poniedziałek, 12 października 2015

Matko pszczela, jak żyć?

Skończył się sezon 2015. Dziś spadł u nas pierwszy śnieg. Od czasu ostatnich wpisów praktycznie nie zaglądałem już na moje pasieczyska, a i uli nie otwierałem od około miesiąca. Widziałem, że w ostatnich dniach poprzedniego tygodnia pszczoły pod domem latały, czasem nosząc żółty lub pomarańczowy pyłek.
Jakiś czas temu gdy przyjechała do mnie rodzina w odwiedziny, postanowiliśmy pojechać na moje główne pasieczysko (nr 2), żeby mogli zobaczyć jak dziś wygląda moja działka. Okazało się przy tym, że ta wizyta była w bardzo dobrym terminie, gdyż w jednym z uli był problem. Nie, nie... Nie warroza (choć nie wiem czy taki problem nie występuje również). Był zdjęty daszek i przesunięta powałka... Ktoś tam grzebał! Do tego uchwyt skobla w bramie był lekko przesunięty, choć jest wyjątkowo mocno dokręcony (ledwie go naprostowałem bez narzędzi). Ewidentnie ktoś chciał ukraść ten ul. Wiatr nie mógł tego zrobić, bo daszek zachodzi na powałkę i ewentualnie zwiałby również i ją... a do tego leżał po przeciwnej stronie niż ta, w którą przesunięta była powałka. Jest to ul, w którym gości VR'ka od Polbarta... byłoby szkoda, ale tak naprawdę od przyszłego sezonu to będzie absolutnie zwykła pszczoła na mojej pasiece. No chyba że poradzi sobie wyjątkowo dobrze, to rozmnożę ją trochę bardziej niż inne.
Nieważne, było minęło. Mam nadzieję, że złodziej dostał nauczkę od pszczół i nabierze do nich respektu... A jak nie to pewnie takie wydarzenia będą mieć miejsce częściej i kiedyś wreszcie ktoś przygotuje się teoretycznie i praktycznie do wywiezienia moich uli... Straży tam nie wystawię. O kamerach też raczej do tej pory nie myślałem...

Ale nie o tym miało być. Moje pszczoły czekają do wiosny i jeżeli o nie chodzi, to o ile odwiedzając pasieczyska co parę tygodni nie stwierdzę jakichś nadzwyczajnych wydarzeń (rzecz jasna patrząc na ule, a nie pod daszki) to nie będzie o czym pisać pewnie do końca lutego czy do marca.

Chodzi o to, że znów kończy się sezon i znów niczym bumerang powraca temat warrozy. Bo przecież to początek okresu jej intensywnego zwalczania. Pszczelarze co rusz chwalą się swoimi nowymi, fantastycznymi metodami zwalczania pasożyta, a ja znów dostaję białej gorączki i skrętu kiszek gdy to wszystko czytam. Oczywiście, te wszystkie metody nie są złe. Niektóre są nawet i bardzo dobre. Tylko pytanie do czego są dobre, jaki jest nasz cel, co chcemy osiągnąć, gdzie być za 10 - 15 lat. Jeżeli chcemy być dalej w czarnej d...ie, to większość tych metod dokładnie tam nas prowadzi i są to metody doskonałe! Są i takie, które - powiedzmy - na pierwszy rzut oka utrzymują pewne status quo. Ale nie mogę zrozumieć dlaczego do pszczelarzy nie dociera, że każda metoda nie zbliżająca do przystosowania pszczół do współżycia z warrozą, oddala nas od celu. Najbardziej "ekologiczna" (!) metoda, jak eksterminacja czerwiu pszczelego czy zamknięcie matek w klateczce czy izolatorze to utrzymanie nieprzystosowania. A mnie skręca na samą myśl o takiej "ekologii", jak trzymanie uwięzionej matki czy masowe zabójstwo młodych pszczół... Oczywiście można popatrzeć na to jak na problem stanu wyższej konieczności - czyli rodzina nie umiera, ale umiera za nią "garstka" młodego pokolenia noszącego w sobie pierwiastek zagłady... Co więcej możemy to nawet porównać do altruizmu strażniczek, które żądląc umierają za ul, za kolonię, za rodzinę. Aż ciśnie się na usta: za wasze zbiory i nasze! Więc zabijamy czerw, ale nie trujemy reszty chemią, nie palimy kwasami, nie zabijamy tysięcy mikroorganizmów ulowych (lub zabijamy ich mniej)... Pewnie, że jakoś trzeba wyważyć co złe, a co gorsze. Ale jedno jest w tych wszystkich metodach tragiczne - utrzymujemy nieprzystosowanie, a tym samym z pokolenia na pokolenie tak naprawdę rugujemy cenne geny odporności i spychamy je na margines genomu całej populacji. Z każdym rokiem teoretycznie te cenne geny są bardziej rozcieńczone w papce nieprzystosowania. Dopóki tego sobie nie uświadomimy i nie podejmiemy odpowiednich kroków to sytuacja się nie poprawi i co rok w jesieni będziemy przerzucać się "najlepszymi" pomysłami poradzenia sobie z problemem warrozy... A ja co rok będę dostawał białej gorączki i skrętu kiszek...

Nie mam szczegółowej wiedzy na temat zależności ekologicznych w ulu, ale mogę sobie wyobrazić, że działa to jak w skali makro. Naturalnym ekosystemem dla znaczącej większości terytorium Polski były lasy. I mogę sobie wyobrazić, że pierwsze "leczenie" pszczół jest jak wycięcie drzew, drugie, jak wyrwanie korzeni, trzecie jak likwidacja resztek poszycia, czwarte jak przeoranie, a piąte jak posianie zbóż i potraktowanie ich pochodnym Roundup'u... I potem nie ma już gdzie chodzić na grzyby (chyba że na sporysz na pszenicy, o ile nie zatrujemy go fungicydem...)... Po takich zabiegach ekosystem leśny odrodzi się (albo i nie) po 40 - 50 latach, ale daleko mu będzie do zdrowego lasu. W pierwszym momencie porzucenia takiej roli wejdą gatunki inwazyjne... może takie rośliny jak nawłoć, która dla nas pszczelarzy nie jest taka zła...? W odrodzeniu ekosystemów ważne jest pozwolenie na naturalny cykl obiegu materii i rozwoju łańcuchów pokarmowych. Dopóki nie pojawią się drzewa, nie powstanie naturalna ściółka, dopóki nie wrócą wszystkie insekty i zjadające je ssaki, dopóki grzyby nie powiążą naturalnie korzeni i nie skonsumują zamarłego próchna zwalonego drzewa (czyli przez następne ile lat? 50, 100, 200?) ten ekosystem nie będzie w pełni zrównoważony... Dokładnie to robimy w ulu. Łatwo jest wyciąć las, łatwo jest zburzyć równowagę. Potem trzeba czekać dziesiątki lat na powrót tego co zburzyliśmy. Ekosystem w skali mikro na pewno odbuduje się szybciej niż ten w skali makro. Ale i tak będzie to trwać latami. W jednym z wykładów Michael Bush przytoczył obserwacje (badania), wskazujące na to, że pszczoły nie leczone nigdy (lub od bardzo długiego czasu) żyją w zupełnie innym ekosystemie ulowym niż te, które były leczone - choćby wiele lat wcześniej. Ponoć nawet po 10 latach można zauważyć różnicę mikroflory ulowej. Oczywiście po kilku latach ta mikroflora powinna być względnie zdrowa i dawać właściwe warunki życia dla organizmów, ale może być (i będzie) po prostu inna. Dzika pszczoła żyła w dziupli, dzisiejsza żyje w styrodurze. Tego nie można porównać.

Co jakiś czas też pojawiają się głosy o tym, że ktoś zdobył skądś pszczoły nigdy (czy od lat) nie leczone, a tu... warrozy na nich co nie miara. I znów podnosi się argumenty, że to bajki, że pszczoły nie dadzą radę z warrozą, że umrą, i że ... "panie premierze, jak żyć?". I choć może kierowanie względem kogoś nie do końca dyplomatycznych "epitetów" nie przysporzy mi zwolenników, to po raz kolejny powiem tyle: nie ma grupy społecznej żyjącej w takiej ignorancji jak pszczelarze!

Pszczoły będą żyć tak długo jak długo przystosowania genetyczne będą odpowiadać środowisku w jakim owadom przyszło żyć. Jeżeli gdzieś radziły sobie dobrze, a potem spadło na nie załamanie, to zamiast opowiadać, że to bajki warto by się zastanowić czemu się tak wydarzyło. Czy aby ze starego ula tętniącego życiem nie wrzuciliśmy ich do sterylizowanego styroduru? Czy aby żyjące w spokoju pszczoły nie poddane zostały presji gospodarki intensywnej? Czy aby zimujące przynajmniej w połowie na miodzie pszczoły, nie zostały pozbawione tegoż cennego pokarmu i nie zostały zalane ich gniazda cukrem? A może żyły bez węzy, albo na starych ramkach, w których zdołały od lat pomniejszyć sobie komórki do lepszego rozmiaru, a zostały wrzucone na "czystą" (sterylizowaną i "wysprzątaną" chemią) węzę z komórką 5.4? Kto wie czy te pięcio czy sześcioletnie ramki, czarne jak smoła, za to pełne pożytecznych organizmów, bo nigdy nie zwalczonych chemią, nie są lepsze niż nowa i ... tfu... "czysta" węza? A może po prostu genetyczne układanki spowodowały, że potomstwo tej pszczoły nie odziedziczyło tego co odpowiada za przetrwanie, a do tego matki unasienniły się "najlepszymi" hodowlanymi trutniami? Warto się zastanowić gdzie idziemy, dokąd zmierzamy... Czy nasze pszczelarstwo, zbudowane na podręcznikach, pisanych przez ludzi nie mających pojęcia o współzależnościach ekosystemu, na pewno przyjęło właściwy wektor?

My żyjemy w pośpiechu, w pracy od - do, czasem dłużej, brak czasu na wszystko, gonitwa, zła dieta, stresy, niedobory snu. Mamy najlepsze wzorce, żeby przekazać je do naszych pasiek. Gonimy biedne pszczoły, wywozimy, przywozimy, przeglądamy, usuwamy mateczniki, dokładamy lub odbieramy korpusy kiedy tylko nam się to podoba, odbieramy im miód oferując w zamian cukier. W równych plastrach, pełnych równej wielkości komórek pszczelich, przełożyliśmy ideę le Corbusiera do pszczelego domu. Czy mamy się dziwić, że dzisiejsze pszczoły cierpią na schorzenia cywilizacyjne? Niewątpliwie część pszczół nieustannie zadaje pytanie: "Matko pszczela, jak żyć?"...

Cóż... jestem głęboko przekonany, że tej jesieni i zimy czeka mnie wiele uderzeń białej gorączki... Sezon pszczelarstwa teoretycznego na forach internetowych ogłaszam za rozpoczęty!

2 komentarze:

  1. Jak zwykle bardzo dużo dajesz do myślenia i chyba taki był cel artykułu. Co do ciemnych plastrów to jest temat do rozważań. Z jednej strony większość pszczelarzy uważa, że stare plastry powinno się wymieniać bo zawierają dużo zanieczyszczeń (zapewne większość z nich wniknęła przez pszczelarza) a z drugiej strony sami widzimy jak pszczoły same na zimę wybierają jak najciemniejsze, czasem nawet czarne plastry. Nie przekonuje mnie twierdzenie że są "cieplejsze". Przecież nie pada na nie słońce (jak wiemy kolor czarny silniej pochłania promieniowanie słoneczne). Może chodzi tu o silny zapach ciemnych plastrów..? Roje pszczele również przyciąga zapach starych ramek a nie węza ...

    OdpowiedzUsuń
  2. Sławku,
    co do ciemnych plastrów to - w mojej ocenie - one są jak najbardziej ok, o ile nie wchłonęły zanieczyszczeń chemicznych. Wg Busha praktycznie całość zanieczyszczeń chemicznych plastrów jest spowodowana przez pszczelarzy, a nie przyniesiona z pól (nawet jeżeli pola są uprawiane w gospodarce intensywnej - bo przecież nektar jest świeżą i czystą wydzieliną kwiatu, a nie jest zlizywany przez pszczoły z zabrudzonych opryskami łodyg rośliny). Więc jeżeli prowadzona jest gospodarka bez leczenia to plaster równie dobrze może być czarny jak noc i będzie zdrowy i czysty. Rotacja jest zasadna jeżeli leczysz (wprowadzasz chemię i zanieczyszczasz tenże plaster), albo nie stosujesz węzy i chcesz skłonić pszczoły do zmniejszania (systematyczne pomniejszanie komórek starego plastra będzie wolniejszą metodą niż rotacja ramek).

    Myślę, że rójki wybierając ciemne plastry kierują się zapachem. Natomiast wybór takich plastrów przez matki do czerwienia to inny problem. I one są o tyle "cieplejsze", że są grubsze i składają się z wielu warstw (wylinek czerwiu). Więc nie grzeją swoim ciepłem tylko stanowią lepszy izolator, zatrzymując dłużej aktywnie wytwarzane ciepło larw, lub stanowiąc barierę dla zimna w przypadku złych warunków pogodowych. Więc te plastry są "cieplejsze" po prostu jako izolatory (taki to skrót myślowy).

    OdpowiedzUsuń