Choć niektórzy z moich kolegów uważają, że robię to sobie w ramach masochizmu, czy też odbywam jakąś karę, wciąż jednak wchodzę na różne strony pszczelarskie szukając przyjaznej dyskusji na interesujące mnie tematy. Oczywiście rzadko taką znajduję i tylko się irytuję - stąd to podejrzenie o masochizm. Ale wiem, że są gdzieś ludzie, którzy myślą podobnie, bo przecież takich wielu poznałem osobiście. Zarówno tu w Polsce, jak i za granicą. I tak sobie czytam, co też różne osoby mają do powiedzenia. Niektórzy przedstawiają sobą poziom, którego nie warto komentować. Weźmy takiego ... no właśnie jego.... Zajmę się więc tym, z czym jeszcze warto podjąć jakąś dyskusję.
Czasami zadziwia mnie potrzeba wyciągania konkretnych wniosków dotyczących praktyki w pasiekach nieleczonych, z tak niekonkretnych, nieścisłych, a może bardziej (albo przede wszystkim) niereprezentatywnych danych. Ba, nie tylko "potrzeba" ale i możliwość. Tak jakby na tej podstawie można było ukuć jakiś wzór na przeżywalność czy wręcz opisujący przyrodę. Jakby miało znaczenie czy przeżyje pszczoła z określonej linii i na tej podstawie można było odkryć jakąś wielką naukową czy przyrodniczą prawidłowość i odpowiedzieć na odwieczną zagadkę pszczelarstwa - czyli dlaczego (i w jakich warunkach) niektóre konkretne rodziny przeżyją, a inne nie. Znamy już statystyczne prawidłowości dotyczące tychże warunków. A więc jakie należałoby stworzyć, żeby pszczoły miały większe szanse. Kilku naukowców o to zadbało. Ale chyba (?) nie znamy (i pewnie nie poznamy) żadnego wzoru na wybór konkretnej linii na podstawie jakichś jej cech.
Nie próbuję też powiedzieć, że ogólne informacje dotyczące pewnych statystyk są nieistotne czy nieinteresujące. Są istotne dla wielu, którzy chcą zacząć swoją "przygodę" w nieleczeniu pszczół. Te informacje mogą pokazać z jakim problemami można potencjalnie się zetknąć i czego ewentualnie można się spodziewać. Rzecz jasna w dużej ogólności czy z określonym prawdopodobieństwem. Bo przecież nie z żadną pewnością. Ale jakie znaczenie ma ile mamy dziś wnuczek pszczoły X? Dla mnie absolutnie żadne. Zwłaszcza gdy przyrównamy to do liczby wnuczek pszczoły Y. Toż jednej i drugiej będzie tyle ile ich zrobiliśmy. Oczywiście, jeżeli jedna i druga linia mnożyłaby się bez naszego udziału, to można by wnosić o pewnym sukcesie reprodukcyjnym. Jeżeli jednak to ja wyciągam z uli ramki i wsadzam je do skrzynki obok, a potem głodne karmię, a spragnione poję, to...? No właśnie. Owszem, gdybym miał decydować się na zakup pszczoły od kogoś, to może wiedza, że linia pszczół X żyje 3 lata bez leczenia, a linia Y "aż" 5, zdecydowałaby o wyborze do mojej pasieki tej ostatniej. Tym bardziej gdyby te proporcje wyglądały jak 0:3. Ale czy to by oznaczało, że realnie linia Y ma większe szanse przetrwania w obcej lokalizacji (czyli w mojej pasiece) niż X? Co najmniej wątpliwe w pierwszym przypadku, a może bardziej prawdopodobne w tym drugim. Bo teoretycznie może świadczyć o tym, że linia Y w drugim przypadku przeszła przez pewnego rodzaju wąskie gardło, którego nie przeszła X. Chcemy zapewne wewnętrznie przekonywać siebie samych i innych przy okazji, że wszystkie te statystyki dotyczące konkretnych linii mają ogromne znaczenie - bo wtedy mamy poczucie, że choć w pewnym zakresie kontrolujemy sytuację w naszej pasiece i dokonujemy najbardziej racjonalnych wyborów. Niektórzy twierdzą, że może to i wszystko prawda, ale i tak trzeba podejmować jakieś decyzje - równie dobrze mogą być więc na podstawie takich przesłanek, a nie innych. Mamy więc tendencje do ignorowania tych okoliczności, które są dla nas nieweryfikowalne. A mnie te dylematy prowadzą do moich wyborów. A więc rozwijam to, co przeżywa jak najdłużej, a daję szansę wszystkiemu, co wpadnie mi w łapy - czy to otrzymanej w prezencie (leczonej) rodzinie, czy złapanej rójce. Bo to wszystko tworzy szanse przyrody i ogólną bioróżnorodność.
Uważam, że statystyki są (tylko) ciekawym narzędziem, aby pokazać prawidłowości dotyczące historii selekcji i zachodzących tendencji. Jeżeli liczba pszczół będzie odpowiednia (reprezentatywna), by pokazać tendencje, to na ich podstawie można założyć co też może wydarzyć się u nas w przyszłości, jeśli będziemy podążać podobną drogą. Choć wcale nie musi. To tylko jeden z możliwych scenariuszy, który zsumowany z innymi i podzielony przez odpowiednią wartość da nam określone prawdopodobieństwo wystąpienia jakiegoś zjawiska. I tyle. W konkretach to się albo sprawdzi, albo i nie.
Ogólny wniosek jest taki, że przyroda rządzi się własnymi prawami, a po zaprzestaniu leczenia straty będą i będą oscylować od 0 do 100 % w roku w zależności od bieżącej sytuacji i najróżniejszych czynników, o których w części wiemy, części możemy się spodziewać i największego zbioru tych, o których nie mamy pojęcia, bądź nie mamy na nie najmniejszego wpływu (a więc trzeba je ignorować?).
Ze znanych mi faktów z Polski i zagranicy wyciągam wnioski budujące takie prawidłowości:
1. dopóki leczysz albo będziesz miał pszczoły (większe prawdopodobieństwo), albo je stracisz (mniejsze).
Nie możemy jednak założyć, że lecząc na pewno utrzymamy pasieki, bo odkąd jestem pszczelarzem wielu z moich leczących znajomych (choćby w moim kole) miało liczne spadki - ze spadkami całkowitymi we względnie dużych pasiekach włącznie. Były to spadki nawet kilkudziesięciu -leczonych- pni w pasiece (jeden z moich znajomych przykładowo stracił lecząc 43/43 inny 23/23), a i wystąpiły u pszczelarzy doświadczonych, a nie tylko żółtodziobów.
2. jeżeli zaprzestaniesz leczenia czeka cię kryzys, czyli prędzej czy później pasieka musi przejść przez ewolucyjne "wąskie gardło".
3. większy kryzys z dużym prawdopodobieństwem czeka cię najdalej do 2 - 3 lat od zaprzestania leczenia.
Czyli albo stracisz pszczoły (nie koniecznie wszystkie - mówię o "sporych spadkach" czyli przykładowo takich na poziomie 40 - 70 % populacji) już w rok po zaprzestaniu leczenia, albo w dwa lata. Rzadziej w trzy, ale i tak się zdarzyło u jednego z kolegów. I oczywiście spadek w jednym roku nie przesądza o jego braku w kolejnym. Choć Heidi Herrmann z Natural Beekeeping Trust mówi, że po zaprzestaniu leczenia (o ile dobrze pomnę) przez bodaj 2 lata nie straciła żadnych pszczół, a w trzecim roku chyba tylko 10%. Ale ona funkcjonuje w zupełnie innych warunkach.
4. twój duży kryzys najprawdopodobniej zbiegnie się z kryzysami w twoim regionie wśród pszczół leczonych - po prostu będzie silniejszy.
O tak. Zwłaszcza w fazie, w której jesteśmy, a więc na początku (w końcu początku?) selekcji. A więc w fazie odsiania tego, co (prawdopodobnie) nie ma żadnych umiejętności radzenia sobie z chorobami.
Im gorzej będą miały się sąsiednie pasieki leczone, tym gorzej (jeszcze gorzej) wyjdzie z tego twoja nieleczona pasieka. Dlatego, że pszczoły reagują na miejscową sytuację. Zarówno u mnie, jak i u kolegów, którzy tracili całe pasieki nasze całkowite lub prawie całkowite spadki zbiegały się z dużymi lub bardzo dużymi stratami pszczół leczonych w naszej/ich okolicy. Nie przypominam sobie sytuacji, aby ktoś nieleczący stracił całą pasiekę (oczywiście mówię tu o względnie reprezentatywnej próbce, a nie pasiece składającej się z 2 czy 5 pni) kiedy pszczoły u leczących sąsiadów tryskały zdrowiem. Gdy ja traciłem pszczoły, w okolicy były spadki na poziomie kilkudziesięciu procent. Podobne prawidłowości były u kolegów: gdy narzekali na duże straty, to sąsiedzi również nie rozpływali się nad kondycją pszczół. I odwrotnie: gdy pszczoły leczone miały się dobrze, to pszczoły nieleczone też wychodziły z zimy w miarę obronną ręką i przeżywał dość wysoki procent pasieki. O ile wiem nigdy stan pszczół nieleczonych nie stał więc w opozycji do średniego stanu sąsiednich pasiek leczonych. Czyli mówiąc półżartem: zawsze było tak samo, tylko bardziej.
5. duże (całkowite?) spadki w pasiece nie mają wiele wspólnego z twoimi umiejętnościami i doświadczeniem.
Tak uważam - wbrew zdaniu wielu z moich znajomych i kolegów. Dowodzi temu co najmniej kilka przykładów pszczelarzy, którzy radzili sobie co najmniej sprawnie, a tracili pszczoły (do 100% wydzielonych do nieleczenia włącznie) tak samo jak ci, którzy dopiero zaczynali i nie mieli pojęcia co czynią, błądząc niczym dzieci we mgle. Wielu bardziej doświadczonych pszczelarzy w jednym roku z wyższością patrzyło na ogromne straty tych bardziej początkujących, by w kolejnym z przerażeniem obserwować kurczącą się populację własnej pasieki.
Prawidłowość ta, oczywiście i jak wynika to z natury prawidłowości, może nie dotyczyć pojedynczych rodzin - jakieś Twoje błędy mogą wpłynąć na śmierć tego czy owego pnia. Jeżeli masz ich natomiast 20, to o ile nie zrobisz czegoś absolutnie głupiego we wszystkich ulach szacuję, że co najmniej 15 - 18 pni powinno być odporne na twoje głupoty. Pszczoły bowiem są organizmami wyjątkowo plastycznymi i same kształtują swoje środowisko. Wbrew temu co wielu pszczelarzy uważa, to od pszczół zależy zdecydowanie więcej niż od ich "panów".
Owszem, wiedza i umiejętności nie zaszkodzą. O tym już zresztą pisałem na tym blogu. Pozwolą ci na przykład z niedobitków zrobić parę rodzin więcej w ramach ekspansji. Pozwolą ci z większym spokojem rozwiązywać niektóre pasieczne problemy. Ale problemy inne, niż szalejące choroby lub głód wynikający z braku nektarowania roślin. I tyle.
6. mniejsze spadki w pasiekach są (albo przynajmniej z dużym prawdopodobieństwem są) związane z "przyjaznym dla pszczół" terenem.
Im lepszy teren tym lepiej będą się mieć pszczoły. A "lepszy" teren, to przede wszystkim taki, w którym pszczoły nie cierpią głodu i mają różnorodne i stabilne (w znaczeniu "odporne" na zmiany warunków pogodowych) pożytki przez większość sezonu. To też - jak się wydaje - teren gdzie pszczół jest ogólnie mniej - choć i zdarza się, że pszczoły mają się dobrze w terenach gdzie jest ich więcej (z reguły więcej pszczół jest w danym terenie z jakiegoś powodu, czyż nie?...) ... Więc bądź tu człowieku mądry... Niewątpliwie przedłużający się głód nie wpływa na pszczoły dobrze (to mam przetrenowane u siebie na wszystkie strony). Wydaje mi się też, że dla pogorszenia zdrowia pszczół większe znaczenie może mieć głód pyłkowy niż nektarowy.
7. duże spadki w pasiece nie mają wiele wspólnego z wypracowanymi w hodowli cechami kojarzonymi z "odpornością" pszczół. (z zastrzeżeniem w punkcie 8).
Przynajmniej tak jest gdy musimy sprowadzać pszczoły z odległych terenów (jak na przykład w Polsce) - a więc te wspomniane cechy są mniejszą pomocą niż brak lokalności jest zawadą. Bilans nie jest na tyle dobry, żeby realnie pomóc, gdy przychodzi kryzys. Śmierć spotkała więc moje elgony i VR'ki, a także chyba wszystkie (z tego co pisze) pszczoły "odporne" (w pierwszych pokoleniach) sprowadzone przez Łukasza. Jeżeli do tych cech dodamy jednak kilka pokoleń ulokalnienia to...
8. wraz z ulokalnieniem możesz zwiększyć prawdopodobieństwo przetrwania pszczół.
Nie oznacza to, że na pewno przetrwają, a tym bardziej, że na pewno przetrwają wszystkie. I mam też wątpliwości, że ma to na tyle duże znaczenie, że warto leczyć przez lata. Natomiast o ile masz już w miarę lokalną pasiekę zanim przystąpisz do nieleczenia, to zapewne Twoje szanse rosną. A znaczenie "lokalności" dla przetrwania dotyczy wszystkich pszczół - nie tylko tych już nie leczonych. Oznacza to, że im więcej pszczół ma mocno lokalne korzenie i dłużej funkcjonuje w danym terenie, tym więcej ma przynajmniej szansę przeżyć. W czasie największych kryzysów w mojej lokalizacji przeżywały pszczoły w pasiekach, w których co do zasady nie wymieniano matek lub robiono to rzadko, a matki pochodziły z własnego wychowu z własnej pasieki. Nie oznacza to absolutnie, że te pasieki miały wspaniałą i wysoką przeżywalność w czasie lokalnych pogromów. Raczej tyle, że przetrwały w nich pszczoły, które pozwoliły na odbudowę.
Trzeba też mieć świadomość, że gdy hodowcy rozwijają konkretne cechy, robią to na swoich pszczołach - a więc tych coraz bardziej lokalnych. Wraz z rozwijaniem cech "odpornościowych" pszczoły mają u nich mniej roztoczy i szanse przeżycia realnie rosną. Ale też z każdym pokoleniem są to pszczoły jeszcze bardziej ulokalnione. Te pszczoły "odporne" przesłane gdzie indziej umierają jak każde inne, bo tam lokalne nie są. Choć nierzadko, w przeciwieństwie do tych innych, umierają mając całkiem niewiele roztoczy na sobie - to przyczyniło się do twierdzeń, że nie ma pszczół odpornych, bo przesłane gdzie indziej i tak umierają. Przykładowo X postów do tyłu napisałem o tym, co niejaki Palmer myśli o "magicznych" pszczołach Webstera. Wydaje mi się, że to właśnie z tego powodu.
9. kształt ula czy rozmiar ramki nie ma nic wspólnego z całkowitymi spadkami.
Wśród moich kolegów (jak i u mnie na pasiece) pszczoły przeżywały i umierały w najróżniejszych konfiguracjach. Podobnie umierają i przeżywają na całym świecie w każdym typie ula. Ul może spowodować śmierć pszczół, jeżeli te źle rozłożą pokarm na zimę i umrą z głodu, albo zgnieciesz matkę korpusem czy ramką.
Przyjazny pszczołom ul nie ma nic wspólnego z kształtem ramki czy korpusem. Teoretycznie przyjazny ul może zwiększyć szanse przetrwania pszczół. Mówimy o zwiększonym prawdopodobieństwie, a nie o tym, że ul zabije pszczoły, albo cudownie przyczyni się do ich długowieczności. W świetle badań ludzi, na których pracy się wzoruję, taki przyjazny ul to ul:
- raczej suchy (choć i w dużej wilgoci przeżywały mi pszczoły - np. zeszłoroczną zimę w lesie)
- raczej ciepły (choć i z górnym wylotkiem i pojedynczą deską dawały radę)
- zdolny do podtrzymywania skomplikowanych ekosystemów (choć tego nie mam jak sprawdzić i zweryfikować)
- możliwie bardzo wypropolisowany (i tu zdaję się na badania innych)
- w możliwie dużej izolacji od innych uli (prof. Seeley to potwierdził)
- niewielki (również wynika to z badań Seeleya - ale korelacja dotyczy nie tyle samego rozmiaru, co dużej rojliwości. Pszczoły rojące się, to te, które pozbywają się dręcza i mają przerwy w czerwieniu)
- taki do którego zaglądasz możliwie rzadko (i do tego chciałbym dążyć)
10. (uwaga hipoteza) im dłużej nie leczymy pszczół tym mniej są zagrożone pogromami.
Na tą chwilę to może przede wszystkim pobożne życzenie, ale też (jak się wydaje) logiczny wniosek wynikający z obserwacji różnych zagranicznych pasiek, z których pszczelarze dzielą się swoimi danymi. Straty okresowo bywają duże (np. co kilka lat - patrz punkt 4), ale, jak się wydaje, zagrożenie całkowitymi spadkami raczej mija po kilku latach. o tym przekonamy się wraz z nadejściem kolejnego lokalnego pogromu - czy to u mnie, czy u któregoś z kolegów. Oby ta hipoteza się sprawdziła. Niewątpliwie jest to też w pewnym zakresie powiązane z punktem nr 8.
11. (kolejna hipoteza) średnie wieloletnie straty powinny maleć z każdym rokiem, aż do osiągnięcia jakiejś średniej wieloletniej dla danego terenu (patrz punkt 6).
(nie mylić z: "coroczne straty będą mniejsze"!)
Znów wnioskujemy na podstawie dostępnych danych z różnych zagranicznych pasiek. Populacje, które przeszły "wąskie gardło" raczej są coraz stabilniejsze. Ta genetyka, która przeszła największe kryzysy, po prostu ma "tą" zdolność. Im bardziej się upowszechnia w lokalnej populacji, tym bardziej ta populacja jest odporna na czynnik presji środowiskowej. W naszych warunkach weryfikacja tej hipotezy nastąpi pewnie wraz z analizą danych najwcześniej za 8 - 10 lat.
12. obserwacje poczynań linii X pomogą nam znaleźć odpowiedź na dylematy dręczące świat pszczelarski.
Skoro linia X dała radę, to na każdej innej pszczole trzeba skopiować procedurę zastosowaną w hodowli tejże linii, aby pszczoły żyły długo i szczęśliwie.
... no cóż, tu komentarz jest zbędny. Po prostu tak jest i już.
(tak na wszelki wypadek...dla tych, którzy nie zrozumieli - punkt 12 nie należy do prawidłowości uznawanych przeze mnie za prawdziwe...)
Najróżniejsze wnioskowania nakładają się wciąż na "odwieczną" dyskusję "leczyć czy nie leczyć", albo raczej, w tym środowisku bliższym moim poglądom "nie leczyć czy leczyć, żeby nie leczyć". W tej dyskusji zabierałem już głos wielokrotnie. Nie widziałem i wciąż nie widzę innego uzasadnienia "leczenia, żeby nie leczyć" niż ekonomiczne. Wszystkich swoich argumentów nie będę powtarzał - były opisane gdzieś tam wcześniej (na przykład tu: https://pantruten.blogspot.com/2018/04/czy-trzeba-wiecej-umiec-zeby-nie-leczyc.html). Argument, że będziemy mieć swoje (leczone) pszczoły jest argumentem takim, że nie będziemy musieli ich kupić (choć fakt, będą ciut bardziej lokalne niż te kupione z sąsiednich powiatów - pytanie czy na tyle, żeby miało to znaczenie?). To, że przy okazji będzie miód, też jest argumentem takim, że nie będzie trzeba go kupować, albo, co więcej, będzie można go sprzedać. Argument ekonomiczny jest jasny. Przyjmuję go do wiadomości, tak jak zawsze przyjmowałem.
Pytanie co z punktem 7 i 8 powyżej - czyli czy ma sens prowadzenie ulokalnienia pszczół lub tym bardziej prowadzenia pracy selekcyjnej w kierunku określonych cech, po to, żeby nie leczyć. W końcu sam napisałem powyżej, że ulokalnienie zwiększa szansę tego, że nie zbierzemy z dennic całości pasieki, ale co najwyżej jedynie jakąś jej sporą część (zapewne większą część). ... I jak dodałem - mam wątpliwości czy na tyle zwiększa to szansę całej pasieki, żeby wiele lat je ulokalniać podając "chemię".
W przypadku pasiek małych (powiedzmy 2 - 10 pni) - jakiekolwiek wnioskowanie ogólne raczej nie ma sensu. Albo nam się uda, albo nie. Z dużym prawdopodobieństwem można zaczynać w kółko i jeszcze raz i jeszcze - nie ważne ile lat wcześniej poświęcimy na selekcję i ulokalnienie. Wybór jest taki, czy leczyć, czy też nie leczyć i mieć duże prawdopodobieństwo że będziemy szukać nowych pszczół. Gdy leczymy, to nawet jeśli pasieka padnie, to padnie leczona - więc kupując leczone pszczoły nie tracimy lat selekcji. I kupimy pszczoły najczęściej za pieniądze, które mamy ze sprzedaży miodu lub które zaoszczędziliśmy na jego kupnie. Ma to po prostu sens... ekonomiczny. I do tych małych (jako i do dużych) i ich nieleczenia jeszcze wrócimy.
W przypadku większych, bo wcale nie dużych, pasiek (powiedzmy 20 i więcej pni, do niech to będzie 50, 60 czy 70), to leczenie żeby nie leczyć może mieć w niektórych sytuacjach sens, a w innych tylko ekonomiczny. Sens miałoby pewnie wtedy kiedy taką pasiekę właśnie kupiłem w całości, była ona truta, prowadzona jest w ulach dezynfekowanych i na pszczole czysto hodowlanej, która nigdy nie widziała świata czystego od substancji chemicznych. Pewnie wtedy może mieć sens "detoksykacja" uli, poczekanie aż te "zabrudzą" się propolisem i resztkami wosku i zrobienie z tych pszczół jakiegoś tam F2, być może F3 na bazie lokalnego unasiennienia z wolnego lotu. Może, ale wcale nie musi. Przyjrzenie się choćby takim sytuacjom jak Lundena czy Osterlunda (obydwie pasieki mocno lokalne w tym rozumieniu bazowania na swoich pszczołach) dowodzi, że można prowadzić wieloletnią selekcję i mieć straty i tak na poziomie 70 - 80% (Osterlund tyle nie miał - bo zdecydował się leczyć). Jeżeli zmniejszenie tychże do 50% "kosztowałoby" kolejne 10 lat pracy selekcyjnej, to pytanie czy warto - ale nie w kontekście krótkotrwałej ekonomii (bo wówczas zapewne warto), ale w kontekście myśli, do której potem wrócimy.
Kolejne pytanie, to jaką genetykę ulokalniać. Jeżeli mam kilka rodzin po wąskim gardle i mnóstwo dokupionych rodzin, to czy ma sens wieloletnie leczenie (w celu nieleczenia) tych dokupionych, zamiast rozwijania tych kilku? Otóż ma - ekonomiczny.
Ja sam, lata temu, rozważając różne za i przeciw, zdecydowałem się nie leczyć pszczół. Uważam, że tak trzeba z różnych powodów. Poczynając od moich najbardziej egoistycznych powodów, jak i długofalowej ekonomii, do tych najbardziej wyidealizowanych, przez wszystkie inne, słuszne z praktycznego punktu widzenia, zarówno dla mnie osobiście jak i dla całego środowiska (zarówno pszczelarskiego jak i tego naturalnego, które mnie otacza), jakie tylko przychodzą mi do głowy. Oczywiście poza tymi dotyczącymi krótkotrwałej ekonomii. Ale sam na początku w swojej głowie, w procesie długotrwałego tentegowania, szukałem różnych rozwiązań, które miałyby mi pomóc w przejściu całego procesu najmniej boleśnie. Nie upierałem się na to, że "leczenie jest ideologicznie złe" i w związku z tym nie wolno tego robić. Raczej każdorazowo mając przed oczami konkretną sytuację, dochodziłem po prostu do wniosku, że każde leczenie oddali mnie od nieleczenia. I osobiście nie umiem podjąć decyzji (racjonalnej i obiektywnie słusznej) kiedy leczenie mogłoby przybliżyć mnie do nieleczenia, a kiedy będzie to zaprzepaszczeniem kolejnego etapu selekcji - przez który po prostu trzeba przejść, jeżeli się chce być po drugiej stronie (z powodów czy to najbardziej racjonalnych czy ideologicznych). Jakkolwiek jestem odbierany przez różne osoby - dalej nie przekonuję, że leczenie jest niewłaściwą drogą bo: "ideologia". Czekam wciąż na racjonalne argumenty, które mnie przekonają. Inne niż ekonomiczne, bo mnie interesuje proces selekcji, a nie produkcji. I takich jeszcze nie słyszałem. Przekonuję więc, że leczenie (każdą jedną dawką) jest niewłaściwe, bo jest jak piłowanie gałęzi, na której siedzimy. To moje zdanie. Jakiekolwiek jednak byłyby moje motywy, aby podjąć decyzję: "nie leczę", nawet przy założeniu, że wynikały z ideologii, to w tych "małych wyborach" realizujących ten "duży wybór" ideologii już (chyba?) nie było. Toż każdy może przeczytać na tym blogu, że na początku mojego "projektu" rozważałem, i sypanie cukrem pudrem (to nawet jednokrotnie zrobiłem - nieskutecznie), i leczenie wiosenne, i stosowanie małej komórki połączone z leczeniem interwencyjnym. I jak przychodziło co do czego, to nie dochodziłem nigdy do wniosku: "leczę idę w przód vs. nie leczę idę w tył", ale raczej do odmiennego. Przy całej świadomości potrzeby odbudowy pasieki i potencjalnych strat ekonomicznych. Każdemu z nas różne myśli i rozważania przychodzą do głowy, gdy obawia się o swoją pasiekę. Część mówi wówczas: leczę, będzie rozsądniej. Bo może lepiej leczyć 80% i zacząć wiosną od 5 nieleczonych i 20 leczonych, niż tylko 5 nieleczonych (bo inne padną)? A może lepiej mieć na czym się odbudować z własnej pasieki i zamiast kupić zimowane rodziny, lepiej samemu wiedzieć jaki rodzaj trucizny podaliśmy? I tak dalej i tak dalej.
Problem jest inny. Otóż według mnie taki: czy to, co ma uzasadnienie ekonomiczne, jest słuszne z punktu widzenia długofalowych celów selekcji. Uważam, że nie. Zwłaszcza kiedy jest mnóstwo osób dookoła deklarujących pomoc w odbudowie pasieki - zarówno sprezentowanym odkładem, jak i nieleczoną już od lat genetyką, której nośnikiem są matki pszczele. Erik Osterlund mówi, że lepszy jest tzw. "soft bond test" czyli leczenie tych, które tego wymagają (tzw. interwencyjne), połączone ze stałą selekcją. Mówi, że w ten sposób ma, i miód, i pszczoły, i stały progres w selekcji. Bo ma. I już po 20 czy iluś tam latach od wyprawy na górę Elgon i 9 latach od nadejścia dręcza, ma całkiem niezłą populację pszczół nieleczonych. Pewnie mniej więcej taką, jaką.... mamy tu w Polsce po 4 latach... Oczywiście nie porównuję doświadczeń, wiedzy czy potencjału (zwłaszcza ekonomicznego) pasieki czy poszczególnych rodzin. Porównuję ten jeden aspekt, który mnie interesuje, a więc dążenie do pszczół nieleczonych. Mnie interesuje na tą chwilę jedynie biologiczny potencjał, a nie ekonomiczny. Przyszłość pokaże jak to będzie się zmieniać u niego, a jak u nas. Tyle, że on miał chyba całkiem niezły dochód po drodze, a spora część z nas, w tym ja, zdecydowała się na zaciśnięcie pasa na parę lat z potencjalnym zagrożeniem koniecznością zaciśnięcia go ponownie w przyszłości. Te 15 dodatkowych lat kosztuje więc po prostu trochę pieniędzy (dochodu). Cóż, nie ulega wątpliwości, że gdyby każdy robił to, co robi Erik od 20 lat, problem warrozy dziś pewnie byłby marginalny. Czyli na przykład na miarę rozdmuchanego problemu zgnilca amerykańskiego, który jest, a jakoby go nie było. Ale ludzie nie robią tego co Erik, choć pokazał całkiem niezły przykład i na tym chyba ten wątek trzeba zakończyć. A gwoli ścisłości - poznałem Erika, bardzo go szanuję, jak i jego wybory. Jest to też człowiek, który nie da się nie lubić. I podkreślam, że gdyby mój projekt przyniósł porażkę i nie miałbym na kogo liczyć, zapewne przyjąłbym jego pomysł, jako kolejny najlepszy z jakim się zetknąłem.
Ale do czego zmierzam. Ano do tego (i tu jest ta myśl do której wracam), że różni ludzie podejmują swoją decyzję o tym, że nie będą leczyć pszczół, bo uważają to za właściwe. Ot tak po prostu. Jedni mają 3 ule w ogródku i wieszają barcie (jak Jonathan Powell), inni mają tylko te 3 - 4 ule w ogródku jak parę znanych mi osób, jeszcze inni idą w rozwój i ekspansję, jak Łukasz czy ja. Ale po prostu zdecydowaliśmy się robić to bez chemii. Jedni z ideologicznego punktu widzenia, a inni z racjonalnego, a inni są gdzieś w swoim miejscu na tej skali. I ja szanuję zarówno jedną motywację, jak i drugą. Szanuję też tych, którzy podchodzą do tego czysto ideologicznie, bo ci po prostu wiedzą czego chcą i to realizują. Choćby z czystych przekonań i potrzeby wzruszeń. Czy się z tym zgadzam czy nie. Zależnie od różnych okoliczności, nierzadko wolę takich od racjonalnych oportunistów. Dopóki idealizm nie przybiera formy fanatyzmu (bo ten chyba nigdy nie przynosi nic dobrego), powiązanego z rzucaniem się w sąsiednich pasiekach na zapaloną tabletkę amitrazy, aby własnym ciałem ochronić pszczoły przed toksyną, to jest to dla mnie równie dobra motywacja, jak każda inna. Co więcej, niezależnie od tego jaką wewnętrzną motywację mają poszczególne osoby, ja dostrzegam, że ten "ideologiczny" dla niektórych wybór, ma całkowicie racjonalne podstawy. A więc to, co niektórym mówi serce, można uzasadnić głową. Moim zdaniem zapewnienie pszczołom zdolności do życia bez chemii jest jak najbardziej racjonalne z każdego punktu widzenia. Tak samo racjonalne, jak odkładanie pieniędzy na emeryturę. I jeżeli masz 2 ule i stać cię na to, decydujesz się nawet i co rok na łapanie rójek, albo kupowanie odkładów - to co w tym złego, że na swoich 2 ulach cały czas zaczynasz od zera? Toż przecież zapewniasz pszczołom siedliska uczestnicząc w najbardziej długofalowo racjonalnym przyrodniczo projekcie na tej planecie - selekcji naturalnej. Dokładnie tak samo jak moje skrzynki w lesie, powieszone w ramach projektu "sztuczna barć", czy kłody wieszane w jakimkolwiek innym projekcie bartniczym. Jesteś po prostu narzędziem przyrody realizującej swoje cele. A zapewne najbardziej racjonalne i długofalowo ekonomicznie opłacalne byłoby to, żeby dziś całe środowisko pszczelarskie przestało leczyć od warrozy i wzięło udział w tym projekcie przyrody, polegającym na wyeliminowaniu nieprzystosowania z puli genetycznej. Za 3 - 5 lat pojedyncze pasieki zaczęłyby przynosić dochody, a za 10 lub maksymalnie 15, większość pszczelarzy nie pamiętałaby o warrozie i moglibyśmy dyskutować o ulach wieżowcach, bez dyskusji o pasku w każdym z korpusów przy okazji. Niektórzy zaś, szczycąc się racjonalizmem swoich wyborów i na ideologów patrząc z góry (bo też ich motywacja jest lepsza, bo w końcu rozsądniejsza) dowodzą, że racjonalne jest nieleczenie, ale równie racjonalnie jest leczyć, żeby nie leczyć - bo w końcu: i miód i pszczoły i progres w selekcji. I oczywiście w imię racjonalizmu i tego, żeby nie leczyć, możemy przez lata (a jak dowodzą przykłady, nawet i paręnaście lub więcej lat) leczyć pszczoły. Każdy będzie więc racjonalizmu szukał gdzie indziej. Ja zdecydowałem się prowadzić pasiekę bez chemii, więc po prostu to robię. Tak jak pozwalają mi na to bieżące warunki. A z punktu widzenia wydajności, pewnie model ekonomiczny oparty na chemii jest daleko bardziej racjonalny. Po co więc w ogóle z niej rezygnować?
A małe pasieki? Same pewnie nie wypracują pszczół odpornych, bo i te większe mogą przechodzić okresowe kryzysy. Toż plotka (?) niesie, że kilkusetpniowa pasieka Webstera też lata temu musiała zostać zasilona, aby utrzymać opłacalność. Kirk wytrwał w swoich decyzjach - zapewne z pobudek ideologicznych. Choć kierując się racjonalizmem tych racjonalnych, powinien wtedy po prostu leczyć, żeby potem nie leczyć. A kto ma 2 ule, nie chce ich więcej i po prostu nie chce leczyć, ten przecież może zdać się na innych. Czyż to nie bardziej racjonalne, niż leczyć, chcąc nie leczyć i pracować cały czas na nieprzystosowanej puli genetycznej? Nie każdy musi wynajdować koło na nowo. Tak byłoby racjonalnie.
Czy to prawda że Juhani Lunden stracil prawie całą pasiekę, jak to Marbert po forach rozpowiada?
OdpowiedzUsuńTo zarazem jest i nie jest prawda. (na ile moja wiedza pozwala cos powiedzieć)
UsuńJuhani Lunden prowadzi swoją pasiekę w specyficzny sposób. Jedna z reguł jest taka, że nie robi więcej niż 1 odkładu z rodziny. W związku z tym gdy przychodzą u niego straty większe niż 50% (a takie miał w ostatnich latach), nie odbudowuje ich w sposób łatwy i szybki.
Kolejna sprawa to Lunden prowadzi też selekcję przy pomocy sztucznego unasiennienia i bardzo mocno ogranicza pulę genetyczną. Jest to sposób o tyle niebezpieczny, że łatwo prowadzi do inbredu. Lunden od lat obawia się inbredu (z tego co kojarzę już koło 2013 roku o tym pisał, że pojawiają się jego symptomy i pszczoły nie rozwijają się tak jakby tego chciał).
Przez bodaj 2 albo 3 ostatnie lata strasznie narzekał, na bardzo złe sezony - bardzo deszczowe lata, w których pszczoły praktycznie nic nie zbierały, siedziały w ulach, a matki nie wracały mu z lotów.
(o ile wiem ten rejon Finlandii gdzie on mieszka, był poza naturalnym zasięgiem pszczoły miodnej - historycznie tam pszczół nie było)
Ja poznałem Lundena osobiście na konferencji w Austrii (relacja jest na tym blogu). Było to w kwietniu tego roku, a więc przed sezonem. O ile wiem Lunden dysponował wtedy bodaj około parunastoma - dwudziestoma rodzinami wywodzącymi się z pszczół nieleczonych od 2008 roku.
Od tamtego czasu nie miałem z nim kontaktu (zresztą wcześniej też nie) więc nie wiem jak mu poszło w 2018 roku. Twierdził wiosną, że po kryzysach pogodowych z zeszłych lat oceniał stan swoich pszczół na bardzo dobry i stabilny (wprowadził genetykę jakichś obcych linii pszczół nieleczonych - bodaj coś z ameryki południowej i jak twierdzi odsunął widmo inbredu). Natomiast co się działo w 2018 roku i czy faktycznie jego pasieka zaczęła rosnąć po wcześniejszym "wąskim gardle" - tego nie wiem. Pewnie można by poszukać na forum beesource bo tam Lunden zawsze się mocno udzielał i pisał o swoich doświadczeniach.
na szybko znalazłem jakiś jego tekst o jakimś pszczelarzu który prowadzi pasiekę bez leczenia w Finlandii od 2001 roku (https://naturebees.wordpress.com/2018/09/22/heimo-kangasaho-treatment-free-beekeeper-since-2001/). Odnośnie swojej pasieki Lunden pisze tam dwa fakty, że koło połowy września zakończył karmienie na zimę i że w tym roku porażenie w jego rodzinach było na poziomie 2%. Czyli całości nie stracił. ;-) a jak się ma pasieka w szczegółach - nie wiem.
Wiem natomiast, że finansowo dobrze sobie radzi(ł), sprzedaje swoje matki za granicę za duże pieniądze i o ile wiem wychodzi na swoje. Jest to jego celowe założenie - twierdzi, że nie chce sprzedawać pszczół w ręce amatorów i daje ceny zaporowe. Woli sprzedawać hodowcom i zawodowcom licząc na to, że od nich materiał rozejdzie się w dół do innych.
Ja wzoruję sie na innych przykładach niż Lunden, więc raczej w wolnych chwilach zaglądam gdzie indziej. On wcześniej miał bloga gdzie relacjonował postępy, ale widzę, że ta strona teraz nie działa (nie wiem od kiedy i z jakiego powodu).
pozdrawiam
ps. marberta tak czy siak bym nie słuchał. on np. opowiada, że ma doświadczenia w nieleczeniu pszczół, a to już wystarczająco świadczy o jego wiarygodności ;-)
https://www.beesource.com/forums/showthread.php?349745-Treatment-Free-in-Finland
Usuńtu Lunden z końcem września pisał, że ma 25 pełnych rodzin i 25 odkładów na pasiece pod domem (jak to określił "home yard"). Nie mam pojęcia czy i ile ma innych miejsc.
Jeżeli tak jest to zgodnie z moją wiedzą przez 2018 rok odbudował trochę stan posiadania.
Zobaczymy co dalej wiosną.
Nie kumam tego. Wykrywam na 80%, ale nie kumam. Po kiego grzyba zmyślać coś i rzucać innym ludziom w eter. Ale cóż, niektórym, zwłaszcza starszym, puszczają w necie hamulce, niczym w bajce o don Kichocie i wiatrakach.
UsuńNa temat "drogi środka" i podejścia do upadających rodzin nieleczonych myślę, że w dzisiejszych czasach jest prosty, skuteczny, choć nieco pracochłonny sposób, żeby sobie poradzić. Przeleczenie najsłabszych jest obarczone wadą taką, że podmiana matki niekoniecznie przeniesie wszystkie właściwości rodziny, z której wzięło się matkę. To tak jak wziąć niemowlęcego klona Einsteina i rzucić na jakąś somalijską wioskę. Zaraz będzie w Somalii wioska noblistów. Nie? Ups.
Podobnie bezsensowne są bajania o wyrzucaniu upadających rodzin na mróz.
Nie lepiej po prostu zrobić pasiekę ostatniej szansy? W dzisiejszych czasach leśnicy jako formalność traktują wydzielenie kawałka lasu pod pasiekę. Zrobić takie pszczele sanatorium. Rodzina nie radzi sobie? To nie leczyć, ani nie zabijać, tylko znaleźć kawałek lasu godzinę drogi od domu i osadzić tam wątpliwe rodziny. Jak sobie poradzą, to wracają. Jak nie, to przynajmniej nie będzie zarażać sąsiadów?
No cóż. z tym Einsteinem to może nie do końca tak, ale nie czepiając się szczegółów analogia jest w przekazie trafna :-)
UsuńJeżeli chodzi o ten sposób - to też nie jest takie proste. Nie zawsze łatwo zaobserwować zaczynające się rabunki i słabnięcie. Gdy rodzina się już zaczyna osypywać w moim odczuciu jest i tak o parę tygodni (może czasem ledwie dni) za późno. To znaczy to co się miało przenieść w dużym procencie się przeniosło.
Można też obserwować sam poziom porażenia i choć ten jest względnie nie najgorszym "miernikiem", to jednak też nie jest jednoznaczny. Zdrowe pszczoły (tj. ogarniające patogeny w ulach) mogą wytrzymać bardzo duże porażenie warrozą, a przynajmniej tak wynika z wiedzy z lat 80tych kiedy to pszczoły mogły padać przy porażeniu na poziomie 5 czasem nawet 10 tysięcy roztoczy (takie dane są podawane przez naukowców). Dziś też tak jest, tylko liczymy w setkach, a nie tysiącach. Teoretycznie więc jeżeli pasieka nie jest osłabiana chemią i buduje skomplikowane zależności ekologiczne, to poszczególne rodziny mogą wytrzymać całkiem dużo dręcza. Inne rodziny padną wcześniej - a to sprowadza nas znów do tego, żeby nie tyle obserwować stopień porażenia, co rozwój chorób i rozpoczynające rabunki. Koło się zamyka, bo znów jak to zobaczymy może być za późno...
Sam pomysł natomiast zły nie jest tak czy siak. Ja rozważam już od jakiegoś czasu takie miejsce. Nawet jakby było za późno to zawsze jest szansa, że przynajmniej trochę dręcza się nie przeniesie. Tyle, że rodziny z kryzysów nie raz już wychodziły (przy czym przeważnie wiosną czy z początkiem lata, a nie w jesieni), a każde mieszanie, przewożenie, zmiana miejsca itp to dodatkowe stresy i czynniki które osłabiają szansę na przeżycie. Dlatego też do tej pory nie mam takiego miejsca, ale pewnie jak gdzieś znajdę takie z łatwym dostępem to kto wie...
takie miejsce nie musi też być nie wiadomo jak daleko. Randy Oliver twierdzi, że oddziaływanie padającej rodziny jest na około 1,5 km. Ale znając jego sposób myślenia i przekaz to jest to wartość mocno zawyżona. Thomas Seeley dowiódł, że już przy 60 metrach nie wszystkie rodziny obok są skłonne do rabunków (część rabuje, część nie), a jak podaje przy kilkuset (gdzieś mówił o 300?) ryzyko rabunku maleje do znikomego - to wcale oczywiście nie znaczy, że sporadycznie się nie zdarzy, a być może jakieś mocno selekcjonowane pszczoły na zbieranie wszystkiego co się rusza, będą skłonne rabować też przy takich odległościach.
Tak czy siak problem zagrażania innym przez nieleczących jest w mojej ocenie rozdmuchany. Po pierwsze ta odległość co sprawia, że nieleczący zagrażają głównie sobie, po drugie nieleczących jest garstka, a o problemie grzmi się jakby co drugi nie leczył. Oznacza to, że:
a) ten sam wpływ mają inni leczący na leczących,
b) problem jest wymyślony i na podstawie sporadycznych, pojedynczych, marginalnych przypadków wywnioskowano, że problem jest ogromny i wszechogarniający i wszyscy teraz trzepią portkami przed "złym".
ja jestem zdania, że wpływ pszczół na inne pszczoły może być duży, ale tylko na tej samej pasiece (ewentualnie jakiejś położonej o kilkadziesiąt metrów). To dowiódł prof. Seeley.
pozdrawiam