niedziela, 3 lipca 2016

Takie rzeczy to tylko w Erze, na Górze Żar i w Alpach

No i znów postanowiłem podzielić się tu moimi doświadczeniami poza pszczelarskimi. Pomału ten blog zrobi się "pszczelarsko podróżniczy"... A niech się robi!

Podjazd na Stelvio
Pomny doświadczeń zeszłorocznych kiedy szukałem mitycznej Apis mellifera alpica w tym roku postanowiłem ponownie wybrać się w Alpy. I znów biłem się z myślami czy jechać sam, bo choć rok temu chętnych było co najmniej kilka osób "na za rok" to rzecz jasna - zgodnie z moimi przewidywaniami - w tym roku ich nie było. Choć na razie nic nie wiem, żeby byli chętni "za rok"...



Nie wyrabiam na zakrętach z robotą i pomyślałem, że może i dobrze by było przez te trzy tygodnie urlopu posiedzieć w domu i wreszcie się odrobić. Znów ostateczna motywacja przyszła z zewnątrz, bo gdy zadzwoniłem do jednego z moich kolegów, to on akurat wybierał się (był na ostatnim etapie pakowania i jak stwierdził powinien wyjechać godzinę wcześniej) na samotną wyprawę motocykową dookoła Bałtyku i na Nordkapp. Nie czekając kupiłem tego samego dnia bilet na samolot do Milano Malpensa i postanowiłem stamtąd wrócić do Polski rowerem. Ale robotę też trzeba było zrobić, więc wyprawę zaplanowałem na max 10 dni, a optymalnie 9 (z dojazdem). Poleciałem więc w czwartek zeszłego tygodnia (23 czerwca) z myślą, że zapewne wrócę w sobotę, a jak się uda to i w piątek... no a w ostateczności jest na zapas niedziela gdyby jednak się nie udało.




A więc w zeszłym roku były Alpy francuskie i szwajcarskie, a w tym roku miały być włoskie i austriackie. Tak się też stało, więc Dwóch Bernardów i najwyższa alpejska przełęcz dalej na mnie czekają. Tym razem miał być atak na najwyższą przełęcz Alp Wschodnich czyli Passo della Stelvio zwana po niemiecku Stilfser Joch (2757 m.n.p.m.), która jest w zasadzie drugą co do wysokości przełęczą alpejską. Wybrałem to miejsce, bo po pierwsze dojazd samochodem był kiepskim pomysłem (zmarnowałem na to dwa dni, byłem wykończony prowadzeniem samochodu i kosztował mnie grubo więcej niż 2 razy tyle co samolot do Mediolanu), a na "powrót" w Alpy francuskie nie miałem według planów czasu - musiałbym mieć dodatkowe minimum 3 - 4 dni, żeby pojechać w kierunku Turynu, przebić się przez Alpy na Francję i potem atakować tamte przełęcze. Na przedłużenie wyjazdu niestety nie pozwalała mi robota pod domem - oczywiście głównie z pszczołami. Byłem więc nastawiony dość słabo do wyjazdu. Dużo pracy przy pszczołach, ciągła gonitwa, zostawiłem bajzel pod domem i kilka nie dokończonych spraw - to spowodowało, że sam wyjazd był trochę na siłę i chyba tylko po to, żeby nie siedzieć w domu cały czas. Ale ostatecznie dobrze zrobiłem, bo robota nie ucieknie! (chyba). W każdym razie raczej muszę zacząć planować wakacje na zimę, kiedy pszczoły siedzą w kłębach, a praca na działce się nie pali, bo gasi ją śnieg i zimowe lenistwo.

Widok przy zjeździe ze Stelvio
Zapakowałem sakwy, rower do kartonu (przewożenie roweru jest możliwe w kartonach lub specjalnych pokrowcach) i poleciałem do Włoch. W dniu "zero" zdołałem tylko wyjechać z lotniska, zrobić zakupy i znaleźć miejsce na namiot gdzieś na cudzym polu za paroma rzędami drzew. A 100 metrów ode mnie stało kilka ulików odkładowych... Następnego, "pierwszego" dnia ruszyłem w kierunku jeziora Como, okrążyłem je od północy i ruszyłem na wschód w kierunku Stelvio. Udało mi się dotrzeć tylko do Sondrio, gdzie wycieńczony rozbiłem się ku uprzejmości emigrantki z Rosji na terenie jej otwartej kawiarenki nad rzeką - w towarzystwie kózek, pawi i królików. Sympatyczne miejsce. Kolejnego dnia miał być dojazd do Bormio (ok. 80 km drogą główną), ale też miał być z lekkim kółkiem przez Passo di Gavia. Niestety nieprzyzwyczajone mięśnie i zagodniony na ostatnie minuty organizm kolejnego dnia miały zero energii, więc musiałem (hm, no może nie musiałem, ale czas gonił...) odpuścić przełęcz - czego niezmiernie żałuję, bo z tego czytałem to jedno z piękniejszych miejsc dla rowerów. W każdym razie dzięki temu - po zlaniu przez deszcz do suchej nitki - dotarłem tylko do Bormio gdzie mogłem trochę odpocząć przez leniwe popołudnie.

Rano z werwą ruszyłem na Stelvio - odpoczynek faktycznie się przydał. Podjazd wspaniały, widoki również. Droga wije się serpentynami (ja jechałem z wysokości około 1200 metrów, a więc miałem około 1500 metrów przewyższenia przed sobą). Na górze akurat trafiłem na wyścig "trzech krajów" (Dreiländergiro), którego trasa ma 167 kilometrów i przebiega przez Austrię, Włochy i Szwajcarię. No cóż, niech mi tylko ktoś powie, że nie da rady jechać w Alpy na rowerze! Na Stelvio znaleźli się i starsi panowie (z wyglądu powyżej 70 lat) i starsze panie z nadwagą! Wszyscy jadą we własnym tempie i o to właśnie chodzi! W każdym razie mijany przez rowerzystów na nieobciążonych rowerach kolarskich jakoś doczłapałem się do góry. Tam olbrzymi zawód... Bo choć dojazd jest piękny, a wiedziałem, że na górze ma być "miasteczko", to nie spodziewałem się tego co tam zastałem. Nagle na wysokości ponad 2700 metrów trafiłem na zaludnione centrum miasta. Nie było nawet gdzie stanąć w spokoju - wszędzie tłumy, zajęte wszystkie miejsca parkingowe, sklepy z pamiątkami itp itd... Trzeba uciekać! Tak też zrobiłem - kilka razy stając po drodze na zrobienie zdjęcia pięknym krajobrazom.
Na dole koło południa zastał mnie deszcz i towarzyszył mi w zasadzie aż do wieczora - chwilami przeistaczając się w bijącą żabami ulewę. W związku z tym w Merano zdecydowałem się odpuścić drogę północną przez kolejną przełęcz ponad 2000 metrów, a pojechać w kierunku Bolzano i dalej na wschód. Przy okazji odwiedziłem wuja, który parę dni wcześniej pojechał do pracy sezonowej w Południowym Tyrolu i zostałem u niego na noc.
Droga na Grossglockner

Południowy Tyrol to dla mnie jedno z ładniejszych "cywilizowanych" miejsc Europy - doliny otoczone skalistymi szczytami, do tego wszędzie sady jabłkowe i mnóstwo ścieżek rowerowych. Jest gdzie jeździć, jest co oglądać. Region też sprawia wrażenie dość bogatego więc wszystko jest dopracowane i w porządku. Stamtąd już rzut beretem (z antenką) w Dolomity.


Punkt widokowy na 2300 metrów

Następny dzień to jazda na wschód. Na mapie wygląda to względnie płasko, droga biegnie często wzdłuż rzek, a znając już pobieżnie region Alp, wiedziałem, że przy tych rzekach będą ścieżki rowerowe, które będą prowadzić mnie wprost do celu - do Austrii. Przez pierwsze pół dnia jadąc cały czas wzdłuż rzek błyskawicznie na liczniku przybywało mi pokonanych metrów ... w pionie! Ostatecznie, w zasadzie nie pokonując żadnej wyższej przełęczy (choć w rejonie granicy Włosko Austrickiej teren jest już dość wysoki i tam wjeżdża się na ponad kilometr) zrobiłem ponad 2500 metrów przewyższenia. Tego dnia przejechałem około 190 kilometrów - co było (jest) ewidentnie moim rekordem życiowym w ilości przejechanych kilometrów na rowerze z obciążeniem bagażami.


Przełęcz - widok z Hochtor 2504 m.n.p.m.


Piąty dzień to był chyba najcięższy dzień wyjazdu. Nie tylko miałem w nogach poprzednie dni (zwłaszcza te 190 km i 2500 metrów przewyższeń z dnia poprzedniego), ale i szykował się nie lada podjazd w rejonie Grossglockner. Sama przełęcz według mapy miała mieć 2575 metrów. Z miejsca gdzie nocowałem, żeby się tam dostać czekała mnie jeszcze jedna przełęcz - niby "tylko" 1200 m.n.p.m., ale to 600 metrów przewyższenia i dopiero początek - potem dojazd kilkadziesiąt kilometrów i kolejne co najmniej 1500 metrów przewyższeń. Nie przelewki, a nogi zmęczone. Jadąc do góry upajałem się widokiem Grossglockner i to uśpiło moją czujność. Choć kojarzę z mapy, że od drogi odchodziła mniejsza na punkt widokowy, to jakoś zafiksowałem się kierunek "Grossglockner"... i tak też pojechałem. Na szczycie brakowało mi 200 metrów więc zacząłem szukać przejazdu... a tu wszędzie tylko parkingi (swoją drogą mnóstwo ludzi, a rowerzystów jak na lekarstwo) i ślepe zaułki. Podpytałem, popatrzyłem na mapę i... no tak, okazało się, że pojechałem na punkt widokowy. Owszem, widoki piękne, ale musiałem wracać około 6 kilometrów po serpentynach i ponownie pokonywać jakieś 500 metrów dodatkowego przewyższenia. Ostatecznie tego dnia zrobiłem jakieś 3700 metrów przewyższeń i to więcej niż zrobiłem w jakikolwiek dzień tym razem czy rok temu (wtedy najwięcej przewyższeń miałem 3200 metrów w dzień kiedy wspinałem się na Galibier). Do tego ta góra ma tą prawidłowość, której nie lubię... Otóż "co chwila" (no dobra - ze 3 razy) jest jakiś zjazd o 100 czy 200 metrów w dół, żeby potem znów pojawił się podjazd. Więc ostateczne przewyższenie jest znacznie większe niż mogłoby się wydawać.
Okazało się też (wbrew mojej mapie), że sama przełęcz nie jest na 2575 metrów, a najwyższym punktem jest tunel na Hochtor na 2504 m.n.p.m. Na ten wyższy punkt zaznaczony na mapie można wjechać (jest to punkt widokowy) z wysokości około 2400 m... - rzecz jasna odpuściłem sobie kolejne 200 metrów przewyższenia...


Ledwie żywy dotarłem na dół i na kempingu siedziałem chyba z pół godziny zanim miałem siłę zacząć rozkładać namiot.

Kolejne dni to jazda w kierunku Wiednia i Bratysławy przy wciąż zmniejszających się górach - ale wciąż w pięknych wąwozach i ze wspaniałymi widokami. Dopiero kilkadziesiąt kilometrów przed doliną Dunaju zniknęły skały i wąwozy, a zastąpiły je lekko pofalowane pola uprawne.

Co ciekawe w dzień po "Grossglockner Hochalpenstrasse" jechałem praktycznie cały czas "w dół" w dolinach rzek - na mapie wygląda to w taki sposób, że droga biegnie w dół rzek i wzdłuż rzek - głównie Enns (tylko mały kawałek trasy był w górę rzeki). Zrobiłem tego dnia prawie dwa kilometry do góry... Jak to się stało? Takie rzeczy to tylko w Erze, na Górze Żar i w Alapch....
Trochę skróciłem trasę pociągiem do Wiednia (gdzie spałem na kempingu w rozwidleniu autostrady przy szumie samochodów, tęskniąc za poprzednią miejscówką z widokiem na góry), a potem po przejechaniu z Wiednia do Bratysławy (ciekawe, że ze ścieżki rowerowej nad Dunajem - Donau Radweg - praktycznie nie widać Dunaju i tylko raz przecina się tą rzekę). Wieczorem w piątek dojechałem do Żywca, skąd odebrała mnie żona. Zdecydowałem się poprosić ją o podwózkę, bo chciałem być już w domu - wiedziałem, że trzeba odpocząć "po urlopie" i nie miałem już wielkiej ochoty na szukanie miejsca na nocleg... Jak się potem okazało moja teściowa zaczęła wszystkim opowiadać, że już nie dałem rady przyjechać z Żywca... No cóż, parę przełęczy alpejskich w nogach, ale... pokonał mnie Żywiec!

Takie noclegi zamieniłem na kemping przy autostradzie w Wiedniu....

Choć samemu zdarza mi się jeździć na motorze to przez ten wyjazd nabrałem jeszcze większej antypatii do motocyklistów. Rozumiem, że chcą pojeździć po serpentynach, bo sprawia to frajdę, ale dlaczego muszą to robić z "rozwalonymi" rurami wydechowymi? Kto wpuszcza te huczące maszyny do parków narodowych? Oczywiście nie dotyczy to wszystkich, a tych, którzy specjalnie podkręcają decybele, aby poczuć się bardziej męsko i zaleczyć kompleksy. Jeden z "szacownych gentlemanów" wjeżdżając na szczyt Stelvio (park narodowy!), nie tylko miał "rozwierconą" rurę wydechową, ale jeszcze włączone radio motocyklowe, które starało się ten ryk zagłuszyć, i którego w mniemaniu pana my wszyscy chcieliśmy słuchać... Dramat.

Ogólnie wyjazd był udany, choć z czterech zaplanowanych przełęczy ponad 2000 metrów udało się zrobić tylko 2. Trochę za dużo było pośpiechu, a za mało czasu. I choć zrobiłem również wiele kilometrów przewyższeń - prawie 17 - to mam wrażenie, że ten wyjazd był mniej "Alpejski" niż poprzedni. Następnym razem trzeba zaplanować trasę na 2 tygodnie, a pojechać co najmniej na 3. Wtedy można cieszyć się luzem i dodawać ciekawe miejsca do zaplanowanej trasy, zamiast je odpuszczać. Niestety doba ma tylko 24 godziny, a tydzień 7 dni. Przez cały wyjazd - w 8 dni (dnia "zero" nie liczę, bo z lotniska Malpensa ruszyłem o godzinie 19 i zrobiłem tylko 8 kilometrów) zrobiłem około 1150 kilometrów.


A pszczoły?
Ule w górach Austrii ustawiane są budkach - zapewne chodzi o zmniejszenie oddziaływania wiatru i śniegu. Po przejechaniu przez najwyższe partie gór pojawiło się całkiem sporo małych amatorskich pasiek. A nawet tym razem udało mi się kupić mały słoiczek (bardzo dobrego!) leśnego miodu u pszczelarza. Niestety na początku wyprawy nigdzie nie mogłem trafić na pasiekę, a potrzebując jakiegoś łatwego źródła energii - aż wstyd się przyznać - kupiłem wcześniej 2 razy po małej buteleczce płynnego miodu w markecie. No cóż potrzebowałem węglowodanów.




Część moich pszczół przeglądnąłem wczoraj - jak pogoda pozwoli część przeglądnę również dziś. Ogólnie jest dość kiepsko, ale spróbuję coś podsumować za tydzień lub dwa kiedy unasiennią się (lub nie) ostatnie matki, które jeszcze siedzą w matecznikach. Trzeba znów wracać do codziennej gonitwy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz