Podjazd na Stelvio |
Nie wyrabiam na zakrętach z robotą i pomyślałem, że może i dobrze by było przez te trzy tygodnie urlopu posiedzieć w domu i wreszcie się odrobić. Znów ostateczna motywacja przyszła z zewnątrz, bo gdy zadzwoniłem do jednego z moich kolegów, to on akurat wybierał się (był na ostatnim etapie pakowania i jak stwierdził powinien wyjechać godzinę wcześniej) na samotną wyprawę motocykową dookoła Bałtyku i na Nordkapp. Nie czekając kupiłem tego samego dnia bilet na samolot do Milano Malpensa i postanowiłem stamtąd wrócić do Polski rowerem. Ale robotę też trzeba było zrobić, więc wyprawę zaplanowałem na max 10 dni, a optymalnie 9 (z dojazdem). Poleciałem więc w czwartek zeszłego tygodnia (23 czerwca) z myślą, że zapewne wrócę w sobotę, a jak się uda to i w piątek... no a w ostateczności jest na zapas niedziela gdyby jednak się nie udało.
A więc w zeszłym roku były Alpy francuskie i szwajcarskie, a w tym roku miały być włoskie i austriackie. Tak się też stało, więc Dwóch Bernardów i najwyższa alpejska przełęcz dalej na mnie czekają. Tym razem miał być atak na najwyższą przełęcz Alp Wschodnich czyli Passo della Stelvio zwana po niemiecku Stilfser Joch (2757 m.n.p.m.), która jest w zasadzie drugą co do wysokości przełęczą alpejską. Wybrałem to miejsce, bo po pierwsze dojazd samochodem był kiepskim pomysłem (zmarnowałem na to dwa dni, byłem wykończony prowadzeniem samochodu i kosztował mnie grubo więcej niż 2 razy tyle co samolot do Mediolanu), a na "powrót" w Alpy francuskie nie miałem według planów czasu - musiałbym mieć dodatkowe minimum 3 - 4 dni, żeby pojechać w kierunku Turynu, przebić się przez Alpy na Francję i potem atakować tamte przełęcze. Na przedłużenie wyjazdu niestety nie pozwalała mi robota pod domem - oczywiście głównie z pszczołami. Byłem więc nastawiony dość słabo do wyjazdu. Dużo pracy przy pszczołach, ciągła gonitwa, zostawiłem bajzel pod domem i kilka nie dokończonych spraw - to spowodowało, że sam wyjazd był trochę na siłę i chyba tylko po to, żeby nie siedzieć w domu cały czas. Ale ostatecznie dobrze zrobiłem, bo robota nie ucieknie! (chyba). W każdym razie raczej muszę zacząć planować wakacje na zimę, kiedy pszczoły siedzą w kłębach, a praca na działce się nie pali, bo gasi ją śnieg i zimowe lenistwo.
Widok przy zjeździe ze Stelvio |
Rano z werwą ruszyłem na Stelvio - odpoczynek faktycznie się przydał. Podjazd wspaniały, widoki również. Droga wije się serpentynami (ja jechałem z wysokości około 1200 metrów, a więc miałem około 1500 metrów przewyższenia przed sobą). Na górze akurat trafiłem na wyścig "trzech krajów" (Dreiländergiro), którego trasa ma 167 kilometrów i przebiega przez Austrię, Włochy i Szwajcarię. No cóż, niech mi tylko ktoś powie, że nie da rady jechać w Alpy na rowerze! Na Stelvio znaleźli się i starsi panowie (z wyglądu powyżej 70 lat) i starsze panie z nadwagą! Wszyscy jadą we własnym tempie i o to właśnie chodzi! W każdym razie mijany przez rowerzystów na nieobciążonych rowerach kolarskich jakoś doczłapałem się do góry. Tam olbrzymi zawód... Bo choć dojazd jest piękny, a wiedziałem, że na górze ma być "miasteczko", to nie spodziewałem się tego co tam zastałem. Nagle na wysokości ponad 2700 metrów trafiłem na zaludnione centrum miasta. Nie było nawet gdzie stanąć w spokoju - wszędzie tłumy, zajęte wszystkie miejsca parkingowe, sklepy z pamiątkami itp itd... Trzeba uciekać! Tak też zrobiłem - kilka razy stając po drodze na zrobienie zdjęcia pięknym krajobrazom.
Na dole koło południa zastał mnie deszcz i towarzyszył mi w zasadzie aż do wieczora - chwilami przeistaczając się w bijącą żabami ulewę. W związku z tym w Merano zdecydowałem się odpuścić drogę północną przez kolejną przełęcz ponad 2000 metrów, a pojechać w kierunku Bolzano i dalej na wschód. Przy okazji odwiedziłem wuja, który parę dni wcześniej pojechał do pracy sezonowej w Południowym Tyrolu i zostałem u niego na noc.
Droga na Grossglockner |
Południowy Tyrol to dla mnie jedno z ładniejszych "cywilizowanych" miejsc Europy - doliny otoczone skalistymi szczytami, do tego wszędzie sady jabłkowe i mnóstwo ścieżek rowerowych. Jest gdzie jeździć, jest co oglądać. Region też sprawia wrażenie dość bogatego więc wszystko jest dopracowane i w porządku. Stamtąd już rzut beretem (z antenką) w Dolomity.
Punkt widokowy na 2300 metrów |
Następny dzień to jazda na wschód. Na mapie wygląda to względnie płasko, droga biegnie często wzdłuż rzek, a znając już pobieżnie region Alp, wiedziałem, że przy tych rzekach będą ścieżki rowerowe, które będą prowadzić mnie wprost do celu - do Austrii. Przez pierwsze pół dnia jadąc cały czas wzdłuż rzek błyskawicznie na liczniku przybywało mi pokonanych metrów ... w pionie! Ostatecznie, w zasadzie nie pokonując żadnej wyższej przełęczy (choć w rejonie granicy Włosko Austrickiej teren jest już dość wysoki i tam wjeżdża się na ponad kilometr) zrobiłem ponad 2500 metrów przewyższenia. Tego dnia przejechałem około 190 kilometrów - co było (jest) ewidentnie moim rekordem życiowym w ilości przejechanych kilometrów na rowerze z obciążeniem bagażami.
Przełęcz - widok z Hochtor 2504 m.n.p.m. |
Piąty dzień to był chyba najcięższy dzień wyjazdu. Nie tylko miałem w nogach poprzednie dni (zwłaszcza te 190 km i 2500 metrów przewyższeń z dnia poprzedniego), ale i szykował się nie lada podjazd w rejonie Grossglockner. Sama przełęcz według mapy miała mieć 2575 metrów. Z miejsca gdzie nocowałem, żeby się tam dostać czekała mnie jeszcze jedna przełęcz - niby "tylko" 1200 m.n.p.m., ale to 600 metrów przewyższenia i dopiero początek - potem dojazd kilkadziesiąt kilometrów i kolejne co najmniej 1500 metrów przewyższeń. Nie przelewki, a nogi zmęczone. Jadąc do góry upajałem się widokiem Grossglockner i to uśpiło moją czujność. Choć kojarzę z mapy, że od drogi odchodziła mniejsza na punkt widokowy, to jakoś zafiksowałem się kierunek "Grossglockner"... i tak też pojechałem. Na szczycie brakowało mi 200 metrów więc zacząłem szukać przejazdu... a tu wszędzie tylko parkingi (swoją drogą mnóstwo ludzi, a rowerzystów jak na lekarstwo) i ślepe zaułki. Podpytałem, popatrzyłem na mapę i... no tak, okazało się, że pojechałem na punkt widokowy. Owszem, widoki piękne, ale musiałem wracać około 6 kilometrów po serpentynach i ponownie pokonywać jakieś 500 metrów dodatkowego przewyższenia. Ostatecznie tego dnia zrobiłem jakieś 3700 metrów przewyższeń i to więcej niż zrobiłem w jakikolwiek dzień tym razem czy rok temu (wtedy najwięcej przewyższeń miałem 3200 metrów w dzień kiedy wspinałem się na Galibier). Do tego ta góra ma tą prawidłowość, której nie lubię... Otóż "co chwila" (no dobra - ze 3 razy) jest jakiś zjazd o 100 czy 200 metrów w dół, żeby potem znów pojawił się podjazd. Więc ostateczne przewyższenie jest znacznie większe niż mogłoby się wydawać.
Okazało się też (wbrew mojej mapie), że sama przełęcz nie jest na 2575 metrów, a najwyższym punktem jest tunel na Hochtor na 2504 m.n.p.m. Na ten wyższy punkt zaznaczony na mapie można wjechać (jest to punkt widokowy) z wysokości około 2400 m... - rzecz jasna odpuściłem sobie kolejne 200 metrów przewyższenia...
Ledwie żywy dotarłem na dół i na kempingu siedziałem chyba z pół godziny zanim miałem siłę zacząć rozkładać namiot.
Kolejne dni to jazda w kierunku Wiednia i Bratysławy przy wciąż zmniejszających się górach - ale wciąż w pięknych wąwozach i ze wspaniałymi widokami. Dopiero kilkadziesiąt kilometrów przed doliną Dunaju zniknęły skały i wąwozy, a zastąpiły je lekko pofalowane pola uprawne.
Co ciekawe w dzień po "Grossglockner Hochalpenstrasse" jechałem praktycznie cały czas "w dół" w dolinach rzek - na mapie wygląda to w taki sposób, że droga biegnie w dół rzek i wzdłuż rzek - głównie Enns (tylko mały kawałek trasy był w górę rzeki). Zrobiłem tego dnia prawie dwa kilometry do góry... Jak to się stało? Takie rzeczy to tylko w Erze, na Górze Żar i w Alapch....
Trochę skróciłem trasę pociągiem do Wiednia (gdzie spałem na kempingu w rozwidleniu autostrady przy szumie samochodów, tęskniąc za poprzednią miejscówką z widokiem na góry), a potem po przejechaniu z Wiednia do Bratysławy (ciekawe, że ze ścieżki rowerowej nad Dunajem - Donau Radweg - praktycznie nie widać Dunaju i tylko raz przecina się tą rzekę). Wieczorem w piątek dojechałem do Żywca, skąd odebrała mnie żona. Zdecydowałem się poprosić ją o podwózkę, bo chciałem być już w domu - wiedziałem, że trzeba odpocząć "po urlopie" i nie miałem już wielkiej ochoty na szukanie miejsca na nocleg... Jak się potem okazało moja teściowa zaczęła wszystkim opowiadać, że już nie dałem rady przyjechać z Żywca... No cóż, parę przełęczy alpejskich w nogach, ale... pokonał mnie Żywiec!
Takie noclegi zamieniłem na kemping przy autostradzie w Wiedniu.... |
Ogólnie wyjazd był udany, choć z czterech zaplanowanych przełęczy ponad 2000 metrów udało się zrobić tylko 2. Trochę za dużo było pośpiechu, a za mało czasu. I choć zrobiłem również wiele kilometrów przewyższeń - prawie 17 - to mam wrażenie, że ten wyjazd był mniej "Alpejski" niż poprzedni. Następnym razem trzeba zaplanować trasę na 2 tygodnie, a pojechać co najmniej na 3. Wtedy można cieszyć się luzem i dodawać ciekawe miejsca do zaplanowanej trasy, zamiast je odpuszczać. Niestety doba ma tylko 24 godziny, a tydzień 7 dni. Przez cały wyjazd - w 8 dni (dnia "zero" nie liczę, bo z lotniska Malpensa ruszyłem o godzinie 19 i zrobiłem tylko 8 kilometrów) zrobiłem około 1150 kilometrów.
A pszczoły?
Ule w górach Austrii ustawiane są budkach - zapewne chodzi o zmniejszenie oddziaływania wiatru i śniegu. Po przejechaniu przez najwyższe partie gór pojawiło się całkiem sporo małych amatorskich pasiek. A nawet tym razem udało mi się kupić mały słoiczek (bardzo dobrego!) leśnego miodu u pszczelarza. Niestety na początku wyprawy nigdzie nie mogłem trafić na pasiekę, a potrzebując jakiegoś łatwego źródła energii - aż wstyd się przyznać - kupiłem wcześniej 2 razy po małej buteleczce płynnego miodu w markecie. No cóż potrzebowałem węglowodanów.
Część moich pszczół przeglądnąłem wczoraj - jak pogoda pozwoli część przeglądnę również dziś. Ogólnie jest dość kiepsko, ale spróbuję coś podsumować za tydzień lub dwa kiedy unasiennią się (lub nie) ostatnie matki, które jeszcze siedzą w matecznikach. Trzeba znów wracać do codziennej gonitwy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz