niedziela, 22 września 2024

O zdrowiu pszczół, problemach pszczelarstwa i współpracy przy hodowli pszczół odpornych – cz. 3

We wrześniowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się trzecia (ostatnia już) część mojego tekstu - część traktująca o współpracy, a raczej o jej - w sumie - słabych wynikach, małym rozwoju i niewielkich nadziejach na przyszłość... Niewielkich, bo... cóż, skoro do tej pory tak mało się działo, czy można mieć nadzieję na zmianę? Czy wreszcie środowisko pszczelarskie (zwłaszcza hodowcy i naukowcy) zaczną się budzić ze swoistego letargu? Na razie zaczynają mówić o tym, o czym od dekady apelujemy z naszego środowiska, aby mówili. O tym, o czym niektórzy naukowcy i hodowcy dyskutują od 2-3 dekad. Czy to wystarczy? Trudno powiedzieć. 

Choć nasze środowisko hodowców uważa się za "elitę pszczelarską" (sic!), to - według mnie (i to moje subiektywne zdanie - zupełnie brakuje tam ludzi z wizją, chcących coś zmienić na lepsze. Realnie. Tak jak choćby wspomniani w tym artykule Erik Österlund czy Ralph Büchler. Nie widzę ludzi tego pokroju w naszym polskim światku "elity" (sic) pszczelarskiej. Widzę ludzi, którzy nawet nie są reaktywni, bo jeśli byliby reaktywni, to co najmniej od 2, 3 dekad powinni... nomen omen... reagować. Tak choćby, jak reagowali hodowcy czy naukowcy niemieccy, czy skandynawscy. I znów (zastrzeżenie z części 1 tekstu) daleki jestem od twierdzenia, że tam problem rozwiązano. Są tam natomiast wzory do naśladowania, których w Polsce wciąż nie widać... Oby się to zmieniło, powtórzę się, moje nadzieje na to raczej są małe...

Zapraszam do lektury.


O zdrowiu pszczół, problemach pszczelarstwa i współpracy przy hodowli pszczół odpornych – cz. 3.

Część 1
Część 2


Moje dotychczasowe doświadczenia w kontaktach z pszczelarzami prowadzą do jednego wniosku: wyjątkowo nie są oni zainteresowani współpracą w zakresie selekcji pszczół odpornych na warrozę.

Szerszenie azjatyckie a sprawa polska

W niektórych rejonach Europy Zachodniej inwazja szerszenia azjatyckiego (Vespa velutina) przysparza ogromnych problemów lokalnym pszczelarzom. W przeciwieństwie do rodzimych gatunków, szerszeń ten nie zadowoli się pojedynczymi pszczołami, złowionymi przed wylotkiem. Przed dokonaniem inwazji przedstawiciele Vespa velutina najpierw wysyłają zwiadowców w poszukiwaniu pszczelich gniazd, a po ich znalezieniu organizują swoisty rajd: grupa szerszeni wlatuje do ula i całkowicie niszczy rodzinę. W niektórych lokalizacjach drapieżniki dziesiątkują całe pasieki. Ten agresywny gatunek uznawany jest za groźny również dla człowieka. W związku z tym niektórzy pszczelarze, a także przedstawiciele lokalnych władz, wspólnie podejmują działania mające na celu wyszukanie i zniszczenie gniazd szerszenia. Kto wie, być może wkrótce i my będziemy mierzyć się z tym zagrożeniem. Tematem moich rozważań nie jest jednak sam azjatycki owad, a współpraca między właścicielami pasiek. Większość środowiska pszczelarskiego wychodzi z założenia, które można podsumować słowami: „jak się wszyscy weźmiemy do pracy, …to zrobicie”. Bob Hogge, pszczelarz z wyspy Jersey (UK) podczas wykładu poświęconego inwazyjnemu gatunkowi szerszenia powiedział: „Jesteście pszczelarzami, a więc ostatnią rzeczą, jaką chcecie robić, to współpracować”. I chociaż jego uwaga nie dotyczyła wspólnego działania mającego służyć zwalczaniu inwazji dręcza pszczelego, stanowi trafne podsumowanie podejścia środowiska pszczelarskiego do tego zagadnienia.

Nieskuteczne próby, czyli Bartłomiej „Nic nie mogę” Maleta

Przez blisko dekadę, wspólnie z nieliczną grupą przyjaciół i znajomych, próbuję przekonać pszczelarzy do słuszności koncepcji długofalowego rozwiązania problemu warrozy. Można to zrobić na dwa, sposoby – albo przez systemowy dobór hodowlany (selekcję pszczół prowadzoną przez większość pszczelarzy przy stopniowej, systematycznej rezygnacji ze stosowania tzw. chemii), albo przez dobór naturalny (naturalnej selekcji pszczół), czyli pozostawienie rozwiązania problemu naturze.

Obie z wymienionych metod mają wady i zalety. Pierwsza wymaga edukacji pszczelarzy i jest pracochłonna (chociaż w ciągu dekady lub dwóch z pewnością zmniejszyłaby nakłady pracy, jakich wymaga zwalczanie inwazji dręcza). Druga natomiast – zdecydowanie łatwiejsza, szybsza i skuteczniejsza – jest z kolei nieatrakcyjna i kosztowna. Na pewno jednak obie metody dałoby się wdrożyć w sposób, który pozwoliłby zachować dochód z pasiek. Żadne z rozwiązań nie zadziała jednak, jeśli będzie praktykowane wyłącznie przez pięć czy dziesięć osób, na blisko sto tysięcy pasieczników, w stu czy dwustu rodzinach pszczelich, na ponad dwa miliony żyjących na terenie kraju.

Moje dotychczasowe próby przekonania pszczelarzy do przeprowadzenia selekcji zakończyły się fiaskiem. Grupie, która robiła to wraz ze mną, udało się nakłonić do współpracy jedynie kilka osób. Jest to o tyle frustrujące, że założenia proponowanego rozwiązania są może pracochłonne, ale proste. Niestety, z przyczyn społecznych i ekonomicznych jego wdrożenie wydaje się niemożliwe. A wystarczyłoby, gdyby każdy pszczelarz przeznaczył kilka wieczorów na zdobycie wiedzy na temat selekcji pszczół, a dodatkowo poświęcił piętnaście do trzydziestu minut w ciągu roku (na każdą rodzinę) na ocenę stopnia porażenia owadów przez dręcza. Następnie, by każdy z nich dostosował sposób leczenia rodzin do uzyskanych w trakcie oceny wyników i przez kilka kolejnych lat wybierał właściwy materiał do dalszej hodowli. Okazuje się jednak, że moje oczekiwania są chyba nazbyt wygórowane.

Jeden na dwie dekady

W tym miejscu przytoczę anegdotę, którą usłyszałem w jednym z podcastów poświęconych katastrofie klimatycznej i ochronie środowiska. Odcinek dotyczył tzw. rolnictwa węglowego, polegającego – w dużym uproszczeniu – na bezorkowej uprawie ziemi. Jeden z gospodarzy uprawiających rolnictwo węglowe przez kilkadziesiąt lat próbował dzielić się doświadczeniami z lokalną społecznością. Przekonywał innych, że w tzw. „dobrych latach” ma mniejsze zbiory niż sąsiedzi, z kolei jego działalność jest odporniejsza na ekstremalną pogodę (np. susze). Dzięki temu w „latach średnich”, a na pewno w „najgorszych”, osiąga znacznie lepsze wyniki. Rolnik podkreślał również, że jego praktyka ma mniej szkodliwy wpływ na środowisko i ekosystem, jest bardziej przyjazna dla zwierząt hodowanych, pochłania węgiel (CO2) z powietrza i pomaga zachować wilgoć w glebie. Dodatkowo wymaga mniejszych nakładów pracy i generuje niższe koszty, co powoduje, że jest bardziej dochodowa. Po dwudziestu latach jeden z jego sąsiadów oznajmił, że przekonany argumentami, zaczął uprawiać rolnictwo węglowe, dzięki czemu osiągnął lepsze efekty. W podsumowaniu bohater podcastu stwierdził: „Jeśli chcemy, aby zmiana była realna, potrzebujemy zdecydowanie lepszej skuteczności w nakłanianiu do słusznych rozwiązań niż przekonanie jednej osoby na dwie dekady...”.

Fort-Knox

Aby przekonać środowisko pszczelarskie do prowadzenia selekcji oraz do współpracy, podejmuję zróżnicowane działania. Współtworzę grupy pszczelarskie, w których dzielimy się wiedzą i organizujemy pracę. Efektem wymiany naszych spostrzeżeń jest nieformalny projekt „Fort Knox” (www.bees-fortknox.pl), którego nazwa pochodzi od bazy wojskowej w USA, gdzie władze federalne przechowują rezerwy złota. Sam projekt polega na nieodpłatnym dzieleniu się odkładami z rodzin pszczelich, niepoddawanych przeciwwarrozowym kuracjom. „Fort Knox” realizowany jest od 2015 roku. Od tego czasu nigdy nie utraciliśmy wszystkich rodzin. Mimo że co roku straty są duże, zawsze udaje się nam odbudować niemal cały stan wyjściowy rodzin przeznaczonych przez nas na potrzeby projektu. Jak każda koncepcja, również i ta nie jest pozbawiona wad, chociażby związanych z logistyką (tworzenie odkładów i ich transport). Nadal jednak głównym problemem w jej realizacji pozostaje niechęć pszczelarzy do współpracy „na cudzych” warunkach. Każdy pszczelarz to indywidualista. Chętnie podzieli się pszczołami czy wiedzą, ale nie pozwoli, by ktoś inny decydował, jak ma prowadzić własną pasiekę. Realizacja projektu opiera się na zaufaniu i dobrej woli. Nie obowiązują tu sztywne zasady, wszystkie reguły ustalamy wspólnie, i nikt nikogo nie kontroluje.

Współpraca lokalnej społeczności pszczelarskiej, np. w ramach koła pszczelarskiego, z pewnością zapewniłaby lepszą realizację projektu. Nie stanie się to jednak, gdy w projekcie uczestniczy w kraju wyłącznie kilkanaście osób. Nie dość, że powoduje to problemy logistyczne, to w rezultacie zniechęca do niej pasieczników. Im mniej osób jest zainteresowanych udziałem w projekcie i im bardziej pasieki są oddalone od siebie, tym słabsze będą efekty selekcji pszczół, ponieważ wówczas odkłady muszą być przewożone na duże odległości, do nowych środowisk. Pszczelarze natomiast rezygnują z uczestnictwa w projekcie, gdy nie dołączają do niego kolejni właściciele okolicznych pasiek. Bez zaangażowania liczniejszej grupy osób, nie uda się zrobić kroku naprzód.

Warunki współpracy


Lokalne projekty selekcji można realizować w każdej pasiece, i zawodowej, i amatorskiej, bez względu na cel, jaki prześwieca jej właścicielowi – czy jest nim wysoka produkcja miodu i innych produktów pasiecznych, czy sprzedaż matek, odkładów, czy zapylanie własnych upraw, czy też chęć obserwowania pszczół. Oczywiście, trudniej będzie znaleźć płaszczyznę porozumienia w przypadku, gdy pszczelarz dąży do zgromadzenia wszystkich dostępnych podgatunków pszczół w swojej pasiece, sprowadzając co roku ich nowe linie z najdalszych zakątków świata.

Na początku współpracy przy selekcji pszczół odpornych powinno zdefiniować się cel i określić czynniki sprzyjające jej oraz te, które ją utrudniają. Z kolei dwie podstawowe zasady skutecznej selekcji, tj. leczenie tylko rodzin, które tego potrzebują oraz dobór materiału do rozmnażania spośród pszczół, które najdłużej nie wymagały zabiegów przeciwwarrozowych, mogą z powodzeniem realizować wszyscy pszczelarze, zarówno ci, którzy utrzymują trzy pnie, jak i ci mający ich trzydzieści, czy nawet trzy tysiące.

Współpraca w kole

Próbę zorganizowania wspólnej selekcji pszczół w celu ich większego uodpornienia się na roztocza V. destructor podjąłem również w kole, do którego należę. Nigdy nie ukrywałem, że nie leczę własnych pszczół, co skutkuje utratą dużej liczby rodzin i zbiorem małej ilości miodu. Nie próbowałem też przekonywać innych, że po to by nastąpił postęp w hodowli pszczół odpornych, wszyscy powinni zaprzestać leczenia. Dzieliłem się natomiast swoim lokalnie selekcjonowanym materiałem, prosząc przy tym, żeby nie wycinano plastrów z czerwiem trutowym w rodzinach, w których poddane zostały podarowane przeze mnie matki. Nigdy nie twierdziłem również, że posiadam pszczoły odporne, bo nie posiadam. Zawsze natomiast podkreślam fakt, że pszczoły pochodzące z pasieki, w której od lat nie są wykonywane żadne zabiegi przeciwwarrozowe, mogą cechować się (choć wcale nie muszą) wyższym poziomem odporności na dręcza i/lub inne patogeny niż przeciętna populacja. Proponowałem również wspólne wypracowanie procedury pomocnej podczas wyszukiwania rodzin o podwyższonej odporności, co pozwoliłoby ograniczyć zabiegi lecznicze. Moje propozycje nie spotkały się jednak z aprobatą.

Pszczelarze nie są zainteresowani


Od czasu, gdy wszystkie moje próby okazały się bezskuteczne, uznałem, że pszczelarze nie są zainteresowani rozwiązaniem problemu warrozy. Sporą odpowiedzialność za to ponosi środowisko naukowe, które przywiązuje zbyt małą wagę do selekcji pszczół. Niedawno w jednym z artykułów popularnonaukowych przeczytałem, że: „Pszczoły nie walczą z pasożytem (a przynajmniej nie walczą skutecznie), ponieważ nie są do tego przystosowane ewolucyjnie”. Wobec takiej opinii wygłoszonej przez naukowców, trudno przekonywać pszczelarzy, że powinni selekcjonować pszczoły. W wielu regionach świata owady te dobrze radzą sobie z pasożytami (ponieważ są do tego doskonale przystosowane ewolucyjnie). Nie robią tego w naszym regionie, ponieważ warunki, w jakich przebywają, prowadzą do uzjadliwienia się patogenów. Pszczelarze natomiast robią wszystko, by nie ujawnić ewolucyjnych przystosowań pszczół w rodzimych populacjach. Może ktoś w końcu zdoła przekonać ich do działania, gdy zrozumieją, że zależy to wyłącznie od nich samych.

Najlepiej przygotowany na świecie, czyli Erik „Wszystko Mogę” Österlund

Na koniec przytoczę kilka bardziej optymistycznych faktów. Zacznę od przykładu, w którym długoletnia selekcja i współpraca pszczelarska przyniosły pozytywne efekty. Mam na myśli grupę pszczelarzy skupionych wokół Erika Österlunda, zamieszkujących okolice szwedzkiego miasta Hallsberg.

Erika Österlunda nazywano dawniej pszczelarzem „najlepiej na świecie przygotowanym na nadejście Varroa”. Nie czekał on bezczynnie na pojawienie się roztoczy w jego pasiece. Działania przygotowawcze podjął kilka dekad wcześniej! Wiedział bowiem, że gdy dręcz pszczeli pojawił się na kontynencie europejskim, jego dotarcie do Szwecji będzie tylko kwestią czasu. Już w latach 80., a może i wcześniej, wiedziano, że zafrykanizowane pszczoły są odporne na warrozę. Hodowca udał się więc wraz z innymi pszczelarzami (ze Szwecji i Holandii) w 1987 roku do Kenii, w rejon góry Elgon, gdzie pozyskał materiał genetyczny lokalnego podgatunku A.m. monticola, a od pszczelarza z Niderlandów również A.m. sahariensis. Skrzyżował geny obydwu podgatunków z pszczołami Buckfast, uzyskując w ten sposób pszczołę linii „Elgon”, której krzyżówki można kupić również w Polsce. Przez ostatnie blisko cztery dziesięciolecia pszczoły te przystosowały się do lokalnych warunków.

Roztocz dotarł do Hallsberg blisko dwie dekady później. Österlund tym czasie nie próżnował – m.in. osadzał własne rodziny pszczele na węzie z tzw. małą komórką, sprzyjającą ujawnieniu się niektórych cech pszczół, zwiększających ich odporność. Dodatkowo wysyłał matki różnych linii w miejsca, do których inwazja dręcza już dotarła (do południowej Szwecji, na Gotlandię, do Niemiec) i na podstawie informacji o stanie rodzin, do których zostały poddane, prowadził selekcję we własnej pasiece. Sądził, że w ten sposób wyhodował pszczoły odporne na warrozę, a inwazja dręcza nie będzie już dla nich zagrożeniem. Przyznał jednak, że się pomylił. Z chwilą pojawienia się pasożyta, rodziny pszczele zaczęły słabnąć. Udało mu się uratować połowę z nich tylko dlatego, że odpowiednio wcześnie przeprowadził kurację.

Współpraca w Hallsberg


Metody selekcji pszczół stosowane przez Erika Österlunda opisałem w jednym z poprzednich artykułów („Pszczelarstwo”, 2020, 8 - https://pantruten.blogspot.com/2020/08/ogolnopolski-plan-selekcji-pszczo.html). Polegają one w dużej mierze na leczeniu rodzin wyłącznie wtedy, gdy tego wymagają oraz na konsekwentnym rozmnażaniu tych, które najdłużej pozostają bez leczenia.

Erik Österlund próbował współpracować z pszczelarzami od momentu, gdy podjął prace hodowlane. Dzielił się materiałem genetycznym, zbierał informacje, które wykorzystywał później podczas planowania hodowli. Następnie zaczął namawiać lokalnych pszczelarzy do wspólnej selekcji. Początki były trudne – udało mu się przekonać tylko kilku z nich. W miarę upływu czasu, gdy efekty wspólnej pracy zaczęły być widoczne, przybywało również zainteresowanych.

Szwedzki sukces


Szwecja jest pod pewnymi względami bardziej przyjazna dla pszczół niż Polska – napszczelenie jest tam mniejsze, a zmiany klimatyczne mniej dotkliwe. Zimy bywają dłuższe, z kolei sezon pasieczny krótszy, przez co uprawianie pszczelarstwa może być trudniejsze. Niemniej w Szwecji selekcja i utrzymanie pszczół odpornych przyniosły lepsze efekty niż w naszym kraju (kilka ośrodków w Skandynawii osiągnęło na tym polu naprawdę duże sukcesy). Nie jest to jednak region, w którym pszczoły utrzymywane w reżimie nowoczesnej gospodarki pasiecznej radzą sobie z zachowaniem odporności.

Współpraca pszczelarzy przyniosła w Hallsberg znakomite rezultaty. O ile w pierwszym okresie po inwazji dręcza sytuacja była analogiczna do panującej w Polsce, o tyle z czasem, dzięki wdrożeniu selekcji Erik Österlund mógł zmniejszać liczbę kuracji. Przez cały okres prowadzenia selekcji u pszczelarzy, którzy utrzymywali pszczoły Elgon i leczyli je interwencyjnie, straty rodzin nie przekraczały 5–10 proc. Pszczelarze, którzy wcześniej zaniechali leczenia rodzin, tracili ich znacznie więcej, a bywało, że ci którzy prowadzili chów nieselekcjonowanych pszczół innych podgatunków – niemal wszystkie.

Erik Österlund ostatnie kuracje w swojej pasiece wykonał w 2020 roku. Leczył wówczas około 20 proc. utrzymywanych rodzin bardzo niską dawką leku (jeszcze dwa, trzy lata wcześniej było to około 50 proc. stanu pasieki). Od 2021 roku, po dwunastu lub trzynastu latach od momentu pojawienia się inwazji dręcza, zaprzestał leczenia pszczół. Od tego czasu każdego roku niepokojące objawy obserwuje jedynie w kilku rodzinach, a obecnie nie poddaje ich kuracji, tylko wywozi na najbardziej odizolowane pasieczyska. [Erik posiada, a przynajmniej posiadał takie pasieczysko – dziś jednak, jak sam twierdzi – raczej wymienia matkę, dzieli rodzinę na odkłady, podając im matecznik na wygryzieniu. Po pojawieniu się nowej matki najczęściej problem „znika” - przypis aut.] Czasem rodziny przeżywają, czasem giną. Poziom strat w jego pasiece – pomimo całkowitego zaprzestania kuracji – utrzymał się na wcześniejszym poziomie. Nadal nie przekracza 10, a często nawet 5 proc. posiadanych rodzin. W 2023 roku stracił ich tylko sześć (na ok. 90), przy czym trzy musiał zlikwidować z powodu straty matek w czasie zimowli. Najdłuższy okres, który rodziny przetrwały bez leczenia wynosi dziewięć lat (nie wykonywano w nich zabiegów od 2015 roku). Österlund wiruje średnio po kilkadziesiąt kilogramów miodu z ula (30–40), rekordzistki produkują nawet powyżej 100 kg. Kilku współpracujących z nim pszczelarzy utrzymuje po 100–200 rodzin pszczelich, nie stosując leków. Obecnie w rejonie Hallsberg stacjonuje około tysiąca wyselekcjonowanych rodzin, utrzymywanych przez kilkudziesięciu współpracujących ze sobą pszczelarzy, z których kilkunastu całkowicie zaprzestało wykonywania zabiegów kilka lat temu.

Od kilku lat Erik Österlund organizuje coroczne konferencje pszczelarskie w rejonie Hallsberg i wciąż zachęca innych do rozpoczęcia selekcji. Prelegentami podczas spotkań są praktycy, którzy nie stosują kuracji, a także naukowcy prowadzący badania w tym zakresie.
[Tekst o ostatniej konferencji przetłumaczyłem na stronę „Bractwa Pszczelego – patrz tu: https://bractwopszczele.pl/tlm/o3.html – przypis aut.]

Varroaresistenz 2033 – Polska

Jakiś czas temu dowiedziałem się o niemieckim projekcie pn. „Varroaresistenz 2033”, którego koordynatorem jest dr Ralph Büchler. Jego przywództwo napawa mnie optymizmem i nadzieją. Celem programu jest rozwój w Europie pszczelarstwa opartego na populacji pszczół odpornej na warrozę, co według założeń ma zostać osiągnięte do 2033 roku. Prace badawcze i hodowlane nad pszczołami odpornymi w Niemczech trwają nie od dziś. Doktor Büchler już kilka lat temu deklarował, że w pasiece instytutu badawczego w Kirchhein, uzyskał odporne i produktywne rodziny, a selekcja całej populacji wygląda bardzo obiecująco. Także kilku innych hodowców w tym kraju prowadzi od co najmniej 10 lat intensywne prace hodowlane, współpracując z ośrodkami badawczymi. Dysponują oni odpornymi (lokalnie) populacjami, składającymi się nawet z kilkuset rodzin. Niestety odporności pszczół tych populacji nie da się w prosty sposób przekazać innym poprzez wykorzystanie matek pszczelich. Miejsca, w których udało się odnieść sukces powinny stanowić dla innych pszczelarzy nie tylko bazę do zdobywania pszczół do rozpoczęcia własnej selekcji (bo chociaż trudno mówić o przeniesieniu odporności, to posiadają one cenne cechy), ale również źródło inspiracji i wiedzy. Wspomniany projekt zainteresował również Polaków. Kilka osób, w tym troje polskich naukowców, rozpoczęło współpracę w ramach „Varroaresistenz 2033 – Polska” mającą bazować m.in. na doświadczeniach koleżanek i kolegów z Niemiec. Projekt jest obecnie na etapie tworzenia struktur i założeń.

Krajowe publikacje, dotyczące Varroaresistenz 2033 – Polska (aktywny profil w mediach społecznościowych), koncentrują się przede wszystkim na odejściu od stosowania tzw. chemii, dla której alternatywą mają być biotechniczne metody ograniczania populacji dręcza. To może być krok naprzód, który przyczyni się do poprawy jakości produktów pszczelich i zmniejszenia zanieczyszczenia substancjami toksycznymi środowiska życia pszczół. Nie da się wykluczyć, że taka praktyka może spowodować ewolucję patogenów w kierunku spadku ich zjadliwości, z powodu zmniejszenia presji substancji toksycznych.

Co dalej?


Dalej oczekuję rozwoju sytuacji, czyli informacji o: stosowanych metodach selekcji; kanałach przekazywania wiedzy na temat praktyki oraz dystrybucji selekcjonowanego materiału genetycznego; warunkach organizacji pasiek i całej gospodarki. Najbardziej interesuje mnie jednak, jak koordynatorzy projektu chcą zachęcić pszczelarzy do współpracy i jakie metody zastosują w edukacji. Patrząc na własne, niezbyt imponujące efekty zachęcania pszczelarzy do takich działań, mógłbym się z pewnością wiele nauczyć. Jak na razie – niestety – nie dotarłem do informacji na ten temat.

Czasu jest niewiele. Wszystkie prace prowadzone dotychczas na świecie wskazują, że ukształtowanie odpornej lokalnej populacji trwa co najmniej 10 lat (przy pełnym zaangażowaniu w prowadzenie selekcji lub w warunkach środowiskowych korzystniejszych niż panujące w Polsce). O ile osiągnięcie celu projektu w Niemczech uznaję za możliwe, uzyskanie tych samych celów w kraju do 2033 roku wydaje się mało prawdopodobne. W Polsce brakuje bowiem odpornych lokalnie populacji, które już dziś mogłyby stanowić źródło dobrego materiału do dalszej selekcji. Mimo wszystko chciałbym wierzyć w to, że projekt będzie przełomowy, chociażby ze względu na zaangażowanie się w jego realizację środowiska naukowego. Mam nadzieję, że pogląd na inwazję dręcza zupełnie się zmieni – wykładowcy za najważniejsze działanie uznają selekcjonowanie pszczół, którym dręcz nie będzie wreszcie straszny, a nie te, które mają sprawić, aby wiosną w rodzinach nie było ani jednej samicy Varroa.

Zapytany o największe wyzwania w hodowli pszczół odpornych na warrozę dr Büchler odpowiedział: „Prawdziwym wyzwaniem jest przekonanie pszczelarzy do wprowadzenia zmian. (…) Wszystko, czego teraz naprawdę potrzebujemy, to zmiana świadomości, nowy sposób myślenia, aby pszczelarstwo miało przyszłość (...)”.

niedziela, 15 września 2024

O zdrowiu pszczół, problemach pszczelarstwa i współpracy przy hodowli pszczół odpornych – cz. 2

W sierpniowym numerze "Pszczelarstwa" ukazała się druga część mojego tekstu omawiającego problemy pszczelarstwa. Tym razem o propagandzie i bee-washingu, które - moim zdaniem - odpowiadają za przynajmniej pewną część problemów z jakimi mierzy się nasze środowisko. 


Część 1

O zdrowiu pszczół, problemach pszczelarstwa i współpracy przy hodowli pszczół odpornych – cz. 2

Za brak działań, które pozwoliłyby na lepsze przystosowanie się pszczół do bieżących zagrożeń (warrozy, ubożenia pożytków, zmian klimatycznych) odpowiada niewłaściwie prowadzona edukacja oraz swoista propaganda, którą podtrzymuje, a może wręcz kreuje, środowisko pszczelarskie. Dotyczy ona m.in. pszczelich produktów, przede wszystkim miodu. Jest on niewątpliwie smaczny, ale w jego skład wchodzą przecież głównie cukry (które wcale nie są zdrowe!) i woda. Wartościowe substancje stanowią nie więcej niż kilka procent. Należy mieć na uwadze także to, że nierzadko produkty oferowane jako „miód” są pozbawione tych dobroczynnych związków (np. w wyniku niewłaściwej obróbki czy zwykłego oszustwa – miód od dawna znajduje się na czele listy najbardziej fałszowanych produktów spożywczych). Według mnie bardziej wartościowe są pierzga i mleczko pszczele – produkty te nie są jednak zbyt popularne (w każdym razie o wiele mniej niż na to zasługują). Podkreślając cenne właściwości miodu, przedstawia się dane sugerujące, że spożywamy go za mało (zarówno w Polsce, jak i całej UE). Stanowi to uzasadnienie dla sprowadzania – niestety często niskiej jakości – miodów z zagranicy. Takie działania powodują nawarstwienie problemów pszczelarskich. Po pierwsze, rośnie popularność pasiecznictwa, co w wielu regionach prowadzi wręcz do przepszczelenia. Z jakiegoś powodu uznaje się, że remedium na zbyt małe spożycie miodu jest dalsze zwiększanie liczby rodzin pszczelich. Natomiast znane mi dane wskazują, że chociaż przez ostatnie kilkanaście lat liczba rodzin wzrosła dwukrotnie, daleko jest do podwojenia produkcji miodu. Po drugie, intensyfikowane są metody chowu pszczół (np. podgrzewanie wiosną, zasilanie i łączenie rodzin, nadużywanie zabiegów ograniczających ilość pasożytów), pod presją których owady mają być bardziej produktywne. Po trzecie, modyfikacja kierunku hodowli pszczół zmienia materiał genetyczny całej populacji. Pszczelarze wymuszają bowiem na hodowcach, aby ci dostarczali im coraz bardziej wydajne krzyżówki pszczół. W związku z tym w dużych ilościach sprowadza się obce podgatunki i prowadzi eksperymenty hodowlane – pszczelarze rywalizują ze sobą w tworzeniu, jak to często określają, swoistego „zoo”.

Taka propaganda trwa w najlepsze w kraju, gdzie liczba rodzin pszczelich przypadających na 1 km2 jest jedną z większych w Europie (sądzę, że również na świecie), a zapewnienie pszczołom ciągłości naturalnych pożytków jest bardzo dużym problemem. I choć nawet w takich warunkach nierzadko możliwe jest pozyskanie względnie dużych ilości miodu, moim zdaniem dzieje się to kosztem (zbyt wysokim) zdrowia populacyjnego pszczół. Dlatego też w „latach tłustych” (lub w regionach z wyjątkowo dobrymi pożytkami) faktycznie produkujemy dużo miodu. Natomiast w „latach chudych” pszczoły cierpią głód, a olbrzymia użytkowa populacja pszczoły miodnej jest konkurencją nie tylko sama dla siebie, ale również dla dzikich zapylaczy. Należy podkreślić, że ostatnie lata nie są szczególnie miodne (przynajmniej w Polsce południowej, która jest jednocześnie najbardziej przepszczelona).

Przepszczelenie

W kraju tzw. przepszczelenie wciąż się nasila [Obecnie coraz częściej jednak podnoszone są głosy informujące o tzw. „kryzysie w pszczelarstwie”, skutkującym między innymi ograniczaniem liczby pasiek i pni w pasiekach. Z gospodarczego punktu widzenia to oczywiście złe wieści, ale z punktu widzenia długofalowej gospodarki zrównoważonej i zdrowia pszczół, to dobre nowiny – przypis aut.]. Trudno jednoznacznie określić, kiedy możemy mówić o tym zjawisku – w przypadku aspektu dotyczącego rywalizowania o pokarm wszystko zależy od bazy pożytkowej danego regionu. Są rejony, w których pojedyncze rodziny miałyby trudności ze zdobyciem pokarmu. Z kolei w innych miejscach nawet 10 i więcej rodzin nie stanowi dla siebie nawzajem konkurencji.

Odrębnym zagadnieniem jest sytuacja epizootyczna, od której zależy zdrowie owadów. Duże zagęszczenie rodzin sprzyja transmisji patogenów oraz zwiększaniu ich zjadliwości. Na podstawie analizy różnych przypadków uważam, że dla pszczół najkorzystniejsze są tereny, w których na 1 km2 przypada nie więcej niż dwie rodziny (według statystyk żaden region w Polsce nie spełnia tego kryterium). Takie warunki sprzyjają naturalnej ewolucji patogenów w kierunku łagodności za sprawą rzadszych wzajemnych kontaktów pszczół, a tym samym mniejszej tzw. poziomej transmisji patogenów, zgodnie z zasadą: im mniej rodzin w okolicy i większe odległości między nimi, tym większa szansa, że patogen, który zabije gospodarza, zginie wraz z nim, zanim zdoła przenieść się na innego żywiciela.

Na Kubie, gdzie populację pszczół tworzy ok. 200 tys. rodzin (średnio dwie rodziny na km2), kilka lat temu zaprzestano stosowania akarycydów. Uważa się ją za największą na świecie populację pszczół wywodzącą się z podgatunków europejskich odporną na warrozę . Większą bazę genetyczną odpornych populacji stanowią podgatunki afrykańskie – występują one zarówno na kontynencie afrykańskim, jak i w Ameryce Południowej. Obecnie podobny proces kształtowania się odporności pszczół na patogeny ma miejsce na Wyspach Brytyjskich (szacuje się, że populacja pszczół nie przekracza tam dwóch rodzin na km2) i w niektórych rejonach Skandynawii, zwłaszcza północnych. Gęstość populacji pszczół jest tam niższa i, choć warunki środowiskowe wydają się mniej sprzyjające, owady są jednak zasadniczo dużo zdrowsze. W Szwecji i Norwegii jest co najmniej kilka populacji, w których nie stosuje się żadnych kuracji.

Wobec powyższego populacja pszczół w Polsce powinna wynosić ok. 500 tys., a nie ponad 2 mln. Innymi słowy, średnia gęstość napszczelenia jest obecnie ok. czterokrotnie większa od tej, która wspierałaby samoistnie zachodzące naturalne procesy ekologiczne, sprzyjające wykształceniu koadaptacji pszczół, patogenów i dręcza pozwalającej na zaniechanie stosowania kuracji. Doktor Anna Gajda (SGGW) uważa, że dopuszczalne napszczelenie wynosi pięć pni na km2, a optymalnie – trzy. Obecnie na 1 km2 przypada średnio siedem i pół rodziny. W rzeczywistości napszczelenie jest nierównomierne – w północnych województwach utrzymywanych jest najczęściej średnio od trzech do pięciu rodzin na km2, a w południowo-wschodnich ponad 10 rodzin. Takie zagęszczenie wywołuje poważne problemy zdrowotne pszczół. Dochodzi do tego bezrefleksyjna walka z warrozą, która kształtuje zwiększoną zjadliwość patogenów przenoszonych także na dzikie zapylacze.

W USA jest ok. 3 mln rodzin pszczelich na obszarze ok. 30 razy większym od powierzchni naszego kraju. Nie znam aktualnych danych dla Rosji, jednak te sprzed ok. 10 lat wskazywały, że na tym obszarze jest niespełna 3 mln rodzin. Nawet przy założeniu, że duża część powierzchni obu tych ogromnych państw nie jest odpowiednia do rozwijania pszczelarstwa, różnice w gęstości populacji pszczół między tymi krajami a Polską i tak są oczywiste.

Utopia czy dystopia

Trudno wyobrazić sobie sytuację, w której „nagle” (np. w ciągu kilku lat) populacja pszczół w Polsce zmniejszyłaby się w wyniku świadomej decyzji pszczelarzy. Prawdopodobny jest natomiast scenariusz, w którym pszczelarstwo staje się nieopłacalne i o wiele trudniejsze (złe pożytki, trudności w utrzymaniu pszczół przy życiu, duża śmiertelność), co w konsekwencji prowadzi do zmniejszenia liczby pasiek zawodowych i ograniczenia chowu pszczół przez tzw. hobbystów. Zdecydowanie trzymam kciuki za to, aby populacja pszczół miodnych w naszym kraju nie tylko przestała rosnąć, ale wręcz aby znacząco się zmniejszyła (i to kilkukrotnie!). Nie chciałbym jednak, aby stało się to z powodu opisanego scenariusza [Nie znam obecnych danych statystycznych, ale z głosów, które pojawiają się w internecie, wydaje się, że ten proces już się zaczął – patrz powyżej. Dodam, że od napisania tego tekstu do jego publikacji upłynęło kilka miesięcy – przypis aut. do wersji na bloga]. Oznaczałoby to bowiem, że stan środowiska w Polsce oraz sama kondycja pszczół ulegają dalszemu pogorszeniu.

[Nie znam obecnych danych statystycznych, ale z głosów, które pojawiają się w internecie, wydaje się, że ten proces już się zaczął – patrz powyżej. Dodam, że od napisania tego tekstu do jego publikacji upłynęło kilka miesięcy. Za zjawisko to pszczelarze w jakiejś części winią sprowadzanie miodów z Ukrainy. Moim zdaniem – jakkolwiek kryzys wydaje się całkowicie realny, a nawet spójny z przewidywaniami niektórych pszczelarzy – to przyczyny są zupełnie inne. Według oficjalnych statystyk nie sprowadzamy wcale więcej miodu z Ukrainy niż dawniej – a w niektórych latach jest go nawet mniej. Podawanie tej przyczyny jest – wg mnie – tylko i wyłącznie wynikiem bądź to narodowej/nacjonalistycznej, bądź antyukraińskiej, czy wręcz prorosyjskiej propagandy. Oczywiście, sprowadzanie tańszych miodów (czy innych produktów rolnych) może wpływać na ceny skupowe, ale jak już wspomniałem zjawisko nie nasila się, a w niektórych latach wręcz maleje. Moim zdaniem kryzys pszczelarski wywołany jest po prostu tym, że pszczelarstwo w Polsce w zmieniających się warunkach środowiskowych staje się zbyt mało opłacalne z uwagi na zbyt duże i rosnące koszty, które ponoszą pszczelarze przy utrzymaniu mniej więcej tej samej produkcji (tj. konieczność zwiększenia nakładów pracy w związku z nasilaniem problemu warrozy i/lub zwiększenie strat pszczół, pogarszanie pożytków lub konieczność wywożenia pszczół na pożytki, żeby zebrać racjonalne ilości miodu, zwiększenie kosztów cukru itp.). Dodatkowo na zjawisko może nakładać się presja klientów nie tylko na nie podnoszenie, ale i na obniżenie cen, co związane jest z wysoką inflacją w Polsce - przypis aut. do wersji na bloga]

Zastanawiam się, dlaczego liczba rodzin pszczelich na terenie Wysp Brytyjskich jest tak mała, w dodatku niższa niż w znacznej części regionów Europy kontynentalnej. Nie znam odpowiedzi na to pytanie – mam jednak swoją hipotezę. W latach 20. ub.w. na obszarze Wielkiej Brytanii pojawił się roztocz Acarapis woodi (świdraczek pszczeli), który wywoływał tzw. chorobę roztoczową. Populacja pszczół brytyjskich nie była na niego odporna, dlatego roztocz ją zdziesiątkował – twierdzono nawet, że cała populacja pszczół miodnych na Wyspach wyginęła. Nie było to prawdą – krzyżówki podgatunków z Europy kontynentalnej (np. pszczoły włoskie) były względnie odporne na roztocza. Nawet pszczoła środkowoeuropejska (brytyjski ekotyp Apis mellifera mellifera) przetrwała w niektórych enklawach. Być może tak gwałtowne załamanie populacji pszczół, której nie udało się szybko odbudować, a następnie II wojna światowa, która ukierunkowała aktywność społeczną i gospodarczą w zupełnie inną stronę, spowodowały, że zaniknęły tam tradycje pszczelarskie. Natomiast na terenie Europy kontynentalnej, pomimo znacznie większych zniszczeń wojennych, nie zostały one tak drastycznie zahamowane. Możliwe, że brak co najmniej jednego pokolenia pszczelarzy spowodował, że nie ma tam tradycji pszczelarstwa zawodowego, a zamiast tego rozkwita pszczelarstwo amatorskie skutkujące niewielkim napszczeleniem. Możliwe więc, że inwazja świdraczka przyczyniła się do tego, że dziś populacja pszczół miodnych na Wyspach Brytyjskich jest zdecydowanie zdrowsza niż ta na terenie naszego kraju, a być może wkrótce będzie ją można nazwać „odporną na warrozę”. Czy jednak – w świetle tej finalnie bardzo optymistycznej hipotezy – nie powinniśmy obawiać się, że przedstawiony czarny scenariusz może doprowadzić do podobnego załamania tradycji pszczelarskich w naszym regionie?

Te skrajne (choć wcale nie jedyne) przyczyny zmniejszenia populacji pszczół miodnych można byłoby zatem podzielić na utopijne (związane ze świadomą decyzją pszczelarzy o ograniczeniu liczby utrzymywanych pni dla zdrowia populacyjnego pszczół miodnych i dzikich zapylaczy) i dystopijne (zakładające, że smutna rzeczywistość wymusi na nas ograniczenie działalności pszczelarskiej lub wręcz całkowitą z niej rezygnację). Jednak być może wszystko pozostanie w stanie niemalże niezmienionym, być może sytuacja pogorszy się tylko nieznacznie lub wręcz sama się poprawi (np. w wyniku uzyskania przez pszczoły jakiegoś naturalnego mechanizmu odporności albo przystosowania się roślin miododajnych do zmian klimatycznych i tym samym poprawy bazy pożytkowej). Jedno jest pewne: przyszłość stanowi zagadkę.

Bee-washing

Przepszczelenie jest również rezultatem zjawiska określanego mianem bee-washing. Nazwa ta pochodzi od terminu green-washing (tłumaczonego jako ‘ekościema’ czy ‘zielone kłamstwo’ - a w pierwszej kolejności od brainwashing czyli 'prania mózgu') oznaczającego propagowanie działań pozornie proekologicznych, lecz w rzeczywistości niesprzyjających ochronie środowiska, a czasem wręcz dla niego szkodliwych. Działania te najczęściej podejmuje tzw. „biznes”, czyli wielkie międzynarodowe korporacje, ale również i mniejsze przedsiębiorstwa, które chcą uchodzić za dbające o środowisko. Terminu green-washing używa się także w odniesieniu do produktów, które pozornie miały być wytworzone zgodnie z zasadami zrównoważonego rozwoju i ochrony środowiska.

Bee-washing (co można przetłumaczyć jako „pszczela ściema”) łączony jest przede wszystkim z wprowadzeniem rodzin pszczoły miodnej do miast, czyli tworzeniem tzw. pasiek miejskich. Dawniej mi również wydawało się to wspaniałym pomysłem. Jednak obecnie stanowczo podpisuję się zarówno pod wszystkimi krytycznymi uwagami dotyczącymi tego zjawiska, jak i postulatami jego ograniczenia, wypowiadanymi przez naukowców i aktywistów chroniących dzikie pszczoły. Miasta nierzadko bywają dla zapylaczy środowiskiem bardziej przyjaznym niż krajobraz rolniczy – warto zatem, aby takie pozostały. Dzięki temu mogłyby stać się ostoją dla niektórych zagrożonych gatunków. Choć w miastach występują różne zanieczyszczenia związane z urbanizacją, nie używa się tam pestycydów (a przynajmniej nie w takiej ilości jak przy uprawach), w parkach i na osiedlach sadzi się drzewa, krzewy miododajne itp. Aktualnie gęstość użytkowanej populacji pszczół miodnych (które mogą być źródłem patogenów) w miastach jest nadal mniejsza niż na terenach wiejskich. Czy w celu ochrony środowiska i zagrożonych gatunków zapylaczy te tereny należy pozostawić niewykorzystane? Moglibyśmy podjąć dyskusję, która z tych kwestii jest ważniejsza społecznie: wspieranie przemysłu pszczelarskiego i tworzenie kolejnych pasiek towarowych na nowych obszarach czy też ochrona środowiska i dzikich zapylaczy na coraz mniej licznych terenach im przyjaznych. Niestety obecnie pasieki miejskie tworzy się właśnie pod hasłem ochrony pszczół i ekosystemów. Korporacje kreują wizerunek przyjaznych środowisku, wykupując u pszczelarzy usługę utrzymywania pszczół na dachach biurowców. Mniej świadomi mieszkańcy, „kupują” tę propagandę. 
[Gorąco zachęcam do zapoznania się z dyskusją praktyków i naukowców na ten temat – znajdziesz ją na kanale Radio Warroza: Pszczoły w mieście a pasieki - przypis aut. do wersji na bloga]

Zjawisko „pszczelej ściemy” nie opiera się tylko na wprowadzaniu pszczół do miast. Niektórzy pszczelarze zawodowi, hodowcy i duże przedsiębiorstwa produkujące akcesoria pszczelarskie mocno przekonują do zajęcia się pasiecznictwem (być może dlatego, że wspiera to ich działalność związaną ze sprzedażą rodzin pszczelich, matek i sprzętu pszczelarskiego). Byłoby to dla mnie zrozumiałe, gdyby polegało na reklamie własnego biznesu. Niestety często opiera się właśnie na wspomnianym bee-washingu – przekonywaniu, że pszczelarze ratują pszczoły (co jest przynajmniej wątpliwe), pszczoły miodne są zagrożone wyginięciem (co jest nieprawdą), a tworzenie nowych pasiek to najlepsze, co można zrobić dla pszczół (moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie). Organizacje ochrony środowiska z jakiegoś powodu przyjęły ten przekaz i uznały, że warto wspierać pszczelarstwo intensywne. Zakładane są różnego rodzaju zbiórki w celu „ratowania” lub „adoptowania” pszczół. Środki te przekazywane są m.in. na odtwarzanie zniszczonych pasiek czy tworzenie nowych. Nie twierdzę, że cel takich działań jest zły, uważam jedynie, że nie ma on nic wspólnego z pomaganiem pszczołom. Działalność pszczelarska ich nie ratuje. A świat nie zginie, gdy umrze ostatnia pszczoła miodna. Zapylanie jest bardzo istotne dla różnorodności naszej diety, jednak prawdopodobnie bylibyśmy w stanie przetrwać dzięki uprawie roślin wiatropylnych i hodowli zwierząt. Postulaty mówiące o tym, że w celu ratowania pszczół należy zakładać nowe pasieki, są równie prawdziwe jak te zakładające, że dla ratowania ptaków powinniśmy utrzymywać fermy kurze, a w celu ochrony zagrożonych gatunków ssaków chować trzodę i bydło w betonowych halach.

Uczymy tylko pszczelarstwa przemysłowego

Przedstawione problemy w pewnym sensie są również efektem jednostronnie ukształtowanej edukacji pszczelarskiej. Kiedy już przekonamy młodych adeptów, że pszczelarstwo jest pięknym i dochodowym zawodem (gdyż nasz kraj jest miodem płynący, a pszczoły są zdrowe i produktywne – lub odwrotnie: są chore i wymagają ratunku), zasadniczo wskazujemy im tylko jedną drogę: prowadzenie pasieki w sposób intensywny. Edukacja pszczelarska polega na wpajaniu przekonania, że najlepsze, co możemy robić dla pszczół – dla ich zdrowia i tzw. dobrostanu – to prowadzenie pasieki towarowej. Nie wyjaśniamy pszczelarzom, jak pszczoły budują naturalny plaster i dlaczego robią to właśnie w taki sposób. W zamian pokazujemy, jak wprawić węzę do ramki. Nie uczymy ich o znaczeniu zróżnicowanego ekosystemu ulowego (np. tego, który funkcjonował przez tysiące lat w naturalnych dziuplach), lecz przekonujemy o potrzebie sterylizacji gniazd i wygodzie hodowli pszczół w gładkościennych ulach, które łatwo oskrobać i opalić. Nie uczymy o potrzebie zachowania lokalnie przystosowanej, ale zróżnicowanej genetycznie populacji. Przekonujemy ich natomiast, że „dobrą praktyką pszczelarską” jest coroczna wymiana matek na te, które pochodzą z wąskiej puli hodowlanych reproduktorek, nierzadko selekcjonowanych przy wykorzystaniu chowu wsobnego. Powszechne jest przecież stwierdzenie, że matki wymieniamy dla dobra pszczół! Przekonujemy również, że rodziny będą bardziej produktywne, gdy sprowadzimy matki z obcych podgatunków i skupimy się na efekcie heterozji. Co prawda podnoszona jest czasami kwestia potrzeby ograniczenia stosowania chemioterapeutyków i podjęcia selekcji odporności u pszczół. Jednak głosy te gubią się wśród tych przekonujących o konieczności zabicia wszystkich pasożytów i wprowadzania metod chowu intensyfikujących produkcję. Ta lista – można powiedzieć: grzechów nowoczesnego pszczelarstwa – jest bardzo długa. Biorąc pod lupę „zasady dobrej praktyki pszczelarskiej”, mógłbym zapewne – z punktu widzenia zdrowia populacyjnego oraz adaptacji pszczół miodnych – zakwestionować przynajmniej co drugą z tych zasad (a już z pewnością ich interpretacje i wynikającą z nich praktykę). Zasadniczo są one spójne i korzystne – jednak nie dla zdrowia pszczół, a dla produkcji pasiecznej.

Pszczelarze zawodowi, którzy stanowią mniejszość (utrzymują natomiast znaczący procent wszystkich rodzin pszczelich), stosują metody chowu intensywnego. Pszczelarze, którzy posiadają kilka lub kilkanaście pni, mają wygórowane oczekiwania i w żadnym wypadku nie chcą uzyskiwać produkcji jednostkowej (tj. na ul) mniejszej niż zawodowcy. Postępują zatem dokładnie tak samo jak wielcy producenci. Etos pszczelarza-hobbysty właściwie nie istnieje – presja wyniku produkcyjnego jest zbyt duża.

Wszyscy jesteśmy producentami

Osobiście staram się przekazywać informacje o różnych sposobach prowadzenia pszczelarstwa – przede wszystkim o różnych formach uprawiania pszczelarstwa mocno ekstensywnego, prawdziwie hobbystycznego. Opowiadając o selekcji pszczół odpornych, usiłuję jednak nawiązywać także do tych modeli, które sprawdziły się w pasiekach produkcyjnych, zawodowych. Na jednym ze spotkań w moim kole pszczelarskim opisałem odkrycia prof. Thomasa D. Seeleya z Uniwersytetu Conrella (USA) i koncepcję „pszczelarstwa darwinistycznego” („Pszczelarstwo” 2019, 7-10). Podczas przedstawiania jego założeń stwierdziłem, że w sposób oczywisty pierwszy etap takiej hodowli pszczół jest właściwy raczej dla amatorów, a nie pszczelarzy zawodowych (chyba że w modelu wydzielonej części pasieki np. hodowlanej, gdzie pszczoły można selekcjonować przy wykorzystaniu innego rodzaju presji niż w pasiece towarowej). Usłyszałem wówczas, że przecież tu na sali „wszyscy są producentami miodu”, zatem ta koncepcja nie jest dla słuchaczy odpowiednia. Przyznam, że wówczas trochę mnie to zaskoczyło – przede wszystkim dlatego, że pszczelarze z mojego koła posiadali średnio po ok. 15 pni. Jeśli zatem nie są amatorami, to kto nim jest? Od tego czasu powtarzam – z przekąsem – że w Polsce jestem jedynym amatorem trzymającym pszczoły. Oczywiście to nieprawda – jest nas więcej. Aczkolwiek ci, którzy faktycznie uważają się za amatorów, a nie za producentów, są w zdecydowanej mniejszości. Okazuje się, że liczba utrzymywanych pni nie ma tu żadnego znaczenia. Często pszczelarze posiadający nie więcej niż 10 pni uważają się już za producentów miodu (stosują także metody pszczelarstwa intensywnego). Mam wrażenie, że sądzi tak również zdecydowana większość tych, którzy mają po 15 i więcej rodzin. W takich pasiekach kupuje się matki reprodukcyjne, ponieważ ich potomstwo „jest bardziej produktywne”, używa się nowoczesnych uli, gdyż łatwiej w nich sterować rozwojem rodziny pszczelej, oraz nie oszczędza się na tzw. chemii (często używa się jej więcej niż w pasiekach zawodowych). Z końcem sezonu zamiast przechwalać się, kto powiesił więcej barci lub widział w swoim ogrodzie więcej gatunków dzikich zapylaczy, pszczelarze licytują się, który wyprodukował więcej miodu w przeliczeniu na ul. Trudno zatem przekonać ich, że warto poświęcić trochę miodu w celu poprawy dobrostanu rodziny, np. zimując pszczoły na przynajmniej częściowych zapasach naturalnego pokarmu lub pozwalając im budować więcej swoich plastrów (w tym trutowych – dla dobra lokalnie przystosowanej różnorodności genetycznej i zdrowia populacji). Nie jest łatwo nakłonić pszczelarzy, aby do rozmnażania wybierali pszczoły z własnej pasieki, a nie z pseudohodowli, które opierają się na efekcie heterozji (słowa „pseudo” nie używam w kontekście niskiej oceny jakości procesu wychowu matek, ale z tego względu, że rzadko odbywa się tam hodowla w ścisłym tego słowa znaczeniu; jest to raczej proces powielania sprowadzonych reproduktorek).

Protesty hobbystów

Ostatnio, w związku ze strajkami dotyczącymi importu produktów rolnych z Ukrainy, trafiłem na wypowiedzi protestujących pszczelarzy. Z jednej strony uważają siebie za rolników, a pszczelarstwo za gałąź rolnictwa związaną z produkcją żywności, a z drugiej nazywają się hobbystami. Jeden z pszczelarzy stwierdził, że 70 proc. pszczelarzy (a więc niemal 65 tys. spośród ok. 90 tys.,) to hobbyści, czyli „osoby utrzymujące od kilku do pięćdziesięciu pni” (nie wiem, czy to prawdziwe dane – na potrzeby argumentacji przyjmijmy, że tak i uznajmy tę definicję). Jednocześnie oznajmił, że niedługo – w związku z importem miodu z zagranicy –„to hobby przestanie się opłacać”. Nie zamierzam podejmować w tym miejscu dyskusji odnośnie zasadności protestów. Nie wchodząc w szczegóły, zaznaczę jedynie, że część postulatów strajkujących uważam za racjonalne, jednak inne wynikają moim zdaniem z fałszywie stawianych wniosków i zarzutów oraz swoistej propagandy. Ponadto pewne postulaty są konsekwencją tego, że zmiana rzeczywistości gospodarczej po raz kolejny może zmusić rolników do przeorganizowania swojego gospodarstwa, co jest trudne zarówno w aspekcie osobistym, jak i finansowym. Rozumiem niechęć do tego oraz związane z tym problemy. W ciągu ostatnich czterech dekad miało miejsce już kilka rewolucji gospodarczych. Zdaję sobie sprawę, że trudno pozytywnie myśleć o kolejnej. Aczkolwiek obawiam się, że dalsze zmiany środowiskowe i geopolityczne mogą w pewien sposób wymusić konieczność następnych. Zagadnienie jest skomplikowane i nie jest to ani dobre miejsce, ani odpowiednia pora, aby się nim zajmować. Pragnę jednak poruszyć kwestię tego, czym jest pszczelarstwo hobbystyczne/amatorskie. Osobiście zaskoczyło mnie tak jednoznaczne łączenie go z opłacalnością. Nie chcę również wdawać się w dyskusję dotyczącą ścisłej definicji hobby czy pasji. Hobby może mieć przecież charakter zarobkowy (choć niektórzy uważają, że jeśli nie wydajesz na coś wszystkich swoich pieniędzy, to nie jest to twoje hobby), można być także pasjonatem swojej pracy wykonywanej na pełny etat. Moim zdaniem postawienie cezury na pewnej liczbie pni czy posiadaniu innego (niż pszczelarstwo) zajęcia zarobkowego jest błędne. Bycie pasjonatem swojej pracy przynoszącej dochód nie zawsze oznacza, że jest ona naszym hobby – a już z pewnością miałbym wątpliwości, czy sposób wykonywania tej pracy można nazwać hobbystycznym. Przykładowo jeśli pasjonuje mnie pszczoła miodna i pszczelarstwo, a dla zaspokojenia tej pasji wystarczyłoby mi powieszenie kłody bartnej i ustawienie w sadzie trzech starych warszawiaków, jednak posiadam 20 lub 50 pni i uprawiam intensywną gospodarkę towarową („ponieważ tak się opłaca”), czy wówczas na pewno mogę nazwać moją działalność hobbystyczną? Swoją definicję sformułowałbym zatem inaczej. Moim zdaniem zdecydowana większość tych 70 proc. pszczelarzy, którzy nie uważają się za profesjonalistów, to również zawodowcy, z tą tylko różnicą, że niezarejestrowani. Są oni jednocześnie pasjonatami swojego zajęcia i wykonują tę pracę na niepełny etat. Na podstawie własnych obserwacji uważam, że pszczelarstwo prawdziwie hobbystyczne/amatorskie jest zjawiskiem wyjątkowo rzadkim, wręcz marginalnym. A szkoda, ponieważ posiada ono wyjątkowe walory rekreacyjne i przynosi korzyści pszczołom oraz środowisku.

Ochrona dzikich zapylaczy i pseudoochrona pszczół miodnych


Chciałbym, aby dobrze mnie zrozumiano – sam jestem pasjonatem pszczelarstwa, fascynuje mnie pszczoła miodna i naturalna gospodarka pasieczna. Nie chcę zniechęcać nikogo do tego zajęcia.. Staram się jedynie uporać ze zjawiskiem pszczelarskiej propagandy i bee-washingu, które powodują więcej szkody niż pożytku. Niewątpliwie uświadamiają one społeczeństwu pewne problemy i zależności środowiskowe, ale w rzeczywistości przekazywana wiedza jest płytka i nierzadko oparta na nieprawdziwych założeniach. Uważam, że nie powinno się wykorzystywać fałszywych danych i błędnych wniosków w celu propagowania zakładania nowych pasiek w przepszczelonym regionie. Młodzi adepci powinni być informowani o gęstości populacji pszczół w naszym kraju oraz o tym, jakie są tego skutki, jaki jest wpływ intensywnego pszczelarstwa nie tylko na pszczołę miodną, ale i na dzikie zapylacze oraz w jaki sposób faktycznie wspierać dzikie pszczoły (gdyż część ludzi, będąc pod wpływem bee-washingu, zakłada pasieki właśnie w tym celu; późniejszy przebieg ich pszczelarskiej drogi to już inna historia). Przemysłowa produkcja miodu z pewnością nie prowadzi do wspierania pszczół w ich trudnej sytuacji. Nawet budowanie tzw. hotelików dla pszczół samotnic – z których niektóre rzeczywiście są zagrożone wyginięciem – nie tylko nie wnosi wiele, ale może być wręcz zagrożeniem. W tworzonych hotelikach bytują bowiem najczęściej pszczoły murarki, które również nie są zagrożone (podobnie jak pszczoły miodne, są hodowane masowo, choć rzadziej niż te ostatnie). Mogą one natomiast stanowić konkurencję dla innych, rzadszych zapylaczy i przenosić na nie patogeny; duże skupisko gniazd murarek może również przyciągać niektóre pasożyty.

Z punktu widzenia ochrony pszczół powinniśmy raczej słuchać naukowców zajmujących się dzikimi zapylaczami oraz pasjonatów interesujących się pszczołami innymi niż Apis mellifera. Bowiem interesują się oni bardziej stanem środowiska niż produkcją, pszczelarską ekonomią i opłacalnością zajęcia czy też wygodą gospodarowania. Poza nimi mało kto informuje nas, że większość pszczół zakłada swoje gniazda w ziemi i nie potrzebuje pasiek towarowych czy hotelików, lecz sterty opadłych liści lub gałązek, powalonych traw czy gęstych zakrzewień. Tam same mogą drążyć swoje tunele lub wykorzystywać te pozostawione przez inne organizmy. Co więcej, jeśli faktycznie zależy nam na poprawie zdrowia pszczół miodnych, powinniśmy tworzyć im takie warunki, które będą służyły także dzikim zapylaczom (zatem różnorodne i bogate w pożytki otoczenie, z dość niskim napszczeleniem i czystym środowiskiem – takie, które niestety nie kojarzy się już z otaczającym nas krajobrazem rolniczym). Środowisko służące dzikim zapylaczom jest na pewno przyjazne dla pszczół miodnych. Przepszczelone rejony z uprawami monokulturowymi nie są natomiast dobrym środowiskiem życia dzikich pszczół.

W celu ochrony wszystkich pszczół powinniśmy zatem wysiewać i sadzić rośliny miododajne, a także pozostawiać tereny bez naszej ingerencji (nieużytki). Z kolei jeśli zależy nam na pszczołach miodnych, powinniśmy wspierać bartnictwo i pszczelarstwo prawdziwie hobbystyczne: prowadzone w małych pasiekach (po dwa-pięć pni), chociażby zgodnie z zasadami pszczelarstwa darwinistycznego, z wykorzystaniem lokalnych pszczół, gniazdami opartymi o naturalny plaster (a przynajmniej pozwalając na wychów trutni) i przyzwoleniem na wyjście rojów (ewentualnie w czasie nastroju rojowego z wykorzystaniem podziału rodziny). Takie działania powinny być wspomagane przez środki przeznaczone na ochronę środowiska, zapylaczy i pszczół miodnych. Jeszcze raz podkreślam: nie mam żadnego problemu z tym, aby środki finansowe na zakup 30 lub 40 uli styropianowych do kolejnej pasieki towarowej pochodziły z jednej z agencji wspierających rolnictwo czy małe przedsiębiorstwa. Jednak kiedy widzę, że na takie działania przekazywane są środki z fundacji lub funduszów wspierających ochronę środowiska, dochodzę do wniosku, że to, co się dzieje, jest dalekie od tego, jak być powinno...