotnicami) do 13 rodzin/odkładów. Ha! 

Tym razem - przynajmniej do tej pory - sytuacja w grupie krakowskiej i grupie beskidzkiej kształtowała się zgoła odwrotnie niż w poprzednich latach. Pierwszy raz odkąd przeprowadziłem się (i pszczoły) tutaj, do powiatu limanowskiego, grupa beskidzka przezimowała lepiej niż grupa krakowska. W grupie beskidzkiej zimowałem 7 rodzin, a w grupie krakowskiej 6 - przezimowało odpowiednio 6 (85%) i 2 - a w zasadzie 1, bo druga przezimowała pięknie, ale bez matki (33 lub 16% zależy jak liczyć). Zimowla wypada więc (przy niższej wartości, bo chyba ta jest właściwa) na poziomie 54% (7/13).  

W tym roku też najgorszy statystycznie (choć nie wiem czy przy tak małych liczbach w ogóle jest sens i potrzeba mówić o statystykach i procentach) wynik zanotowałem wśród rodzin z projektu "Fort Knox". Z pięciu rodzin z Damianowych pszczół, które przywiozłem od Marcina w ramach projektu, przezimowała tylko jedna. 

Co ciekawe znacząca większość rodzin, którym udało się przezimować (oby takie zostały po przedwiośniowaniu), wygląda bardzo ładnie. Kilka lat temu miałem podobny przypadek - przezimowało wtedy względnie niewiele rodzin (bodaj 10 z 40), ale wszystkie były dość silne. 


Dennica jednej z osypanych rodzin - nie znalazłem tam wielu roztoczy

W tym roku sytuacja kształtuje się następująco.

Grupa krakowska

Pasieka Las 1.

Zimowałem tu rodzinę sprezentowaną od Łukasza, jedną rodzinę fortową i rójkę, która sama przyszła do tego ula. Choć rójka ta prawie sama się zakarmiła (dodałem jej trochę bardziej dla spokojności sumienia niż z potrzeby) i jesienią cieszyła oko, to zostawiła po sobie pusty ul - a raczej nie pusty, tylko pełny ramek z miodem i pokarmem. Osypała się też rodzina fortowa. Rodzina od Łukasza przezimowała na luźno około 5 ramkach, ale bez matki. Piszę o "luźnych pięciu ramkach" bo pszczoły w tej rodzinie były dość rozbiegane i zajmowały właśnie tyle - gdy otwarłem ul, pszczoły nie były zbite w kłąb. 

Przezimowana rodzina bez matki - pszczoły rozkłębione luźno obsiadające mniej więcej 5 ramek

Gniazdo po rójce

Pasieka Las3.

Zimowałem tu 3 rodziny fortowe - z nich została jedna - dość ładna. Rodzinie dodałem trochę pokarmu z innych uli i zostawiłem ją w spokoju. Miała już trochę zasklepionego czerwiu, więc z matką było wszystko w porządku. Choć różne rzeczy mogą wydarzyć się na przedwiośniu, raczej założę, że wszystko jest w porządku i pojadę odwiedzić ul dopiero z początkiem maja (być może akurat na podziały, żeby odbudować populację fortową). 

Jedna z rodzinek zakitowała prawie cały wylotek - nie udało jej się jednak przezimować.

Przezimowana rodzina z projektu

Grupa beskidzka

Pasieka Kr

Tam zimowałem 2 rodziny - odkłady z kupionej od Damiana rodziny. Jeden z odkładów miał w zeszłym sezonie grzybicę wapienną, do zimy rodzina była względnie dobrze przygotowana, ale oczywiście pszczele "mumie" nie napawały optymizmem. Odkład ten przezimował, choć obecnie jest to najsłabsza rodzina - obawiam się, że obecne załamanie pogody może albo dokończyć rodzinkę, albo przynajmniej osłabić ją jeszcze bardziej. Drugi z odkładów przez cały sezon był zdrowy, do zimy ładnie się przygotował - rodzina przeżyła też w bardzo ładnym zdrowiu i sile. 

Silniejszy z odkładów (ul/skrzynka WP)

Pasieka domowa KM

Tu zimowałem 5 rodzin - 2 rójki, rodzinę z poprzedniorocznym ratowanym "przetrwalnikiem", rodzinę ze starą matką od Damiana i jedną z rodzin fortowych (zaparzoną). Nie przezimowała rodzina fortowa, a jedna z rójek przezimowała w jednej uliczce z matką - do tej rodziny podałem pszczoły z bezmatka przywiezionego z pasieki Las1. Rodzinka pięknie się połączyła. Jedyne co może martwić, to fakt, że matka zaczęła czerwić jak głupia (gdy zaglądałem w zeszłym tygodniu czerw był mniej na bodaj 4 ramkach) - choć rodzina jest dość rozsądnych rozmiarów, to jednak tak duża ilość czerwiu zostawiona na obecne ochłodzenie może martwić. Mam jednak nadzieję, że pszczoły dadzą radę. 

Rójka-garstka przezimowanych pszczół (trochę więcej ukryło się ich niżej)

Dość ładna przezimowała druga z rójek, która podwiesiła się w pustych korpusach. Rójka weszła do ula z górnym wylotkiem i zbudowała bardzo rozsądnej wielkości dzikie gniazdo. W pierwszej chwili planowałem przy ciepłych dniach przenieść ją na ramki. Ostatecznie zdecydowałem się jednak ją zostawić - jedynie przeniosłem ją (tj. daszek z podwieszonymi plastrami) do trochę mniejszego gniazda/ula z dolnym wylotkiem. Zobaczymy jak będzie sobie radzić samodzielnie - czy się wyroi, czy uda mi się rójkę złapać, czy uda jej się zakarmić samej? Wszystko się okaże. W razie czego pozostaje możliwe karmienie przez położenie na dennicy ciasta lub innego rodzaju podkarmiaczki. 

Widok od dołu na przezimowaną rójkę

Pozostałe dwie rodziny przezimowały bardzo ładne. Trochę niepokoiła mnie rodzina kupiona od Damiana, ponieważ wiosną zeszłego roku było w niej całkiem sporo bezskrzydłych pszczół. Widać odebranie czerwiu (do odkładów na pasiekę Kr) i przerwa w czerwieniu dobrze jej zrobiły, bo przezimowała bardzo ładnie. 

Pokarm z osypanych rodzin
raczej się nie zmarnuje

Przez poprzednie 2-3 tygodnie wiosna ruszyła i pogoda się ustabilizowała. Czas ten wykorzystałem nie tylko na przeglądy pszczół, ewentualne podanie im jakiegoś dodatkowego pokarmu (większość tego nie wymagała), ale i wyczyszczenie uli, przetopienie woszczyny czy odwirowanie lub wyciśnięcie pokarmu z ramek (który obecnie już wesoło bulgocze w dymionach). Dodam, że w tym roku topiłem bardzo dużo węzowych ramek, które trafiły do mnie z odkładami z Fortu czy kupioną od Damiana rodziną. Kolejny raz widzę, że wosk ten - jakkolwiek wcale nie najgorszy z jakim miałem do czynienia - w ogóle jakościowo nie zbliża się do mojego czystego wosku z ramek bezwęzowych. Przy klarowaniu pieni się, a na dole zbiera się gruba warstwa tego... no właśnie nie wiem czego, czy to starego wielokrotnie przegrzanego wosku, czy też jakichś zanieczyszczeń typu parafiny i inne takie. W każdym razie strat jest dużo, wosk wymaga dużo więcej obróbki, a i tak nigdy nie osiągnie tej jakości i czystości, do jakiej jestem przyzwyczajony.

Ostatnie dni przyniosły ochłodzenie - według prognoz powinno  ono trwać mniej więcej tydzień. Niestety tego typu ochłodzenia po kilkutygodniowych wzrostach temperatur raczej nie przyniosą nic dobrego, gdyż w ulach rozwój mógł zacząć się na dobre (podobnie jak w mojej połączonej rodzinie). Oby pszczoły dały radę wygrzać ten czerw, który się tam pojawił. To kolejny argument za tym, żeby trzymać i hodować "ostrożne" pszczoły, które nie ruszają z gwałtownym rozwojem aż sytuacja nie ustabilizuje się na dobre. Z obawą i nadziejami trzeba czekać na prawdziwą wiosnę - myślę, że jeszcze co najmniej miesiąc, może półtora, zanim będzie można powiedzieć z pewnością czy i co przeżyje. Oby nadchodzący sezon był rozsądnie dobry.


EDIT 20.03.2025 

Resztki śniegu leży jeszcze na północnych stokach, ale dziś był wyjątkowo ładny dzień - postanowiłem więc zajrzeć do słabszej rodziny z pasieki Kr, żeby ewentualnie dodać jej pokarmu (miała niewiele) - niestety, w sumie zgodnie z moimi obawami - rodzinka osypała się w czasie ostatnich mrozów. W sumie można się było tego spodziewać. Na dziś zostało więc 6 rodzin z 13 (46%) - wszystkie były jednak dość ładne, podobne jak te przezimowane na zdjęciach, a więc liczę, że już zostaną. 

wtorek, 14 stycznia 2025

Co się działo w pasiece i nie tylko - czyli krótkie podsumowanie roku 2024

Na wstępie napiszę, że wystawiłem jeden egzemplarz mojej książki na aukcję Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy - w tej chwili, gdy piszę te słowa, cena wciąż (choć minimalnie) jest niższa niż cena nabycia jej u wydawcy (92 zł, u wydawcy 95). Moim zdaniem tak się nie godzi! Proszę zróbcie tak, żeby cena była choć o parę złotych wyższa! Pieniądze idą na szczytny cel!


Ale do rzeczy, albo raczej do początkowych dygresji. Nie do końca wiem co się działo, bo przez ponad pół sezonu pszczelarskiego mnie nie było, bo byłem na wyprawie rowerowej dookoła Bałtyku - to też mam w planie opisać i może kiedyś się do tego zabiorę. Spróbuję jednak podsumować to, co wiem i co jeszcze pamiętam. Do zrobienia tego wpisu zabieram się od początku października, czyli od momentu, kiedy zakończyłem podkarmianie i skończył się pszczelarski rok. Trudno powiedzieć, kiedy ten wpis zakończę, bo co chwila wypada mi jakaś praca. Postanowiłem jednak wreszcie nad tym usiąść. 

Do poprzedniego postu - który niejako siłą wdarł się przed bieżący - skłoniła mnie sytuacja, a raczej wzburzenie tym, że ktoś raczył mi grozić pozwem za to, że prowadzimy sobie dyskusje. W tzw. międzyczasie poświęcałem jednak mnóstwo pracy i czasu na różne pszczelarskie zagadnienia. Obecnie żyję jednak spokojniej niż dawniej i chcę zachować umiar i równowagę również w temacie pszczół. Po latach bieganiny moje życie trochę się uspokoiło, w tym sensie, że nie mam już nad wyraz pilnych spraw, które zmuszałyby mnie do pracy od świtu do nocy. Więc i częściej po prostu siedzę wieczorami z książkami, zamiast pracować do późna tylko po to, żeby potem wyciągnąć się na łóżku w bezsile fizycznej i psychicznej, a od rana zacząć znów biegać w kołowrocie niczym chomik. Wpis podsumowujący sezon schodził więc ciągle na plan dalszy. 

Co było pilniejsze w tematyce pszczelarskiej? 

Manifest Rozwoju Pszczelarstwa Przyjaznego Pszczołom

Przede wszystkim pracowaliśmy z Kubą (warroza.pl) i innymi osobami nad "Manifestem Rozwoju Pszczelarstwa Przyjaznego Pszczołom" - z dokumentem możesz zapoznać się tutaj, możesz tam też wyrazić dla niego swoje poparcie, o ile tematyka i postulaty są ci bliskie. 

Dokument nie jest na pewno moją idealną wizją pszczelarstwa, ale jest jej względnie bliski - biorąc pod uwagę kompromisy między pszczelarstwem zawodowy, amatorskim (prawdziwie) i budowaniem warunków do tworzenia się dziko żyjących populacji pszczół. Zgadzam się zasadniczo ze znaczącą większością postulatów. Są jednak takie, pod którymi nie mogę podpisać się w pełni w 100%. Oczywiście, całość dokumentu jest na tyle bliska moim poglądom, że pod całym dokumentem podpisać się mogę  i można powiedzieć też, że reprezentuje on moje podejście (w niektórych punktach na zasadzie kompromisu). 

Przykładowo - jeśli już mówimy o tych sprawach, które nie są "moje" całkowicie - to zdecydowanie nie jestem za tym, żeby w ogóle wspierać finansowo leczenie pszczół [zapis 9f o treści: "wspieranie badań próbek pszczół/osypów/czerwiu, służących ograniczeniu i dostosowaniu kuracji do sytuacji w pasiekach i konkretnych rodzinach pszczelich, z wyższym priorytetem niż dofinansowania leków" mógłby sugerować, że w ogóle jakieś wsparcie dla leków byłoby postulowane - owszem, z niższym priorytetem, ale jednak]. W ogóle wszystkie zapisy dotyczące leczenia/kuracji sformułowałbym mocniej, w taki sposób, że absolutnie konieczne jest jak najszybsze odejście od leczenia pszczół - żadne wsparcie się tu - moim zdaniem - nie należy. To oczywiście, żeby była jasność, nie równa się postulatowi zakazu leczenia, ale tylko zabrania jakiegokolwiek wsparcia. To są dwie różne rzeczy. Chcesz leczyć, to zdobywaj na to środki, idź do weterynarza, niech ci je zapisze, tak jak zapisuje kuracje dla psów, czy kotów i zapłać za to 100 procent ceny. W obecnej sytuacji państwo systemowo nie powinno tego ułatwiać w ten sposób, że idziesz do prezesa koła, który zamawia dla ciebie ile chcesz i jeszcze dostajesz za to zwrot pieniędzy. Czy zakończenie wsparcia spowodowałoby jednak jakieś patologie? (np. stosowanie innych niesprawdzonych - a tańszych - substancji?) Być może - ale to już głowa innych struktur, żeby pilnować jakoś (no właśnie: "jakoś"), żeby tego nie było. Dziś i tak nikt niczego nie pilnuje w obrocie detalicznym. W tym sensie mogłoby okazać się (choć pewnie byłoby to marginalne zjawisko), że niektóre produkty będą bardziej bezpieczne ze sklepowej półki niż zza niektórych płotów. 

Dodatkowo w zapisach mamy propagowanie metod biotechnicznych jako "niezbędnego i głównego elementu zintegrowania walki z warrozą". Nie. Należy odejść od "walki z warrozą" na rzecz stworzenia systemu, który wypracowałby rozwiązanie problemu warrozy, a organizm dręcza "zepchnąłby" z pozycji "głównego wroga" pszczół i pszczelarzy, do poziomu mało groźnego organizmu wręcz towarzyszącego rodzinom - czyli do statusu np. barciaka (nie odmawiając obu organizmom statusu pasożyta pszczół - z biologicznego punktu widzenia oba te organizmy są pasożytami pszczół, a z gospodarczego punktu widzenia są tzw. szkodnikami - tego im pewnie nic nie odbierze, niezależnie od tego jak będziemy je traktować). Metody biotechniczne są jednym ze sposobów, ale na pewno nie są środkiem jedynym i niezbędnym. I tak dalej, i tak dalej. 

W moim mniemaniu też punkt VI (dotyczący "tworzenia warunków służących naturalizacji populacji Apis mellifera") został sformułowany zbyt niejasno i zbyt łagodnie. Stoję na stanowisku, że każda forma i próba naturalizacji pszczół (tak to nazwijmy posiłkując się treścią punktu) jest długofalowo pozytywna. Nie boję się nagle zalewu nas przez problemy płynące z dzikiej populacji (której obecnie w zasadzie nie ma). Miałem wrażenie, że ci, którzy byli raczej w opozycji do tego punktu (i głos których go złagodził), mieli jakąś obawę, że gdy Manifest promować będzie "tworzenie warunków służących naturalizacji" pszczoły miodnej, pszczelarze masowo zaczną sprowadzać obce matki, tworząc dla nich sztuczne roje i osadzać je po lasach i różnych dziurach. Być może tym osobom wydaje się, że pszczelarze czekają już w blokach startowych tylko na hasło, na to, żeby ktoś powiedział jedno słowo, które uruchomi lawinę tworzenia nam tutaj dziko żyjącej populacji w wielkości co najmniej takiej jak populacja pasieczna. Ze wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami - czyli nagle przeniosą "tony" bakterii i wirusów na dzikie zapylacze i zaczną masowo wyjadać nektar z ubożejącej bazy pożytkowej. 

Ogólnie jednak uważam, że dokument reprezentuje bezpośrednio interesy środowiska pszczelarzy naturalnych, bartników - pośrednio reprezentuje jednak - w moim mniemaniu - interesy pszczół i całego pszczelarstwa. Całego środowiska. 

Rzecz jasna, krytyk tego dokumentu było wiele - część z nich była merytoryczna, a część, cóż, nazywała to bełkotem. Były i takie opinie (nie tyle wprost do zapisów, ale w dalszej dyskusji nad treścią manifestu): "Fajnie wejdźmy z powrotem na drzewa" i dalej ta sama osoba: "Jestem pszczelarzem zawodowym w 3 pokoleniu posiadamy ok 500 rodzin pszczelich i włos mi się jeży jeśli mam patrzeć na jak pan to ujął selekcję naturalną… mam patrzeć na śmierć moich dziewczyn? Bo tak jest fajnie nowocześnie? Mam nadzieję że posiada pan nadzór lekarza weterynarii i w promieniu 5 km nie ma żadnej pasieki. A jeśli pan patrzy i pozwala pszczołom umierać w myśl manifestu i ideologii to powinna zająć się tym policja za znęcanie się nad istotami żywymi". No cóż, Manifest ani nie postuluje wchodzenia na drzewa (co najwyżej - w pewnym sensie i co też kontrowersyjne i nie wszyscy się z tym zgodzili - po to, żeby zawiesić tam barcie, o ile ktoś chciałby to robić) i nie postuluje wcale patrzenia na śmierć dziewczyn. Moim zdaniem postuluje raczej zrównoważoną ze środowiskiem gospodarkę pasieczną - nowoczesną, przyjazną środowisku, skuteczną ekonomicznie (ale nie opartą o przemysł i wyzysk pracy organizmów żywych). Ale jak już pisałem w poprzednim poście każdy sobie czyta i rozumie tak, jak chce to czytać i jeśli chce wywieźć z tego dokumentu wchodzenie na drzewa, to wywiedzie. A mi się już znudziło (po wielu latach) dyskutowanie z tego typu absurdalnymi poglądami dotyczącymi znęcania się. Dlatego tamtą dyskusję trzeba było zakończyć, co też uczyniłem. Przytoczę tu jednak wypowiedź jednego ze znanych profesorów pszczelnictwa (nie wiem jakie jest szczegółowe źródło, wypowiedź podesłał mi jeden z kolegów) z jakiejś rozmowy. Jest to odpowiedź na pytanie czy: "Pszczoły to wdzięczny obiekt badawczo-leczniczy?": "Hm, z praktycznego punktu widzenia tak – do prowadzenia doświadczeń w przypadku bezkręgowców nie jest wymagana zgoda komisji etycznej." Oznacza to, że jeśli pasuje nam to do naszej argumentacji w dyskusji i naszego sposobu postępowania możemy zawsze grozić innym Policją, a jeśli pasuje nam inny pogląd, to cieszymy się z tego, że komisja etyczna w ogóle nie jest zainteresowana pszczołami. 


A ja zawsze też w takich wypadkach, jak w tamtej dyskusji chciałbym zapytać: "Co 3 pokolenia pszczelarzy w pańskiej rodzinie zrobiło w sprawie odporności pszczół? Czy prowadzicie państwo selekcję na odporność? A może zorganizowaliście jakąś grupę współpracy, żeby wspólnie móc pracować nad lokalnymi adaptacjami? Czy też wręcz przeciwnie: sprowadzacie państwo obce genetycznie matki, ale innym sugerujecie, że pszczoły to nie york i nie służą do zabawy". Bo też taka sugestia padła, a wszyscy wiedzą, że yorki służą do zabawy ludzi - w przeciwieństwie do pszczół. No przecież. Ech. 

Argumentów przeciwko Manifestowi było więcej. Niektóre dotyczyły kolejnych regulacji w pszczelarstwie czy sugestii w nim tego, żeby w ogóle jakiekolwiek wsparcie kierowane było do działalności pasiecznej. Cóż, ja mam tu swoje dylematy. Wprowadzenie regulacji (kolejnych i kolejnych, a potem następnych, które naprawiają problem stworzony przez poprzednie) prowadzi czasem do absurdów, a z drugiej strony muszą być gdzieś jasne normy według których postępujemy. Moglibyśmy wprowadzić jedną regulację: "traktujcie bliźniego swego, jak siebie samego" i to by załatwiało większość problemów. Ale co by było, gdyby zgodnie z obowiązującym prawem masochista zaczął nas traktować jak samego siebie? Brr. Regulacje są niezbędne - pytanie jest tylko o ich treść i zakres. 

Co do finansowania czy wsparcia - tu zdania też są podzielone. Mi obecnie wydaje się, że w związku z kilkukrotnym przepszczeleniem naszego kraju, należałoby w ogóle zablokować jakiekolwiek wsparcie płynące do pszczelarstwa. Dlaczego mamy wspierać coś, czego jest już za dużo i skala ta zaczyna być problematyczna? Ale może jednak trzeba wspierać prawdziwych amatorów? (w odróżnieniu od zawodowców i zawodowców na niepełny etat). Może trzeba wspierać tych, którzy nie chcą rosnąć - właśnie po to, żeby rosnąć nie musieli w imię profesjonalizacji i opłacalności swojego hobby - a mimo tego wykonywali swoje zajęcie w sposób zdrowy i zrównoważony. Jeśli mały pszczelarz nie radzi sobie finansowo może rosnąć i się rozwijać, żeby sobie zacząć radzić, ale może jednak trzeba go wesprzeć (niekoniecznie finansowo, ale w ogóle w jakikolwiek sposób), aby mógł mieć 3-5 uli, utrzymując je w jakiejś ekstensywnej gospodarce? Z trzeciej strony w ogóle nie ma obowiązku bycia pszczelarzem, a ja coraz bardziej zaczynam się skłaniać do tezy, że w obecnych warunkach środowiskowych (mówię tu o ubożejących pożytkach, przepszczeleniu, zmianach i skażeniu środowiska itp.) może korzystniejszym by było likwidowanie pasiek, a nie utrzymywanie ich i wspieranie w jakiejkolwiek formie - nawet amatorskiej i "przyjaznej pszczołom". Już na pewno powinniśmy jednoznacznie zahamować jakiekolwiek przekonywanie do zakładania nowych pasiek. Chcesz być pszczelarzem - bądź, ale czy koniecznie trzeba przekonywać do tego nowe osoby, jak już nawet pszczelarscy producenci zaczęli mówić o kryzysie?

Tak czy owak są to sprawy dyskusyjne. Sam nie mam w nich jednoznacznego poglądu - widzę dużo plusów i minusów różnych rozwiązań, a oczami wyobraźni widzę tworzące się patologie, wypływające z coraz to nowych rodzajów wsparcia i regulacji. Ale z drugiej strony na żywca i otwartymi oczami widzę te dzisiejsze patologie, które występują w bieżącym systemie. Jak je usunąć? Nie wiem - choć Manifest w pewien sposób sugeruje rozwiązania, które są mi najbliższe. Na pewno odcinam się od wszystkich tych głosów, które gloryfikują pszczelarstwo, jako działanie jednoznacznie pozytywne środowiskowo. Tego jednego jestem pewny: chów pszczół miodnych nie jest jednoznacznie pozytywny dla środowiska - a już na pewno nie dla samych pszczół (znów trzeba by się zastanowić co rozumieć przez dobro pszczół i których pszczół) i na pewno nie chów w obecnej postaci. Być może bilans zysków i strat w większości rejonów jest pozytywny, ale i tak sądzę, że nie wszędzie.

Manifest jest wynikiem różnych kompromisów i dyskusji, w ramach których mieliśmy dochodzić do konsensusu. Nie da się zrobić tak, żeby zadowolić wszystkich, a przy tym odpowiedzieć na wątpliwości  i obawy różnych środowisk. Sprawy są zbyt złożone. 

Dokument był moim zdaniem potrzebny - niezależnie od tego ile osób i kto go poprze. Wszystkie środowiska pszczelarskie są dość rozproszone, a pszczelarze to prawdziwi indywidualiści. Nie zgadzają się nawet ci, którzy w zasadzie prowadzą bardzo podobną gospodarkę - opartą o metody nowoczesne, przemysłowe, intensywne. W tych dyskusjach środowiska pszczelarzy naturalnych są w zasadzie zawsze pomijane - są niszą, mało kto się w ogóle tym interesuje. W efekcie, gdy trwają prace nad jakimikolwiek postulatami pszczelarskimi, w ośrodkach decyzyjnych (np. w ministerstwie) od razu pojawiają się pszczelarscy biznesmeni (np. pan Łysoń, pan Kasztelewicz czy przedstawiciele środowisk hodowców matek pszczelich) i wszelkie nowe regulacje tworzone są pod ich lobbing. Skutek jest taki, że regulacje i rozwiązania wspierają pszczelarstwo intensywne, dominuje propaganda, że pszczół i miodu jest za mało. Na przykład, kilka lat temu wprowadzono "ulowe", które wspiera samo posiadanie pszczół - w przepszczelonym kraju... Na to wszystko na protesty wychodzą "hobbyści" (czytaj zawodowcy na niepełny etat) i dodają do tego miksu jeszcze narodową propagandę i przekaz, że wszystkiemu to winny miód z Ukrainy albo Unia Europejska - gdyby nie to, pszczelarstwo w Polsce nie miałoby żadnych, ale to żadnych problemów. Bo przecież przepszczelenie jest fejkniusem, pożytki są wspaniałe, zmian klimatu i środowiska nie ma, a choroby i straty w pasiekach mają tylko ci, co nie dbają o pszczoły. 

Dzięki zapisanym postulatom - i popartym przez pszczelarzy, a nawet i naukowców [daleko odważniejsi są tu naukowcy, którzy zajmują się dzikimi zapylaczami, ci od pszczoły miodnej, chyba boją się wyjść na dziwaków przed innymi] - środowiska aktywistów mogą wreszcie wesprzeć się na czymś konkretniejszym. Mogą powiedzieć, że nawet niektórzy pszczelarze dostrzegają swoje problemy i wprowadzenie mechanizmów wspierających zwiększanie populacji pszczół ich nie rozwiąże, a będzie wręcz przeciwnie. O ile wiem dokument już dziś jest wykorzystywany w rozmowach o programach pro-środowiskowych w grupie do spraw zapylaczy przy ministerstwie klimatu. Czy będzie z tego coś dobrego (czy też rozwiązania doprowadzą do kolejnych problemów i patologii) - czas pokaże. 

Tak czy owak - serdecznie polecam przeczytanie Manifestu z otwartą głową i zrozumieniem - a także jego poparcie, jeśli jest zgodny z Waszymi poglądami. Ja popieram! Moim zdaniem gospodarka zrównoważona musi być przyszłością (nie tylko pszczelarstwo i nie tylko rolnictwo). Muszą powstać jakieś - jakie? nie wiem - jakieś! - globalne mechanizmy wliczania kosztów środowiskowych do rachunku ekonomicznego. Gdyby tak było, jestem głęboko przekonany, że pszczelarstwo zrównoważone opłacałoby się daleko bardziej niż gospodarka intensywna [a tak naprawdę wydaje mi się, że już dziś bardziej się opłaca, a na pewno wymiarze długofalowym, a nie w tradycyjnie przyjętej perspektywie pszczelarskiej - czyli do pierwszego miodobrania kolejnego sezonu]. 


Wywiad z Ralphem Büchlerem

W październiku wraz z Kubą (jak widać ostatnio sporo współpracujemy) - z jego inicjatywy i dzięki jego operatywności, przeprowadziliśmy wywiad z dr Ralphem Büchlerem, emerytowanym długoletnim kierownikiem instytutu pszczelarskiego w Kirchhein. O działalności i metodzie Ralpha wspominałem w poprzednim poście - niedługo, na kanale Radio Warroza ukaże się wspomniany wywiad z nim, gdzie o swoich poglądach i przekonaniach powie więcej własnymi słowami. Było z nim trochę roboty, a w szczególności wykonanie i zredagowanie odsłuchów i tłumaczeń. To też zabrało mi łącznie kilka tygodni i opóźniło podsumowania. 

W tym miejscu dodam link do wywiadu, gdy tylko się pojawi publicznie. 

EDIT 8.02.2025r.: wywiad z Ralphem wreszcie się ukazał na stronie Kuby - serdecznie zapraszam.

A jeśli ktoś woli wersję oryginalną rozmowy (angielską), zapraszam tutaj.


Dodam też, że przy okazji spotkania z Kubą nagraliśmy naszą bardzo długą rozmowę (czy raczej nagrał ją Kuba) - była to rozmowa wokół mojej książki "Pszczelarstwo w zgodzie z naturą, czyli o ewolucji w pasiece" - nie o książce, a właśnie, jak napisałem: wokół. Trochę sobie podywagowaliśmy, a rozmowa raczej biegła w stronę wyjaśniania pojęć czy koncepcji, że to tak określę: biologiczno-filozoficznych. Nasze rozmowy z Kubą często odbiegają od głównego tematu - albo inaczej - często są wokół wątków pojawiających się przy okazji tematu głównego. Chyba obaj nie jesteśmy, hm, mistrzami krótkiej formy, lubimy dyskutować i dzielić włos na czworo. Choć chyba ja bardziej w piśmie, a on może bardziej w słowie? Rozmawialiśmy o podmiotowości pszczół, o ewolucji i selekcji naturalnej (czy można ją zrównać z "testem Bonda"), o projekcie Fort Knox i o wielu, wielu innych zagadnieniach powiązanych z szeroko rozumianą gospodarką i ekonomią pasieczną. Nie mnie oceniać, czy rozmowa ta to nudna, przegadana dłużyzna, czy też będzie dla słuchaczy interesująca. Mnie się ta rozmowa (z punktu widzenia jej uczestnika) podobała. Ja zdecydowanie wolę gadać w taki sposób, niż opowiadać co zrobić, żeby mieć wieżowce pełne miodu, czy jak wkładać do ula ramki, kratę odgrodową lub też jak dezynfekować dennicę, "żeby było dobrze". Zainteresowanych zapraszam do wysłuchania - jeśli uważacie, że rozmowa była nudna, przegadana i wyłączyliście w połowie - też proszę dajcie znać. 

No dobra. Mniej więcej się wytłumaczyłem, czemu podsumowanie sezonu piszę w styczniu, a nie w październiku. Czas wreszcie powrócić ściśle do tematu pszczół Pana Trutnia.



Wiosna

Czytelnikom bloga wiadomo, że rok 2023 w Polsce południowej oceniam jako najgorszy od lat (tj. w moim przypadku najgorszy odkąd w ogóle pszczoły trzymam). Po tym roku przyszła względnie normalna zima, która jednak przetrzebiła mocno moją pasiekę (w tamtej sytuacji pewnie nie było to niczym dziwnym). W jednym ulu została mi - dosłownie - garść pszczół z trzy razy większą garścią barciaków. Żeby przetrwała matka (jeśli się obecnie nie mylę linii R2-3, czyli prawdopodobnie pszczoły po sprezentowanej mi przez Łukasza rodzinie w 2017 roku) - zabrałem ją do klateczki, dodałem jej również 5 robotnic. To była moja pasieka na starcie roku 2024. Szału nie ma. 

Ponieważ jednak jestem członkiem projektu Fort Knox wiedziałem, że mogę liczyć choć na częściowe odbudowanie pasieki - choćby na te parę odkładów, które miałem otrzymać w ramach uzupełnienia. Gdy tylko pogoda na to pozwoliła, wraz z Marcinem pojechaliśmy do Damiana i zabraliśmy od niego kilka osieroconych macierzaków, które miał u siebie podzielić Marcin. Dodatkowo, zarówno Marcin, jak i ja, kupiliśmy od Daniela po przezimowanej rodzinie. Daniel - o ile w tej chwili pomnę - nie leczy już pszczół czwarty sezon. Mieszka jednak - tak wnioskuję z jego opowieści - w zdecydowanie lepszym dla pszczół rejonie. Tj. takim, gdzie pszczelarstwo nie polega tylko na karmieniu pszczół, ale zdarza się nawet - o! - odebrać miód. 

Tak czy owak, wróciliśmy zaopatrzeni w rodziny, większość pszczół została u Marcina na sezon, a ja przywiozłem do siebie rodzinę kupioną od Damiana. 

W tzw. międzyczasie, od mojego przyjaciela dostałem trochę robotnic, żeby zasilić moją zaklateczkowaną, uratowaną matkę i jej 5 córek. Rodzina dziarsko ruszyła (bałem się, że matka mogła strutowieć) i zaczęła się ładnie rozwijać. Z rodziny tej później wychowałem kilka matek w ten sposób, że zabrałem jej ramkę z jajkami i podałem trochę Damianowych robotnic. W maju, na dzień przed wyjazdem na długi urlop, podzieliłem rodzinę od Damiana - zabrałem matkę wraz ze sztucznym rojem (czy raczej zostawiłem ją na tym samym miejscu), a resztę podzieliłem na 3 odkłady (każdy dostał trochę czerwiu, w tym czerwiu otwartego), do których poszły nieunasienione młode matki wychowane z mojego przetrwalnika R2-3. 

Gdybym był na miejscu, to zrobiłbym to jakąś inną metodą. Nie lubię podawać matek do rodzin z czerwiem (nigdy nie stosuję klasycznej tzw. "wymiany matek") i - jeśli mogę - staram się zawsze tego unikać. Nie chciałem też robić tego też według jednej z metod uczonej przez podręczniki pszczelarskie - tj. wykonać osierocenie wcześniej, a po ok. tygodniu zerwać mateczniki i dopiero podać mateczniki lub matki (tą metodę sugeruje Erik). Najczęściej albo tworzę rodziny z matecznikami, albo daję wyłapane matki do mikroodkładów, albo staram się podawać matki do samych robotnic (w miarę potrzeby ewentualnie później zasilając je czerwiem). Tym razem jednak - z powodu wyjazdu - nie było na to czasu. Musiałem podać matki tak jak mogłem najlepiej, nowe rodziny przewieść i ustawić na nowym miejscu (pasieka Kr), zapewniając przy tym ich ciągłość, gdyby matki miały nie zostać przyjęte. Rodziny miały więc młody czerw otwarty. Skutkiem tego pośpiechu i stresu związanego z przewiezieniem - jak mi się wydaje - żadna z rodzin nie przyjęła matki. Ech... Każda odchowała jednak swoją nową matkę, przy czym jedna - jak mi się wydaje z fotorelacji, które dostałem 2 razy od przyjaciela, u którego pasieka stoi - chyba się nie unasieniła, rodzina "znikła" (wypszczeliła się), a w jesieni było w jej ulu jedno wielkie barciowisko (chyba powinienem przestawić się na chów barciaków). Jeden z tych odkładów zachorował też na grzybicę wapienną - rodzina jednak żyła, w końcu sezonu nawet trochę się wzmocniła i została zazimowana jako racjonalny odkład. Trzeci z odkładów miał się najlepiej, w lecie i jesieni było z nim wszystko w porządku. 


Wyjeżdżając w maju zostawiałem więc 2 rodziny z czerwiącymi matkami pod domem (pasieka KM), 3  odkłady na pasiece Kr, a także 5 potencjalnych-przyszłych rodzin od Marcina, czyli Damiana. Wszystkie rodziny były zaopatrzone w pokarm (każda dostała po parę ramek pokarmu zimowego na start) i były racjonalnej wielkości, jak na początek maja.


W czasie wyjazdu

W czasie wyjazdu pasieka nie spędzała mi snu z powiek - miało być to, co ma być. A były inne rzeczy na głowie.

Głównodowodzący pasieką Kr przysyłał mi bodaj dwukrotnie fotorelacje z przeglądów - napisałem mu mniej więcej co ma robić, na co ma zwracać uwagę. No cóż, ja ze zdjęć wiedziałem więcej, niż on z zaglądnięcia do uli. Wcześniej był kilka razy przy mnie w czasie przeglądów, twierdzi, że kiedyś założy swoją pasiekę, ale na razie mało tym żyje. Tak czy owak, w sumie nie zrobił nic, poza tym, że uspokoił mnie, że co najmniej 2 odkłady mają czerwiące matki i jakiś tam pokarm. 

Jadąc wiosną do Damiana, zostawiliśmy też sprzęt u Łukasza - Łukasz zrobił nam po odkładzie, które w lecie odebrał Marcin. Odkład dla mnie czekał więc na mój powrót wraz z całą pozostałą baterią pszczół z fortu Knox.


Po powrocie

Z naszej wyprawy wróciliśmy w końcu sierpnia - a więc w sam raz na to, żeby być już lekko spóźnionym z podkarmianiem jesienno-zimowym. Okazało się jednak, że sytuacja wygląda całkiem nieźle. Wszystkie rodziny miały co najmniej resztki pokarmu i rozmiar wystarczający do zimowania. Niektóre z rodzin wyglądały naprawdę zgrabnie i cieszyły oko. 

Największe rodziny (w kolejności, o ile pomnę) to były: rodzina z moją matką R2-3, uratowaną dzięki pszczołom od mojego przyjaciela; rodziny z fortu od Marcina, czyli Damiana; sztuczny rój z rodziny kupionej od Damiana, a potem cała reszta. W sierpniu rodzina od Łukasza nie wyglądała na bardzo silną, ale była zwarta, miała sporo czerwiu i wyglądała bardzo zdrowo. Na końcu okresu podkarmiania, a więc na przełomie września i października, wyglądała jednak chyba najładniej ze wszystkich - wygryzł się czerw zimowy, pszczoły siedziały gęsto, nowego czerwiu było mało. Klasyczna rodzina w typie: jeśli któraś ma przetrwać, to właśnie ta (co często potem okazuje się oceną błędną...).


Zaparzone pszczoły

Niestety jedna z rodzin od Marcina, czyli Damiana, uległa zaparzeniu w transporcie na moją pasiekę w końcu sierpnia. Opiszę tą sytuację dla potomnych, aby uczyli się na moich głupich błędach, których nie powinien popełniać nawet początkujący pszczelarz (a przy tym podtrzymali swoje zdanie o mnie, że jestem barbarzyńcą i nic nie wiem o pszczołach i pszczelarstwie). Uznaję tu swoją winę (dzieloną wraz z Marcinem) i mocno biję się w piersi. Otóż Marcin miał przygotować dla mnie rodziny do transportu, zamknął je w sumie bez szczegółowego przeglądu. Część rodzin miała dodatkowe korpusy, do transportu, czyli swoistą "poduszkę powietrzną", ale część (bodaj 2?) to był po prostu korpus pszczół z ramkami. Zabierałem rodziny bez przekładania do innych uli i bez przeglądu - przyzwyczajony do tego, że rodziny z Fortu były raczej słabe (tak bywało zawsze - co roku - do tej pory) zapytałem tylko czy mają dość miejsca, Marcin powiedział, że pewny nie jest - bo nie przeglądał, ale chyba tak. Zabrałem je więc jak są i pojechałem na swoje pasieki rozkładać. W efekcie, ponieważ było gorąco, robota mi się przeciągała do godzin popołudniowych (bo rozwoziłem rodziny na 2 pasieczyska - Las1 i Las 3, układałem je w nowych ulach, robiłem miejsce na podkarmiaczki itp. itd.), okazało się, że ostatnia rodzina spędziła w aucie zbyt długo. Ta rodzina była - jak się wtedy okazało - najsilniejsza ze wszystkich, nie miała przy tym dodatkowej wentylacji i dodatkowego korpusu. Cóż, jeśli już zdecydowałem się brać je, jak są, zdecydowanie powinienem te rodziny bez dodatkowego korpusu ustawić na pasiece jako pierwsze, albo też zapewnić im ten korpus, albo lepszą wentylację (nie chciałem tych ostatnich rzeczy robić, bo brałem je rano i otwarcie ula spowodowałoby ucieczkę części pszczół). A ja po prostu brałem je po kolei, tak jak były w aucie... Marcin z kolei powinien je przeglądnąć wcześniej i albo zapewnić im większą kubaturę i/lub lepszą wentylację, albo przynajmniej ostrzec mnie, że rodziny zajmują dużą część korpusu i trzeba się bardziej spieszyć (a ja, co wyjmowałem nową rodzinę z auta myślałem sobie z zaskoczeniem - o jakie ładne, silne rodziny, zupełnie nie jak do tej pory w Forcie). No cóż, nasza głupota i nie ma się tu co wybielać i tłumaczyć. Tak się nie robi i to się nie powinno stać. Kto nie zaparzył pszczół, ten może rzucać kamieniem.

Ale stało się. Rodzina, czy raczej jej resztki, wyglądała żałośnie - na dennicy leżało mnóstwo martwych lub półżywych robotnic, wszystko ociekało wodą i spływało miodem, bodaj 2 czy 3 plastry były urwane (z miodem i z czerwiem). O tak, ten rok u Marcina był wyjątkowo dobry, w zasadzie bez karmienia rodziny miały miodu co nie miara. Ech. Po próbie ratowania sytuacji i zorientowaniu się, że na tym etapie za bardzo nie jest to możliwe - zdecydowałem zostawić ul jak jest, zrobić niewielki wylotek i przyjechać za jakiś czas. W tej sytuacji - ze wszystkich złych - była to chyba najmniej zła decyzja. Gdy przyjechałem na pasiekę we wrześniu (chyba po bodaj 2 tygodniach), rodzina składała się z może 3 ramek robotnic, na plastrze były mateczniki (a więc w zaparzeniu zginęła matka), resztki niewygryzionego czerwiu, a na dennicy wciąż urwane, niedoczyszczone plastry i mnóstwo martwych robotnic. Wtedy jednak było już o wiele łatwiej sprzątać, bo woda, miód i roztopiony wosk nie zlewał się już w jedną martwą i bezkształtną masę z osypanymi pszczołami. Nie przedłużając tej historii (bo niekoniecznie przyjemnie mi o niej sobie wspominać), z matecznika ostatecznie wygryzła się matka, której udało się unasienić, rodzinę zdecydowałem się przewieźć pod dom, żeby dokończyć karmienie (była ona na tamtym etapie najsłabsza i zupełnie nieprzygotowana do zimy). Z każdej z pozostałych rodzin (jak na moją pasiekę w końcu lata, były one silne - ze stałymi zastrzeżeniami, co to znaczy) zabrałem po paru garściach robotnic, którymi zasiliłem tą jedną. W efekcie w październiku ta rodzinka zaczęła wyglądać racjonalnie, jak odkład przygotowany do zimowli. 


Rójki

Jak głosi stare przysłowie pszczół: bogatemu to i byk się ocieli. A że rok był rozsądny, a ja wreszcie na długim urlopie, to można mnie zdecydowanie nazwać bogaczem. Po powrocie z urlopu zastałem więc nie tylko bardzo rozsądny widok w ulach, ale i kilka nowych rójek. Pod dom (pasieka KM) przyszły mi 2 do uli i jedna do skrzynki powieszonej na drzewie nieopodal pasieki. Jedna rójka przyszła też na pasiekę Las1. Ta ostatnia nie tylko rozwinęła się do rozmiarów bardzo racjonalnego odkładu, ale i prawie zakarmiła się do zimy. Gniazdo wyglądało więc prawie jak fortowe rodziny od Marcina, czyli Damiana (może była o 1 czy 1,5 ramki słabsza). Rójki pod domem pod tym względem były daleko gorsze - wygląda na to, że - jak co roku - sezon tu w Beskidzie Wyspowym był gorszy niż w rejonach podkrakowskich. Jedna była w ogóle dość słaba (jedynie zaparzona rodzina była od niej gorsza). Druga - żeby było śmieszniej (boki zrywać) osiedliła się w pustych korpusach, a więc podwiesiła budowane gniazdo pod daszkiem. Zdecydowałem się nie ruszać tego gniazda przed zimą, a jedynie rodzinę podkarmić - jeśli przeżyje zimę, to wiosną zorganizuję jej jakoś przeniesienie do gniazda z wyciągalnymi ramkami. 



Wygląda na to, że ja jestem czynnikiem osłabiającym pszczoły

No cóż, taki wniosek nasuwa się sam. Pasieka miała się źle, gdy byłem na miejscu, a jak tylko wyjechałem na praktycznie cały sezon, od razu przyszło dużo rójek, rodziny rozwijały się dobrze, ba, nosiły wręcz miód (przynajmniej na własne potrzeby). A znów, gdy tylko wróciłem, od razu "udało mi się" zaparzyć pszczoły. 

Patrząc na moje rodziny wygląda na to, że sezon był racjonalnie dobry. U Marcina było nieźle, a może wręcz dobrze (tak wnioskuję z oglądu rodzin, które od niego przywiozłem), w lesie podkrakowskim rójka odbudowała gniazdo i prawie się zakarmiła. Pod domem gorzej, bo rodziny raczej zużyły pokarm, niż go nazbierały - ale też chyba nie było źle, skoro jakieś resztki im zostały (a był to jeszcze ewidentnie "stary" pokarm z podanych ramek). Przez cały sezon nie było więc ani chwili całkowitego głodu - co praktycznie co roku się zdarzało, zanim nie ruszałem z podkarmianiem. Dowiedziałem się też, że niektórzy pszczelarze ten sezon oceniają jako dobry. No cóż, zasada się sprawdza: jak sezon jest dobry, to nie mam pszczół (a tym razem też mnie nie było), a jak mam pszczół dużo i w miarę w dobrej kondycji, to trzeba tylko karmić i miodu nie uświadczysz. Tak czy owak, dupa z tyłu. 


Podsumowanie liczbowe

W tym roku zimuję pszczoły na 4 miejscach - łącznie 13 rodzin. Jak na sezon, w którym mnie nie było i który zacząłem od matki z 5 robotnicami, to chyba nie jest źle.

Las1 - 3 rodziny: rodzina sprezentowana od Łukasza; rójka, która sama tam przyszła; jedna rodzina fortowa.

Las3 - 3 rodziny fortowe od Marcina, czyli Damiana. 

Kr (Beskid Wyspowy) - 2 odkłady zrobione z rodziny kupionej od Damiana.

KM (dom) - 5 rodzin w tym: 2 rójki; zaparzona rodzina fortowa; rodzina "uratowana" z matką, która mi przeżyła; sztuczny rój ze starą matką z rodziny kupionej od Damiana. Dodatkowo na mojej działce zimuje też trzecia rójka w sztucznej barci. 

Miodu w tym roku pozyskałem 2 słoiki 0,9 litra. Wynikało to z potrzeby, czy raczej bardziej chęci, wycofania plastrów na węzie, które przywiozłem wraz z rodziną od Damiana. Tyle miodu zostało po przeniesieniu pszczół na ramki bezwęzowe. Miód pyszny, spadziowy. Sporo miodu - jak na odkłady - miały rodziny przywiezione od Marcina i rójka na pasiece Las1. Ten oczywiście został w ulach w całości. 

Nie jestem w stanie powiedzieć ile cukru skarmiłem pszczołom. Przyjmę, że było to 100, może trochę więcej kg - bo było go więcej niż mi się wydawało przy pierwszym oglądzie. Rodziny w Beskidzie Wyspowym zdecydowanie karmienia potrzebowały i tam dostały sporo cukru. Rodziny na pasiekach podkrakowskich dostały chyba, o ile pomnę, po ok. 5 kg. Ten sezon był jednak tak zwariowany, że w ogóle nie zwracałem uwagi na to ile cukru daję - oceniałem na bieżąco. Za wyjątkiem zaparzonej rodziny (która ostatnie dawki syropu dostawała jeszcze po połowie października) całe karmienie zakończyłem we wrześniu. 

W połowie grudnia opukałem ule na pasiece domowej KM - wszystkie odpowiedziały mi charakterystycznym buczeniem zimujących pszczół. Później już nie sprawdzałem, czy pszczoły żyją. Od jesieni nie byłem też na innych pasieczyskach, więc nie wiem co się tam dzieje. Mam nadzieję, że tym razem pszczół zostanie więcej niż wiosną poprzedniego roku... Poprzeczka nie jest ustawiona szczególnie wysoko.


ps. Książka

Czytelnicy bloga wiedzą, że początkiem marca poprzedniego roku wyszła moja książka o szeroko rozumianym pszczelarstwie naturalnym. Pan profesor Demetraki-Paleolog napisał we wstępie: "Książka Bartłomieja Malety jest zatem przykładem wkładania kija w mrowisko i zapewne wzbudzi gorące dysputy". Przyznam, że na to liczyłem. Niestety mam poczucie, że książka nie wzbudza dysput - po prostu chyba (mam szczątkową wiedzę, bo się tym nie zajmuję) się nie sprzedaje. Mam poczucie, że nie ma jej promocji i w efekcie w ogóle nie zaistniała w świadomości pszczelarskiej. Oczywiście, dla mnie jako dla autora jest to przykry fakt. Wcale też nie zależy mi na sprzedaży (na tym - jak zakładam - zależy bardziej wydawcy), a bardziej na rozpowszechnieniu idei pszczelarstwa naturalnego. Pisząc tą książkę spodziewałem się, że nikt nie będzie chciał jej wydać, będę musiał wydrukować ją sam, a potem sprzedam 50 egzemplarzy. Stało się inaczej - książka jest pięknie wydana (to ile kosztowało to pracy i nerwów, zostawiam teraz na boku) i mam poczucie - oczywiście subiektywne i nie mnie to oceniać jako autorowi - że jest pozycją wartościową na skostniałym rynku literatury pszczelarskiej skupiającej się zasadniczo na temacie "jak zarabiać na pszczołach". Mam też poczucie, że o wiele więcej feedbacku dostaję zza granicy od ludzi, którzy po polsku nie czytają (zapewne jest to właśnie raczej poczucie, niż fakt). Były też głosy przekonujące mnie do wydania jej po angielsku - bronię się przed tym i odsuwam jakiekolwiek ostateczne decyzje. Po blisko trzyletnim procesie wydawniczym nie mam na to po prostu siły. Myślę jednak, że książka przyjęłaby się lepiej w wersji angielskiej niż polskiej. Pszczelarski świat anglojęzyczny jest daleko bardziej otwarty, niż nasze konserwatywne środowisko - a może tylko mi się tak wydaje? Cóż, niezmiennie zachęcam do zapoznania się z książką. Będzie mi też miło otrzymać jakiś opinie - również te krytyczne.