Tak to właśnie podsumował mnie jeden z moich przyjaciół-pszczelarzy. Chyba trafnie. On od zawsze zresztą namawiał mnie, żebym sobie eksperymentował do woli, ale parę rodzin pszczelich trzymał "jak należy" - co oznacza oczywiście z leczeniem i nastawieniem na produkcję. Żeby i coś przeżyło i jakiś miód był.
[dodam w ramach dygresji, że w tym roku też ma bardzo duże straty, a połowa rodzin, które przeżyły to mniejsza czy większa garść pszczół]
Ale do rzeczy i po kolei. Najpierw trochę faktów, a potem interpretacje.
Fakty
Fakt jest taki, że zależnie jak na to patrzeć lub jak liczyć, obecna zimowla jest dla mnie najgorsza bądź od 7, bądź od 9 lat. Czyli w zasadzie praktycznie od samego początku, odkąd trzymam pszczoły bez leczenia.
Pech chce, że największe od lat straty akurat zbiegają się z wydaniem mojej książki. Jak to żartujemy ze znajomymi - trzeba będzie napisać do książki erratę... Ale to tak naprawdę tylko żart, bo w książce nie staram się udowodnić, że odniosłem wielkie sukcesy pszczelarskie (ba, mówię otwarcie, że za wiele to ich nie mam), ale przedstawić przede wszystkim wiedzę naukową dotyczącą szeroko rozumianej odporności pszczół - wiedzę, o zagadnieniach, które jakkolwiek subiektywnie dobrane, to jednak zobiektywizowane badaniami naukowymi i przykładami ze świata - niezależnie czy lokalnie można, czy też nie, ot tak porzucić leczenie (a raczej: z jakim skutkiem się to zrobi).
Faktem jest, że do tej pory "sztukowo" przeżyło mi coś około 11% rodzin pszczelich - czyli 3 "rodziny" na 28, które poszło do zimowli.
Faktem jest też to, że to co przeżyło trudno nazwać "rodzinami" (stąd cudzysłów) - w dwóch przypadkach na 3 jest to po garści pszczół (matka + kilkaset robotnic, no, może tysiąc, może półtora). Ta trzecia jest ciut silniejsza - o ile los tych dwóch słabszych wciąż wisi na włosku, to ta trzecia raczej powinna sobie poradzić, choć też siłą nie grzeszy. To jakieś +/- 2 ramki pszczół. Może wcale niekoniecznie "na czarno". Oczywiście, jeśli będą jakieś solidne ochłodzenia, to i ona może nie dać rady.
Jeśli więc "sztukowo" policzylibyśmy robotnice, a nie rodziny, to ta zimowla jest gorsza niż ta z 2016/17 roku - wówczas przeżyła mi tylko jedna rodzina, ale była ona "w miarę silna" - jakieś luźne 4 ramki pszczół. A więc teraz w tych trzech "rodzinach" przeżyło pewnie połowę robotnic względem tego, co 7 lat temu.
Faktem jest też to, że poprzedni sezon (2023) był w pasiekach w Beskidzie absolutnie najgorszym sezonem, z jakim miałem do czynienia odkąd pszczoły trzymam. W pasiekach podkrakowskich było chyba trochę słabiej niż przeciętnie, choć może nie znacząco. Część tamtych pszczelarzy narzekała, część mówiła, że jest nie najgorzej lub +/- zgodnie ze średnią. W moich pasieczyskach okres mniej więcej kwitnienia akacji był bardzo dobry, a potem był standardowy głód aż do nawłoci.
Opiszmy pokrótce parę przypadków rodzin, które zginęły.
Była to zeszłoroczna rójka - sama przywędrowała do ula w czasie lokalnego chwilowego El Dorado do ula z jednego z podkrakowskich pasieczysk (Las1). Rójka pięknie urosła, na samym początku pięknie się zakarmiała w czasie akacji i odbudowała parę plastrów, potem była standardowo karmiona jak wszystkie, ładnie odkładała pokarm, zostawiła po sobie z 6-7 ramek zalanych po brzegi pokarmem zmieszanym z miodem.
Była to też rójka z wcześniejszego roku (2022) - najsilniejsza zeszłoroczna rodzina - 4 bite korpusy pszczół (przez chwilę - choć na wyrost - z dołożonym piątym). Z niej wziąłem jedyny zeszłoroczny miód (około 5 słoików 0.9 l). Po szczycie sezonu wziąłem z niej sztuczną rójkę ze starą matką, a do rodziny dołączyłem mały odkład z teoretycznie "lepszą" genetyką (bo "moją", która już coś przeszła). Liczyłem na to, że pomoże coś w praktycznie niedzielnej rodzinie wymiana pszczół przed zimowlą na takie, które przynajmniej w teorii powinny mieć jakieś zdolności radzenia sobie z dręczem. Oczywiście nie pomogło. W końcu sezonu rodzina była ledwie średnim odkładem, w samej końcówce lata, to były może mniej niż 2 ramki pszczół. Niezgodnie z dotychczasową praktyką połączyłem tą "rodzinę" ze sztuczną rójką ze starą matką, która wówczas wyglądała podobnie. Oczywiście potem został pusty ul.
Były to dość silne pakiety ze starymi matkami, które osadzałem w kłodach. Jak pokazywałem na jednym z filmów ze sprzątania tych kłód, jedna nawet za bardzo nie budowała i praktycznie kisiła się i kurczyła do końca sezonu.
Był to piękny odkład z "mojej" genetyki, który utworzyłem wcześnie w rozsądnej jak na porę sezonu sile - około 2 ramek pszczół WP (w pierwszej połowie maja). Rodzina wzrosła do końca sezonu do gęsto obsiadanych ok. 6 ramek pszczół WP (czyli jakichś 25 litrów objętości). Rodzina w typie: "jeśli któraś ma przetrwać to właśnie ta". Oczywiście został po niej pusty ul.
Zginęły wszystkie "pociotki" z kupionych 2 lata temu rodzin z genetyką "dobra". Te rodziny - jak na bardzo zły zeszłoroczny sezon - rozwijały się wyjątkowo dobrze - powiedziałbym, że nawet lepiej niż inne. Była to np. solidna sztuczna rójka zrobiona ze starą matką (jeszcze oryginalną, kupioną 2 lata temu z rodziną). Absolutnie książkowo rozwijająca się rodzina - w końcu lata ok. 6-7 gęsto obsiadanych ramek WP. Podobnie było z macierzakiem z tej rodziny.
Były to rodziny, które praktycznie nie dzieliłem - kilka rodzin z których była wzięta tylko sztuczna rójka z matką w ramach przerwy w czerwieniu. Rodziny rozwijały się dość słabo z racji całorocznego głodu, ale miały zachowaną względnie rozsądną siłę z racji niewielkich podziałów. Niektóre już po podziałach zajmowały mniej więcej pełny korpus wielkopolski (38 litrów), albo 2 moje korpusy "18" czyli ok. 50 litrów (lub były mniej więcej w tym przedziale). Jak na zły sezon wyglądały rozsądnie - rosły słabo, ale też nie dawały żadnych wizualnych objawów chorób, po karmieniu coś odkładały, czerw był zdrowy, zwarty itp.
A co przeżyło? To kolejny anegdotyczny dowód na to, że natura ma swoje ścieżki, których nie sposób ocenić przy zwykłych przeglądach i po tym co pszczelarz wyczyta w podręcznikach do gospodarki pasiecznej (z cyklu: "tylko utrzymywanie silnych rodzin ma sens" - owszem ma, z produkcyjnego punktu widzenia). Kolejny anegdotyczny dowód na to, że jeśli ktoś mówi: "dzielisz za bardzo", "musisz pozwolić się pszczołom roić", "utrzymujesz rodziny za słabe" - to w kontekście moich lokalnych warunków jest to po prostu bzdura. Bo wszystkie te rójki (naturalne i sztuczne) poginęły, wszystkie też te utrzymywane w większej sile (choć z przerwą w czerwieniu), czy książkowo rozwijające się macierzaki i większe odkłady pozostawiły po sobie puste ule (o tyle nie puste, że z pełnymi plastrami pokarmu).
Na jednej z pasiek w Beskidach (Kr) przeżyła garść pszczół - z genetyki R2-3 - wywodząca się z dość niewielkiego odkładu. Zeszłoroczną historię tej rodziny już opowiadałem, ale się powtórzę w ramach podsumowań zimowli. Przez cały sezon 2023 musiałem karmić pszczoły w Beskidzie. Pierwszy raz w życiu nawet w maju. To zresztą było udziałem znaczącej większości pszczelarzy w południowej Polsce. Co 1-2 tygodnie dawałem 1-2 litry syropu cukrowego lub większą czy mniejszą garść ciasta. W sierpniu złapała mnie dziwna infekcja i przez 3 tygodnie nie doglądałem pszczół (odpuściłem więc powiedzmy jeden przegląd z porcją karmienia). Po tym jak doszedłem do siebie i pojechałem karmić pszczoły, cała pasieka Kr wyglądała żałośnie (absolutnie najgorzej ze wszystkich pasieczysk): puste ramki, trochę czerwiu, ale zasadniczo rodziny wstrzymane w rozwoju, pszczoły chodzące po ramkach i za bardzo chyba nie mające co robić. W jednej z rodzin zobaczyłem co najmniej 3/4 pszczół na dennicy - klasyczny osyp z głodu - część pszczół jeszcze ruszających się. Usunąłem niedogrzany czerw (w ten sposób przeprowadzając też - choć niezamierzony - swoisty zabieg przeciw dręczowi), podałem resztce rodziny syrop w podkarmiaczce, spryskałem syropem pszczoły na dennicy. Zamknąłem ul z przekonaniem, że zapewne zostanie wyrabowany, a jeśli nawet nie, to za parę dni zastanę tam pewnie 1-2 ramki ciut okrzepniętych robotnic, które planowałem dołączyć do najsłabszej rodziny z pasieki. Jakie było moje zdziwienie, gdy za 3-4 dni zrobiłem przegląd: większość pszczół "cudownie ożyła", rodzina przełożyła pokarm do ramek, matka ruszyła z czerwieniem. Rodzinka wyglądała dość zgrabnie: było to z 5-6 zwartych ramek pszczół, pokarm w ramkach, jajeczka w zwartym skupisku.
To jedyna rodzina, która przetrwała w Beskidzie Wyspowym (z blisko 20).
Ale dziś to kilkaset robotnic z matką, które zdecydowałem się zapakować do odkładówki i przenieść do domu - wynoszę je tylko na ciepłe dni, a w dni chłodne i na noc "rodzina" jest w domu. Sądzę, że dzięki tym zabiegom ma pewne szanse wymienić osłabione pokolenie pszczół zimowych i może dojdzie do zimy jako odkład. Ot, zabawa z pszczołami, o której każdy producent miodu powie, że jest bez sensu.
Jeśli chodzi o pasieczyska podkrakowskie, to na pasiece Las3 przetrwały 2 rodziny fortowe. W zeszłym roku najmocniej dzieliłem "Fort" ze wszystkich rodzin. Z "moich" rodzin przetrwała matka i kilkaset robotnic, wyglądająca podobnie jak ta opisywana przed chwilą - ponieważ tej rodziny nie zabrałem do domu (w sumie mój błąd...), to zapewne nie przetrwa. Był to jeden z licznych odkładów utworzonych z jednej z dwóch fortowych rodzin. Obydwie rodziny dzieliłem bodaj na tyle samo bardzo licznych części - sztuczna rójka ze starą matką + bodaj po 6 czy 7 odkładów. Z 2 rodzin zrobiłem więc bodaj 12 czy może nawet 14? (bo jeszcze sztuczne roje). Jedna z nich żyje (na razie) jako paręset robotnic u mnie, druga jako paręset robotnic u Marcina (jako jedyna, która przetrwała z 14 rodzin). Jedna ponoć żyje u Tomka, a nie mam na razie żadnych wieści od drugiego Tomka, który też dostał bodaj 3 odkłady. Jak widać te maluchy - silnie dzielone rodziny - przy ogólnym pogromie w jakimś niewielkim procencie, ale jednak pokazały że są "lepsze" (co niewiele znaczy, zarówno z powodu ich kondycji, ogólnych statystyk, jak i z powodu takiej konkurencji...). Druga żyjąca fortowa rodzina, to odkład, który dostałem od Mariusza. Jakkolwiek widziałem, że odkład ten ładnie się rozwijał, to Mariusz nie był szczególnie zadowolony z jego siły... - zrobił jednak co mógł - tak jak to robimy w Forcie - i okazało się, że obecnie to "najładniejsza" z moich "rodzin" - co jak widać z opisów prawie nic nie znaczy... Tak czy owak obydwie opisywane rodziny to genetyka GMz (czyli dawna lanckorońska dziko żyjąca rójka, którą - o ile się nie mylę - Marcin przyporządkował do genetyki kraińskiej).
Jedna z "rodzin" fortowych... |
A więcej faktów?
Zgodnie z tym co przekazał mi prezes mojego koła - śmiertelność pszczół w naszym zrzeszeniu wynosi około 50 procent. Podobne liczby słyszę też z innych kół z południa Polski. Kilku moich kolegów nieleczących z południa Polski ma straty zbliżone do całkowitych lub całkowite. Ale takie straty zgłaszają też niektórzy leczący. Czasem mówią też o tym, że straty nie są nawet bardzo duże, ale za to znaczący procent (połowa rodzin lub więcej?) jest takie, jak opisywane przeze mnie na mojej pasiece - zajmują uliczkę czy dwie. Jako fakt nie podaję tych danych (bo są to dane ze słyszenia, nieweryfikowalne z mojego poziomu), ale to, że słyszę takie głosy - mogą być one prawdziwe lub nie. Słyszałem też przykładowo o pszczelarzu zawodowym, który spośród około 2500 rodzin stracił 1000 - to są dane z zimy, więc nie wiem czy te straty należy zaktualizować na przedwiośniu.
Prezes mojego koła mówił mi też, że wielu pszczelarzy, którzy rokrocznie mieli "ładne pszczoły" (tak się wyraził) w tym roku notują ogromne straty. Ci znów, którzy zawsze po zimie narzekali - w tym roku mają bardzo ładne rodziny. To znów jakaś tam zasłyszana prawidłowość - czy jest prawdziwa(?): nie wiem.
Interpretacje
Czas na interpretacje tych faktów, trochę moich opinii i rozważań w tym temacie. Bo jak widać po "faktach" różowo nie jest.
Pierwsza sprawa. Po 9 latach pszczelarstwa bez leczenia praktycznie zaczynam od zera. Co więcej w ostatnich 3 latach dwukrotnie moje straty zbliżyły się do 90% (sztukowo - w kontekście rodzin - ale w tym roku jest znacznie gorzej niż 2 lata temu, kiedy zdecydowałem się dokupić 2 rodziny). Od kilku lat widzę, że jest coraz gorzej - nie w kontekście kondycji pszczół, które przeżyły (nie tyle mówię o samej kondycji pszczół na przedwiośniu, a raczej o tym jak się rozwijają, czy mają jakieś problemy zdrowotne itp. Ten rok pokazał, że na przedwiośniu kondycja jest wyjątkowo mierna, ale kto to wie co się będzie działo). Mówię o tym, że rokrocznie straty są bardzo duże (zbyt duże na tyle lat prób selekcji), a choć pszczoły miewały dobry wigor i wyglądają z reguły dobrze, to i tak cierpią głód, a karmienie nie pomaga w uzyskaniu racjonalnej przeżywalności.
Czy więc mój projekt - po blisko 10 latach - można uznać za zakończony porażką? Cóż, nie wiem. Zależy. Nie "zależy" dlatego, że można go uznać za sukces, ale "zależy" bo jak na razie nie zamierzam go kończyć. Natomiast na pewno trzeba będzie pod pewnymi względami zmodyfikować.
Jedno jest pewne - nie tak sobie to wyobrażałem (przy czym trudno by mi też powiedzieć: pomyliłem się - o tym potem). Wciąż jednak znane są przykłady ludzi, którzy w wiarygodny sposób robią mniej więcej to, co ja próbowałem ze względnie rozsądnymi wynikami - mają i miód i racjonalną przeżywalność i dość dobrze im się to kręci od lat - jako przykład Kamil z północy województwa lubelskiego. Straty ma pewnie większe niż przeciętny leczący, ale są one racjonalne, a kondycja pszczół pozwala na odbudowę i rozwój. W tym roku są dość duże - bo lekko przekraczające 50% (przynajmniej do tej pory). Ale Kamil co roku wiruje miód licząc na wiadra, a nie słoiki półlitrowe (sam od niego już kilka razy zamawiałem), sprzedaje pojedyncze rodziny, odkłady czy matki. Lepiej ode mnie idzie też Łukaszowi (www.llapka.blogspot.com). Czy oni robią coś inaczej (lepiej?) niż ja? Trudno mi powiedzieć. O ile mogę to ocenić (może oni nie zgodzą się ze mną), to nie robimy nic "systemowo inaczej". W tym sensie, że nie ma tu chyba "tajnego składnika zupy z tajnym składnikiem". Ze znaczącą większością moich pszczelarskich kolegów czy przyjaciół zasadniczo zgadzamy się, że nie ma tu prostych regularności czy zależności (np. dzielić rodziny tylko w gospodarce rojowej - bo i naturalne roje giną tak samo). Gdy pytałem choćby wspomnianego Kamila o to czy zauważa jakieś prawidłowości zawsze słyszę, że ich nie ma. Silne rodziny przeżywają lub giną, podobnie jak i słabe.
Różnice są takie, że o ile wiem wspomniany Kamil ma chyba lokalnie znacząco mniejsze napszczelenie niż ma to miejsce u mnie i ma też dobre pożytki letnie (uprawy fasoli, dyni i gryki - a przede wszystkim chyba te dwie ostatnie). Słowem - gdy moje rodziny zaczynają w szczycie sezonu zużywać to, co ewentualnie nazbierały i odłożyły wiosną (druga połowa czerwca, początek lipca) rodziny Kamila zaczynają intensywnie zbierać. Gdy ja podaję 3-, 4-tą dawkę syropu cukrowego moim rodzinom i odkładom, Kamil wiruje miód dyniowy lub wielokwiat z gryką.
Ostatnio Kuba z Radia Warroza podesłał mi link z artykułem dotyczącym przepszczelenia w Polsce. Przedstawione tam dane (które są już dość mocno nieaktualne, bo podają średnie napszczelenie na poziomie 6,4 rodziny pszczelej w Polsce, gdy tymczasem ponoć liczba rodzin osiągnęła 2,35 mln, co daje wynik zbliżający się do 8 rodzin na km. kw) pokazują, że Małopolska - gdzie mieszkam - jest absolutnie najgorszym miejscem na jakiekolwiek próby nieleczenia pszczół. Mamy najwyższą średnią w Polsce. A z tego co wiem ja mieszkam w rejonie gdzie ta lokalna gęstość jest jeszcze wyższa. Dawniej - trochę bez danych, bo z głowy - szacowałem, że skoro średnie napszczelenie w Polsce wynosi ok. 6-7 rodzin, to zapewne tyle mniej więcej jest na "moich starych śmieciach", a tu gdzie mieszkam obecnie będzie 10-12 (czyli sądziłem, że średnia gęstość pszczół w różnych regionach Polski nie różni się aż tak bardzo). Gdy jednak zobaczyłem mapkę, jak nieregularnie rozłożone jest napszczelenie, to widzę, że te dane były mocno niedoszacowane. Bo tych pszczół tu w Beskidzie jest realnie i zauważlnie więcej niż w regionie podkrakowskim. Sądzę więc, że skoro w 2021 roku średnia dla Małopolski wynosiła 12,5, to obecnie wynosić będzie około 14-15. A to znaczy, że pod Krakowem jest ich pewnie z 10-13, a tu gdzie mieszkam może być i 16-20 rodzin na km. kw.
W Niemczech przeprowadzono badanie, które pokazało, że presja dręcza pszczelego z zewnątrz (inwazja od innych rodzin) jest o wiele mniejsza na obszarach o niższym napszczeleniu (Schwarzwald) niż tam, gdzie napszczelenie jest wysokie (w południowiej części Badenii). Żeby było "zabawnie" te obszary o wyższym napszczeleniu miały poziom lekko ponad 4 rodziny na km. kw., a więc takie, jakie występuje w regionach Polski o najmniejszej gęstości pszczół. Podczas 3,5 miesięcy eksperymentu, w rodzinach, które zlokalizowane były w regionach o niskim napszczeleniu (niewiele ponad 2 rodziny na km. kw.) stwierdzono poziom inwazji na poziomie 72–248 pasożytów, podczas gdy w regionach o wysokim napszczeleniu było to 266–1171 roztoczy. W nieleczonych rodzinach z obu grup w listopadzie stwierdzono średnie porażenie jesienne na poziomie 340 (w pierwszej grupie) i ponad 2 tys. (w drugiej). Żródło: E. Frey, P. Rosenkranz, Autumn Invasion Rates of Varroa destructor (Mesostigmata: Varroidae) Into Honey Bee (Hymenoptera: Apidae) Colonies and the Resulting Increase in Mite Populations, „Journal of Economic Entomology” 2014, 4. |
Na to wszystko nakłada się coroczny problem z przedłużającymi się okresami bezpożytkowymi - czyli mówiąc wprost: głodem. Kto czyta mój blog (ze zrozumieniem) ten wie, że nie raz w połowie czerwca miewałem rodziny na co najmniej 4 moje korpusy "18'tki", a bywały i rodziny, które luźno obsiadały ich 5. Czyli dostępna pszczołom kubatura to było 100-120 litrów, a pszczoły obsiadały "na czarno" litrów 70-80, czasem 90. Te rodziny rzadko przynosiły więcej niż parę słoików miodu, czasem nie przynosiły nic. Byłoby zapewne inaczej, gdyby taką siłę rodziny miały w połowie maja, ale nie w połowie czerwca. [Byłoby też inaczej, gdyby w lecie wystąpiła bądź spadź, bądź była jakaś intensywna rolnicza uprawa (ale tu upraw kwitnących w lecie w zasadzie nie ma w ogóle - nie te gleby, nie te warunki rolnicze)]. To jednak niezmiernie trudno mi uzyskać nie lecząc pszczół, mając duże straty (które są znów przyczyną tego, że tworzę rodziny zdolne biologicznie do przetrwania, ale niekoniecznie zgodne z zasadami pasiecznej gospodarki towarowej).
A jeszcze na to wszystko nakłada się zjawisko "bee-washingu" czyli powtarzania w kółko i bez sensu, że "dla dobra środowiska" musimy ratować pszczoły (bo jak zginie ostatnia, to ponoć i my umrzemy - i tego typu nieprawdziwe historyjki, banialuki i inne bzdety), a tym samym konieczne jest rozwijanie pszczelarstwa i tworzenie kolejnych pasiek towarowych (bo przecież innych w tym kraju zasadniczo nie ma, choć niektóre składają się z 2-3 uli).
Tymczasem - nawet nie tyle słuchając takich "oszołomów" jak ja, ale specjalistów z dziedziny weterynarii, za jaką uznaje się dr Annę Gajdę, należałoby powiedzieć, że w Polsce południowo wschodniej konieczne jest drastyczne zmniejszenie ilości rodzin pszczelich (kilkukrotne!), na pewno też trzeba zmniejszyć ich liczbę znacząco w Warmińsko-Mazurskiem i Dolnośląskiem, broń boże nie namawiać nikogo do zakładania nowych pasiek na terenie całego kraju, a do tego pochwalić mieszkańców Podlasia za rozsądek, monitorować tam poziom napszczelenia i ewentualnie bardzo ostrożnie napomknąć, że jeśli zaczną znikać pasieki (np. w wyniku przejścia na emeryturę czy śmierci starszych pszczelarzy) to można założyć parę nowych. Tak by było rozsądnie i zgodnie z przekazem specjalistki z dziedzin weterynarii. Konia z rzędem, kto słyszał kiedyś - choć raz - taki przekaz!!!
Co dalej?
Cóż mogę powiedzieć... około 2014/15 roku mówiłem sobie, że licząc się z dużymi stratami, ale i możliwościami ich odbudowy, będę chciał rozbudowywać pasiekę i po ok. 10 latach będę mógł utrzymywać 60-80 rodzin w gospodarce mocno ekstensywnej, ze stratami średnimi rocznymi na poziomie ok. 20-40 proc. przy okresowym (co 3-4 lata) "czyszczeniem" (czyli stratami wyższymi na poziomie ok. 70 proc.). Cóż, po 9 latach mam 4 garście robotnic rozrzucone na 3 "rodziny" (a pewnie w związku z ostatnim ochłodzeniem - 2). Został mi więc rok, żeby rozwinąć parę garści pszczół do około 60 rodzin. Co?? Ja nie dam rady?
A tak już serio - byłem naiwny, ale moja naiwność nie odnosi(ła) się do ogólnej zasady. Wciąż uważam - pomimo tego jak dziś wygląda moja "pasieka" - że podobne zasady jakie przyjąłem są racjonalnym sposobem selekcji pszczół (odróżnić trzeba od: "najlepszym sposobem na krótkoterminowe dorobienie się prowadząc gospodarkę pasieczną"), a nawet - w pewnych warunkach - prowadzenia pasieki amatorskiej czy na swój sposób półzawodowej-półamatorskiej (czyli przynajmniej dającej "kieszonkowe", a czasem - przy lepszym roku lub lepszych warunkach nawet i względnie racjonalny dochód - czyli choćby tak, jak realizuje to wspominany Kamil). Moja naiwność dotyczyła tego, że warunki mojego otoczenia mi na to pozwolą tu lokalnie, niezależnie od tego, co robią moi pszczelarze-sąsiedzi, jak wiele obcych genetycznie pszczół sprowadzą, jak bardzo dużo dookoła będzie pasiek prowadzonych intensywnie (nawet tych składających się z 2-5 uli) i jak wielki potencjał będzie do transmisji poziomej patogenów i ich uzjadliwienia, a wreszcie jak długie będą okresy corocznego głodu. Moja naiwność dotyczyła więc tego, że w takich warunkach mogę lokalnie stworzyć wyspę, gdzie będzie to jakoś tam działać. Po 9 latach widzę, że o ile coś się nie zmieni w otoczeniu - te warunki pozwalają (i to nie zawsze, czego dowodzi bieżąca zimowla) raczej jedynie na "biologiczne trwanie" przy inwestowaniu sporych zasobów zarówno finansowych, jak i osobogodzin pracy. Problemem nie jest warroza (owszem jest czynnikiem bezpośrednio zabijającym rodziny). Problemem jest stały głód, jak w 2023, lub jeśli nie stały to co roku przez blisko pół sezonu, czyli głód 2-2,5 miesięczny (bo bywały okresy głodu od połowy czerwca do końca sierpnia) przy wysokim napszczeleniu. Nie doceniłem więc też też skali zmian klimatycznych i środowiskowych (choć chwilami ich skala powoduje u mnie gęsią skórkę). Występują całkowicie niezrozumiałe dla mnie zjawiska, kiedy warunki wydają się bliskie optymalnym (dobre nasłonecznienie; wilgotność gleby - na którą akurat tu w Beskidzie bardzo narzekać nie mogę, choć pod Krakowem było z tym różnie; wydawałoby się dobra temperatura), a rośliny nie nektarują. Kwitną, ale nie nektarują, a pszczoły są głodne. Tak było choćby przez cały zeszły rok. Przekwitły sady, jawory, lipy - a do pszczół trzeba było zaglądać, żeby podać im syrop. Naprawdę rok 2023 pogodowo wydawał się wyjątkowo "normalny" (wreszcie!) po wielu latach suszy przed 2020 rokiem i dziwnymi sezonami później okresowo naprzemiennie gorącymi i zimnymi w zależności od miesiąca (mówię o lokalnym subiektywnym odbiorze tego co widzę, ot, po prostu wychodząc z domu).
Sposób, który sobie założyłem, zapewne jest do zrealizowania w warunkach jakie opisuje mi Kamil w swoim otoczeniu. Choć wg oficjalnych statystyk on mieszka w województwie o drugim co do wielkości napszczeleniu w Polsce, to jednak z tego co mi mówił, pszczół w bliższym otoczeniu tak wiele nie ma. Jest to ten rejon gdzie lubelskie zbliża się do Mazowieckiego i Podlaskiego (czyli województw o względnie niskim - jednym z najniższych w Polsce - napszczeleniu), a - jak sądzę - gęstość występowania rodzin pszczelich nie jest duża "do kreski na mapie", a mała "za kreską", ale przechodzi stopniowo, regionalnie (być może z uwagi na warunki społeczno-agrarno-urbanistyczne, być może też lokalne czy regionalne tradycje pszczelarskie). Dodatkowo lubelskie znane jest ze względnie dobrych gleb (a więc jest tam dość dobre rolnictwo służące względnie intensywnym pożytkom), a na ile znam statystyki wilgotności gleby czy opadów, jest też względnie mało doświadczane przez susze i zmiany klimatyczne (najgorzej jest z tym akurat aspektem w centralnej Polsce).
Po lewej odkładówka z "rodziną" wynoszona na zewnątrz jedynie w słoneczne dni. Po prawej robi się miód pitny z odwirowanego pokarmu. |
Trzeba też dodać, że moją naiwność pogłębiły pierwsze "sukcesy" - a więc pierwsze lato z pszczołami. Słowem - widać miałem pecha, bo miałem dobre pierwsze wrażenie (choć drugim wrażeniem były całkowite straty rok później). Wówczas, a więc w 2013 roku, nie tylko nie musiałem pszczół karmić w lecie, ale jeszcze 2 odkłady bardzo ładnie się rozwinęły i przyniosły po parę słoików miodu z nawłoci. To zdarzyło się tylko raz - w pierwszym roku kiedy miałem pszczoły. Od tego czasu zawsze w lecie musiałem "latać z cukrem" (również do silniejszych rodzin), a późnego miodu nawłociowego nigdy nie odbierałem (raz, że przeważnie były go niewielkie przybytki i bardzo późno, bo dopiero we wrześniu; dwa, że najczęściej już był zmieszany z cukrem po okresie karmienia w czasie letniego głodu; trzy, że potem uważałem już, że trzeba ten miód zostawiać pszczołom przed zimą). Ale to pierwszoroczne doświadczenie zawsze podpowiadało mi, że może znów będzie normalnie. Potem jednak normalnie już nie było nigdy.
Od 4 lat część pasieki mam w Beskidzie Wyspowym - terenie z o wiele "lepszą przyrodą" (jeśli można tak powiedzieć i cokolwiek to znaczy) niż pod Krakowem. Teren jest w dużej części zalesiony i górzysty, z mało intensywnym rolnictwem, jest tu sporo półdzikich łąk, tereny nadrzeczne (np. nad rzeką Łososiną), względnie sporo lip (o rząd wielkości więcej niż w lokalizacji podkrakowskiej). Są tu salamandry, dużo różnych dzikich owadów zapylających (których rozpoznać nie umiem), a nawet pod stojakiem w pasiece, a innym razem w kompoście, spotkałem węża gniewosza (o ile dobrze jegomościa poznałem). Ale odkąd tu mieszkam prawie zawsze dla pszczół jest gorzej niż pod Krakowem, a straty są wyższe. Jest to też teren uznawany za spadziowy - jednak od lat prawdziwej spadzi nie było (w 2022 wiosną była spadź, prawdopodobnie na drzewach owocowych, ale nie było jej wiele). Pszczelarze narzekają na złe warunki, ale pomimo tego co jakiś czas zauważam zupełnie nową pasiekę. A co parę kroków jest znów pasieka "stara". Może u innych jest lepiej niż u mnie i dlatego zjawisko to narasta? A może też mieli dobre pierwsze wrażenie?
To wszystko każe mi się zastanowić nad tym co dalej. Zarówno krótko-, jak i długoterminowo.
Leczenie - jakkolwiek nigdy nie negowałem jego krótkoterminowej skuteczności w pudrowaniu problemu warrozy - do tej pory nie było dla mnie rozwiązaniem i raczej wciąż nie jest. W pierwszych latach po założeniu pasieki uważałem, że leczenie interwencyjne połączone z selekcją jest w pewnym zakresie bezsensowne - bo i tak trzeba będzie kiedyś leczenie porzucić, a potem czekają nas i tak sita selekcyjne i duże straty. W tym zakresie się myliłem - zresztą od dłuższego czasu to powtarzam. Mniej więcej około 2018 roku zaczynałem zmieniać zdanie i pewnie ok. 2020 całkowicie się do tej metody przekonałem. Z dwóch powodów. Po pierwsze widziałem, że co roku mierzę się z wysokimi stratami, gonię z cukrem, a potem wiele z tego nie ma - i to zjawisko narastało, a w ostatnich 3 latach wyjątkowo się nasiliło (w tych latach gwałtownie rośnie też ilość pszczół w Polsce). Po drugie zacząłem dostrzegać, że przynosi to realne rezultaty i faktyczne rozwiązanie problemu - owszem, lokalne rozwiązanie, ale tego problemu nie da się rozwiązać inaczej. Mówię oczywiście o przykładzie Erika Osterlunda z Hallsberg w Szwecji.
[polecam tłumaczenia kilku tekstach Erika na naszej stronie Bractwa Pszczelego - https://bractwopszczele.pl/tlumaczenia.html; od kilku dni jest tam też tekst o corocznych konferencjach pszczelarzy nieleczących w Hallsberg]
To wszystko co przed chwilą napisałem jest prawdą pod tymi wszakże warunkami, że pszczelarskie otoczenie też temu sprzyja - a więc współdziała w selekcji i tworzy lokalne trutowisko odpornych pszczół. Tego oczywiście tutaj nie ma - środowisko pszczelarskie jest niezainteresowane... no dobra, trzeba prosto z mostu: ma w dupie pszczoły odporne i w dupie ma pracę selekcyjną nad odpornością. Liczy się miód. [poza bardzo, bardzo nielicznymi wyjątkami - na palcach paru rąk w skali regionu]. I każdemu kto poczuje się teraz urażony mogę udowodnić w kwadrans, że tak jest, bez mrugnięcia okiem posiłkując się rozlicznymi przykładami. Nie wiem czy to źle czy dobrze - w tym sensie, że oczywiście ta postawa nie jest zgodna z moim systemem wartości, ale jednak może to już tak jest, że po prostu jesteśmy więksi i mądrzejsi od pszczół, a więc możemy je wykorzystywać i nie ma co tu dołączać etycznych czy jakichkolwiek innych dylematów. Ma się zgadzać w excelu i portfelu i tyle.
Zresztą to podejście można zaobserwować w związku z przyłączeniem się pszczelarzy do protestów rolników. Pszczelarze "hobbyści" twierdzą, że to "hobby" musi im się opłacać i protestują przeciw polityce ochrony środowiska. Przy tak złych warunkach środowiskowych jest to dla mnie jakiś zupełny absurd - ludzie protestują (mówię tu o pszczelarzach, a nie o innych rolnikach, bo sytuacja tamtych jest daleko bardziej skomplikowana i wcale nie tak jednoznaczna), żeby pogorszyć swoją sytuację pszczelarską. Wydaje mi się, że po prostu trudno jest niektórym połączyć fakty.
[W tym kontekście polecam zapoznanie się z listem otwartym części środowiska pszczelarskiego w tej sprawie - ja podpisałem - Stanowisko pszczelarek i pszczelarzy (pszczelarstwo.pl.eu.org)]
Próbowałem kilkakrotnie i na różne sposoby zachęcać do podejmowania współpracy pszczelarzy. Na różnych polach - od mojego koła po wołanie na puszczy w internecie do anonimowego odbiorcy. Po 10 latach mamy kilkunastu członków Fort Knox na 90 tys. pszczelarzy. Nawet ci, którzy podobnie patrzą na pszczoły w dupie mają współdziałanie, mają swoje projekty i tyle - działają one lepiej lub gorzej. W tym akurat poście nie mam ochoty pochylać się nad wyjaśnieniem tego zjawiska.
Do czego zmierzam - w tych warunkach, jak sądzę, metoda Erika też raczej się nie sprawdzi (to moja subiektywna opinia). Przy tym napszczeleniu i stanie pożytków, gdybym podszedł do leczenia pragmatycznie, zgodnie ze wskazówkami Erika zakładam, że nigdy nie dałbym rady sam porzucić leczenia będąc otoczony pszczołami nieodpornymi. Owszem, pewnie ratowałbym co roku więcej rodzin, może mógłbym liczyć na większą siłę wiosną - a tym samym i jakiś miód. Ale to nie byłaby próba rozwiązania problemu. To by było - w mojej opinii - dołączenie się do koła chemizacji pszczelarstwa w sytuacji bez wyjścia. Owszem, dałoby się to tak zrobić - ale systemowo, przy współpracy pszczelarzy (do czego zresztą stale namawiam). Zakładam, że stosując ten rodzaj selekcji długofalowo zadziałałoby to tak samo, jak przyjęta przeze mnie metoda. Bez lokalnej pracy nad odporną genetyką i stworzenia warunków lokalnego łagodzenia patogenów (i konsekwentnej pracy nad tym przez 10-15 lat), raczej byłbym w tym samym miejscu co jestem obecnie. U Erika zadziałało, bo on sam trochę bardziej pragmatycznie podchodzi do swoich pszczół i pszczelarstwa, a nadto selekcjonowanych rodzin jest pewnie z 1000 (z czego około połowa nieleczona od lat), napszczelenie wynosi ok 3, może 4 rodziny na km kw. Słowem - w bieżących warunkach sam siebie skazałbym na wieczne tkwienie w leczeniu - co nie do końca jest zgodne z moimi celami długofalowymi czy moim systemem wartości. Nie mówię czy to obiektywnie źle czy dobrze (w tym sensie, że wiem, że ścierają się tu pewne dobra, i wszyscy tkwimy w swoistym kompromisie czy dysonansie) - mówię, że subiektywnie źle. Wolę więc po prostu trzymać pszczoły tak, jak chcę je trzymać, a nie iść na kompromis.
Niewątpliwie też ostatnie lata dały mi mocno popalić. Czuję to w plecach, biodrach i ogólnym rozdrażnieniu. Remont domu (który w znaczącym procencie uznaję za zakończony) dał mi w d... zarówno fizycznie jak i psychicznie. Bo ile lat można gruz wynosić i wdychać pył, znosząc przy tym bóle pleców? Na to nałożyły się stresy związane z przedłużającymi się pracami przy wydawaniu książki i gonitwa do pszczół. Jakkolwiek pszczoły uwielbiam i jest to moja pasja, to w sytuacji dużych presji te ostatnie lata pszczelarzenia nie dawały mi znaczącej radości - bo przy tym jak bardzo byłem zagoniony musiałem wydzielać sobie dniówki, żeby poświęcić je na pasję. A jak już opisałem wyżej ta pasja w ostatnim czasie nie przynosiła zbyt wiele "sukcesów" i satysfakcji (i wcale nie mówię o sukcesach w kontekście ekonomicznym), bo przez ostatnie 3 lata dwa razy moje straty wynosiły blisko 90%, a raz 66%. Do tego zamiast cieszyć się z pracujących pszczół przez pół sezonu biegam z cukrem - co kosztuje mnie dużo wysiłku i pieniędzy. Tak było zwłaszcza w 2023, w którym skumulowały się wszystkie te negatywne zjawiska - mnóstwo stresów z domem, mnóstwo z książką i wyjątkowo zły rok, który polegał głównie na karmieniu i ratowaniu pszczół, a zakończył się wyjątkową klapą.
Podsumowując: czas trochę wyluzować i odpocząć. Ponieważ zajmowanie się pszczołami i pszczelarstwem jest dla mnie zbyt cenne, by z tego rezygnować, a leczenie nie jest dla mnie żadnym rozwiązaniem (zarówno zgodnie z wewnętrznym systemem wartości, jak i pragmatycznie, bo to wymagałoby współpracy, której pszczelarze nie chcą - lub może wręcz się jej brzydzą) - zamierzam po prostu - przynajmniej na jakiś czas - mocno ograniczyć intensywność tego co przy pszczołach robię (i nie chodzi mi wcale o mniejsze podziały konkretnej rodziny, ale po prostu zajmowanie się mniejszą pasieką). Mogę gonić z cukrem, ale wolę gonić do mniejszej liczby rodzin. Przynajmniej na razie, póki nie odpocznę i nie zdystansuję się. Niestety już nie wierzę w to, że sytuacja może się poprawić (w tym sensie, że nie wierzę, że nagle pojawią się stabilne pożytki w dobie zmian klimatycznych; liczba rodzin w okolicy zmaleje, a pszczelarze pójdą po rozum i zaczną rozwiązywać swoje problemy - o nie, będą je pudrować tak samo, jak robią to do tej pory i udawać, że wszystko jest w porządku). To niestety oznacza, że - przy tych warunkach i średnich startach - tym bardziej muszę liczyć się ze stratami całkowitymi i faktycznym zaczynaniem od zera. Może więc - jeśli takie straty jak tegoroczne miały się wydarzyć, to wydarzyły się w możliwie najlepszym terminie, żeby dać mi pewien dystans?
Być może trzeba będzie pomyśleć o ograniczeniu pszczelarstwa do paru kószek? (jednak widząc jak ubogie są pożytki w moim regionie musiałbym opracować jakiś system karmienia pszczół - ...kosmos...) Być może trzeba będzie pomyśleć o przekwalifikowaniu się w bartnika?
Na tą chwilę planuję ten sezon zupełnie wyluzować (zresztą - nie uprzedzając faktów i nie zapeszając - mam zamiar przez dłuższy czas po prostu nie zajmować się pszczołami w tym roku). Wciąż biję się z myślami czy dokupić jedną rodzinę teraz wiosną, żeby zazimować 5-6 rodzin, a nie 2-3, które przeżyły i zasadniczo nie nadają się do podziałów. Jeszcze nie podjąłem tej decyzji. Jedna w miarę silna rodzina pozwoliłaby mi być może trochę zasilić moje mikrusy, być może też pozwoliłaby mi na zrobienie 2-3 odkładów z tą genetyką, która przeżyła pogrom. Ale wciąż zastanawiam się czy chcę. Na każdym z siedmiu zajmowanych przeze mnie pasieczyskach mam też rozstawione ule jako rojołapki. Prawie każdego roku jakaś rójka przychodziła - może i tym razem się uda?
Cóż, na razie jak widać nie wiem jeszcze jak odpowiedzieć na pytanie "co dalej?" - ani w krótkiej, ani w długiej fali. Wiem tylko, że na pewno pozostanę w otoczeniu pszczół - przynajmniej jedną nogą.
Hej. Fajnie, że dzielisz się szczerze swoimi doświadczeniami.
OdpowiedzUsuń"Ot, zabawa z pszczołami, o której każdy producent miodu powie, że jest bez sensu." No to zawsze z jakiegoś punktu widzenia. Jeżeli zgadzamy się, że np. sensem jest istnienie pasieki i nasza radość w związku z tym, to podejmujemy środki, którą uważamy, że są zgodne z tym kierunkiem. Czy to są skuteczne środki to inna sprawa.
Co do optimum napszczelenia. Trochę się zapędziłeś. Napszczelenie jest zawsze oceną z jakiegoś punktu widzenia. Nie możemy ekologicznie rozpatrywać populacji pszczół jako jakiejś wyizolowanej. Zawsze trzeba podać jakieś kryteria i cele. A także inne aspekty, od których stan populacji zależy np. pożytki, klimat etc. Skoro istnieją pożytki rolnicze w tym intensywne, a pszczoły miodne są potrzebne do ich zapylania, to też jak sądzę tego dotyczy podawane kryterium i ocena napszczelenia. Nie jest wiec dobrym argumentem przywowałanie jakieś idealnego stanu pierwotnego, w którym środowisku żyły pszczoły w jakimś zagęszczeniu. Dlatego, że już same uprawy zmieniają środowisko pszczół w zakresie pożytków. I to niekoniecznie na gorsze w zakresie pszczół miodnych szczególnie w systemach rolnicznych przedmonokulturowych na styku krajobrazów antropogenicznych i naturalnych. Samo słowo pszczepszczelenie implikuje odwołanie się do jakiegoś stanu pożądanego przez człowieka. Sądzę, że prawie z pewnością dotyczy ono istnienia pszczelarstwa jako działalności człowieka w systemie rolniczym przy zachowaniu pewnym parametrów jak stan zdrowia pszczół i ilość pożytków, który uznamy za akceptowalny. I z tego punktu widzenia w całej Polsce najprawdopodobniej przekroczyło już stan możliwy do potrzymania bez nagłych kryzysów z tego powodu (co można nazwać brakiem zrównoważenia).
Co do stanowiska pszczelarzy. Nie idźmy tą samą drogą generalizowania. Skoro krytykujemy próbę monopolizacji stanowiska, to piszemy i mówmy, że część pszczelarzy zajęła takie stanowisko. To jak głośny jest na to odzew w internecie, w dzisiejszych czasach nic nie mówi o tym, jakie procentowe jest realne poparcie tego stanowiska wśród pszczelarzy. A tylko na tym się jak na razie opieramy.
Nie ja się zapędziłem. Optimum napszczelenia jest podane w artykule, którego cytat podałem (w którym jest wypowiedź dr Anny Gajdy) i wyraźnie się do niego odnoszę - nie jest więc moją rolą podawanie ani punktu widzenia, ani celów i kryteriów. Ja swoje cele i kryteria podałem: z mojego punktu widzenia optimum jest niższe niż podane, bo dotyczy zdrowia pszczół, a też mało mnie interesuje "optymalne" zapylenie hektarów upraw monokulturowych, które pewnie było wzięte pod uwagę do tego szacunku.
UsuńNie odwołuję się też do "stanu pierwotnego, w którym środowisku żyły pszczoły w jakimś zagęszczeniu". Nie odniosłem się do tego ani pół słowem. ;) Wspomniałem natomiast 3 przypadki z teraźniejszości z różnych regionów (w odróżnieniu od "stanu pierwotnego" są to bieżące sytuacje, choćby uwzględniające obecność dręcza), a to Arnot, Kuba i Wielka Brytania.
Co do "przepszczelenia" - mniej więcej się zgadzamy. Nie wiem dokładnie kiedy należy narysować granicę "przepszczelenia". Dla mnie pewnie będzie ona zbliżona do przekroczenia dwukrotnie tego co uznaję za stan "optymalny" (z punktu widzenia zdrowia pszczół, a więc ryzyka transmisji chorób na tyle dużej, że sprzyja kształtowaniu się zjadliwszych form patogenów). Jeśli więc za "optymalny" stan uznam ten, który panuje w Arnot, na Kubie czy w Wielkiej Brytanii (a do tego bym się skłaniał), czyli uśredniając ok. 1,5 (absolutny max 2) rodziny na km. kw. to za "przepszczelenie" uznałbym przekroczenie granicy 3-4 rodzin na km.kw. Na potrzeby tych rozważań akurat posiłkowałem się przytoczonym (prawdziwym lub nie - tego nie wiem) zdaniem Anny Gajdy, która jasną granicę stawia na 5 rodzinach (podkreślam: wg tej przytoczonej wypowiedzi) - jestem w stanie tą cezurę zaakceptować do tego typu rozważań, choć sam subiektywnie uważam, że jest zbyt wysoka.
A co do generalizowania - cóż, zawsze są wyjątki, ale mniej więcej opisuję jak widzę całe środowisko (w pewnej swojej "masie"). Duża większość pszczelarzy indywidualnie to zapewne pozytywnie zakręceni pasjonaci - ale jak zsumujesz środowisko to widać wyraźnie gdzie ono dąży, czy gdzie ciąży (czy jak jeszcze to zwał). Znasz moje poglądy w tym zakresie. Od 40 lat jest problem warrozy (który uważam za najważniejszy i główny problem pszczelarstwa, konieczny do rozwiązania) i zamiast go rozwiązywać to środowisko się martwi o to czy będzie siła w ulu na najbliższy pożytek. Stąd być może moje gorzkie oceny. I zapewne już takie pozostaną, bo nie wierzę w ogólną refleksję. I to pomimo tego, że dla każdego indywidualnego pszczelarza pewnie sam znalazłbym 100 powodów, dla których akurat on/ona indywidualnie mógłby postępować w pewien sposób wbrew interesom całego środowiska, lub dlaczego jego indywidualny wysiłek nie ma wielkiego sensu, bo jest niwelowany przez działania innych.
". Ja swoje cele i kryteria podałem: z mojego punktu widzenia optimum jest niższe niż podane, bo dotyczy zdrowia pszczół, a też mało mnie interesuje "optymalne" zapylenie hektarów upraw monokulturowych"
UsuńWiesz.... dopóty korzystasz z tych upraw w systemie z zapylaczem z masowego chowu to ciężko nie brać tego pod uwagę, ale ok...
"Nie ja się zapędziłem. Optimum napszczelenia jest podane w artykule"
Wiesz. Choćby w dobrych praktykach w Bee-TheNet są wyraźne sugestie, aby zrobić porządny rekonesans pożytków i napszczelenia zanim się zacznie pszczelarzyć w jakim terenie i nie wwozić pszczół do już napszczelonych rejonów.
Skoro patrzysz tylko na Twój system (koncepcyjno-filozoficzny i praktyczny z tego wynikający) pszczelarstwa i tylko z tego punktu widzenia oceniasz całość w tym wypadku (bez brania potrzeb wynikających z innych systemów, z których moim zdaniem korzystasz), to ktoś inny mógłby napisać, że on tam już wcześniej pszczelarzył, a jeszcze przyczyniał się do zapylania upraw. Moim zdaniem warto patrzeć szerzej..... ale tutaj utnę, bo temat mamy przegadany i znamy swoje argumenty.
Badania obserwacyjne w niekontrolowanych warunkach z Lasu Arnot na niewielkiej grupie w specyficznych warunkach i przywoływane jak mantra z w tym kontekście są obarczone zbyt dużym ryzykiem stronniczości, aby je brać pod uwagę jako wykładnię dla reszty. Survivorship bias, exaggeration bias i selective reporting jak dla mnie. Jest to ciekawy obserwacyjny punkt wyjścia do rozważań. Sorry.
UsuńEch Kuba, czasem mam wrażenie, że czytasz co trzecie słowo, potem losowo składasz je w zdania, a na koniec wyciągasz jeszcze subiektywne wnioski o tym co Ci się wydaje, że ktoś napisał ;)
Usuń"dopóty korzystasz z tych upraw w systemie z zapylaczem z masowego chowu to ciężko nie brać tego pod uwagę, ale ok..."
tak. dlatego jak zapewne zauważyłeś nigdzie nie postuluję, że należy kury trzymać na fermach po 10 tys. sztuk w halach, krów na betonie na fermach, a uprawiać monokultury.
Zakładam, że nigdzie nie przeczytałeś na moim blogu, że uważam za doskonały pomysł zasiać monokulturę 500 hektarów rzepaku, wytruć wszystko pestycydami, a potem przywieźć tam 5 rodzin pszczelich, żeby pasowało do modelu "zdrowego pszczelarstwa". ;)
"(...) i tylko z tego punktu widzenia oceniasz całość w tym wypadku (bez brania potrzeb wynikających z innych systemów, z których moim zdaniem korzystasz)"
Oceniam cały system rolnictwa (w tym pszczelarstwa) jako krótkowzroczny i działający źle. Nie postuluję wycięcia 1% tego systemu i "naprawiania go" bez uwzględnienia reszty. Jeśli tak to czytasz, to Twój problem z rozumieniem tego co tu jest napisane ;)
"Moim zdaniem warto patrzeć szerzej.."
Z ust mi to wyjąłeś ;-)
"Badania obserwacyjne w niekontrolowanych warunkach z Lasu Arnot na niewielkiej grupie w specyficznych warunkach i przywoływane jak mantra z w tym kontekście są obarczone zbyt dużym ryzykiem stronniczości, aby je brać pod uwagę jako wykładnię dla reszty. Survivorship bias, exaggeration bias i selective reporting jak dla mnie. Jest to ciekawy obserwacyjny punkt wyjścia do rozważań. Sorry."
Owszem. Dlatego jak mantra będę pisał, że las Arnot przywołałem jako jeden z 3 przykładów (3 spośród wielu wielu więcej, przy czym tych łatwych do określenia gęstości, bo liczby są wprost podawane w oficjalnych danych). Do tego Kuba i UK są przykładami daleko większymi.
Stąd jako komentarz napiszę, że do potencjalnej krytyki warto wybierać więcej niż 1 z 3 podanych przykładów, bo możnaby pomyśleć, że "byłoby to obarczone ryzykiem stronniczości (...), survivorship bias, exaggeration bias i selective reporting, jak dla mnie" ;-)) Warto patrzeć szerzej ;)
Wszystkie przywołane przykłady podlegają takim skłonnościom. Wyciąganie wniosków z obserwacji przeżywalności pod kątem selekcji naturalnej i ekstrapolowaniu tego na całość trąci myszką już u samych fundamentów.
UsuńCo do reszty co nie zrozumiałeś. Nie napisałem wprost, ale piłem przecież do tego, że sam nie przestrzegałeś tych zaleceń dotyczących przepszczelenia. Oraz, że korzystasz z masowego chowu pszczół (nie tylko miodnych) choćby nabywając produkty spożywcze w sklepie. To nie jest zarzut do Ciebie, tylko do podejścia w postrzeganiu problemu wąsko i w sposób zbyt uproszczony, choć na pewno atrakcyjny.
Usuń"Wszystkie przywołane przykłady podlegają takim skłonnościom."
UsuńJa kiedyś rozmawiałem z wujem żony o tzw. "zamachu smoleńskim" i też mnie przekonywał, że przecież nie wiemy co się stało i że są wątpliwości. Nie negując wątpliwości starałem się wytłumaczyć, że zajmowało się tym grono specjalistów (mówię o tym gronie pierwszym, a nie o specjalistach od wybuchających parówek), które nie znalazło żadnych przesłanek dotyczących zamachu, za to znalazło szereg przesłanek świadczących o wypadku w pewnych specyficznych okolicznościach. Na to wuj podsumował, że to grono ustawiało się politycznie. Szach mat. Nie ma już innych argumentów, bo przecież co by nie było to było ustawione, politycznie sfałszowane, propagandowe itp itd.
I choć tu ta rozmowa z Tobą jest inna (nie porównuję jej bezpośrednio), to jednak tak samo schodzi na absurdy. Grono specjalistów (profesorów, doktorów, doktorantów, którzy od dekady lub dłużej badają odporne populacje) odwołuje się do różnych naukowo opisanych przypadków i do selekcji naturalnej, grono praktyków podkreśla, że w wielu przypadkach to po prostu działa, ale nie, bo u nas za miedzą, te przykłady nie działają ;) To trochę ta sama dyskusja, którą prowadziliśmy z gronem sceptyków jeszcze w 2015 roku w Wolnych Pszczołach - z tą różnicą, że teraz przejąłeś ich rolę ;) "Tam to może działać, ale Zdzisek za miedzą przecież wysiał rzepak i u niego się nie sprawdzi". Więc nic to ponad 200 tysięczna populacja na Kubie czy 1/3 nieleczących pszczelarzy w Anglii, bo przecież z dyskusji Zdzicha z Januszem wyszło, że to zupełnie nic nie znaczący przykład i nie da się go ekstrapolować na inne populacje ;)
a co do reszty: zrozumiałem. :) Ty nie zrozumiałeś najwidoczniej, że odnoszę się do tego, że cały system wymaga reformy. Korzystam z masowego chowu i masowych upraw, bo tak działa dziś świat. Nie da się iść do sklepu i kupić produktów nie z masowego chowu. Owszem można próbować szukać pojedynczych produktów, ale nie masz żadnych gwarancji. Np. ekologiczny miód to taki sam miód, tylko pszczoły były leczone innym pestycydem - są za to tak samo nieprzystosowane i tak samo traktowane. Ten miód też pochodzi z chowu intensywnego, tylko że stosuje się tam kwas, a nie amitrazę.
Więc ja odnoszę się do postulatów: zmiany, refleksji, reformy - zwał jak zwał. więc nie do końca jestem przekonany, kto postrzega wąsko, a kto nie wąsko. :)
ech, idę do roboty - będzie więcej pożytku ;)
Argumenty z autorytetu. Biologowie nie są wolni do tego typu biasów. Ba analizowanie wyników biologii przez biologów również. To również ludzie. Nie ma znaczenia, czy ktoś jest biologiem czy profesorem (sam wpadasz w pułapkę, którą często krytykujesz), jeżeli argumentuje na zasadzie takiej, że z bond testu lub wyników filozofii "let them die" wyciąga wnioski z obserwacji cech organizmów czy populacji jakoby wyników selekcji naturalnej dla całości, to jest to survivorship bias do sześcianu plus ryzyko do przesady w konkluzjach, a w następstwie selektywny wybór hipotez.
Usuńno tak. opisy naukowe rozlicznych populacji, to argumenty z autorytetu. Zwróćmy się więc ku mistycyzmowi, może tam nam pójdzie lepiej uzgadnianie stanowisk ;)
UsuńSzczerze to w koncepcji pszczelarstwa w zgodzie z naturą jako ewolucją w pasiece rozumianą na zasadzie "praw czy trendów przyrody", podług których powinny żyć pszczoły (jako w pewnym ładzie naturalnym), istnieje myśl może nie mistycyzm*, ale transcendentna myśl jak najbardziej. W niej ewolucja jest pewną siłą transcendentną, a jej mechanizmy prawami przyrody (prawami naturalnymi).
Usuń* Pewnie można by doświadczenia z tą transcendencją w pasiece opisać jako doświadczenie zmysłowe mistyczne. Oczywiście zazwyczaj niewyrażone i zadeklarowane wprost. Ale i takie by się znalazły.
Reszta to już redukcja do absurdu.
OdpowiedzUsuńzgoda ;) przynajmniej w tym ;)
Usuń