Właśnie w tej chwili... o już... minął szczyt sezonu 2021. Teraz dla mnie będzie już łatwiej, bo pozostaje tylko: doglądanie rodzin raz na jakiś czas, karmienie, ewentualne łączenie bezmatków i zasilanie słabszych, ustawianie ostatnich pasieczysk. Pestka. "Najgorsze" (czyli najlepsza część sezonu, która jest jednak zbyt praco i czasochłonna na moje obecne zasoby siły i czasu) już za mną. W tej chwili na mojej pasiece funkcjonuje coś około 60 pszczelich "jednostek" - a dokładnie, o ile czegoś nie pomyliłem to 58 - choć ta liczba jest dynamiczna i zmienia się cały czas. Zaznaczyć jednak muszę, że bodaj około-ponad 1/3 z tego to właśnie "jednostka" pszczół, a nie rodzina czy nawet odkład. Bo to ramka pszczół (dosłownie, a czasem nawet niepełna) z nieunasiennioną matką czy nawet ostatnimi w tym sezonie matecznikami. Od teraz tych rodzinek będzie już tylko mniej, aż liczba ustabilizuje się na dłuższą chwilę (chwilę!) mniej więcej w drugiej połowie sierpnia. Część matek pewnie się jeszcze straci - doświadczenia pokazują, że pojedyncze matki tracą się zawsze do końcu sezonu - inne mam do rozdania, a wiele w tym roku już rozdałem.
Ten sezon miał być inny. Miał być. Tak jak już poprzedni miał być. Czy wspominałem już kiedyś, że jeszcze nigdy nie miałem sezonu pszczelarskiego, który byłby mniej więcej taki jak zaplanowałem? Otóż czekam na sezon, w którym rodziny wyjdą w rozsądnej liczbie (60 - 80% zimowanych rodzin) i sile (60 - 80% siły zimowanej) i będą rozwijać się ładnie, pozwalając na względnie normalne pszczelarstwo. Ten sezon właśnie tak się zapowiadał w marcu, choć liczbowo miało być słabiej. Choć śmiertelność wówczas była zbyt wysoka, jak na moje oczekiwania, to jednak kilkanaście rodzin wyglądało po zimie bardzo dobrze. Silne rodziny (takie "silne" w mojej pasiece) pozwalają wziąć pakiet ze starą matką, 1 - 3 racjonalne odkłady i pozostawiają po podzieleniu 2 - 3 korpusy pszczół. Pozwalają więc zachować jaką taką siłę i pomnożyć pasiekę. Można je też podzielić "do dna" na 7 - 8 bardzo racjonalnych kilkoramkowych odkładów, które praktycznie nie wymagają żadnych zabiegów poza doglądaniem i dokarmianiem do końca sezonu. Ot, 2 minutowe przeglądy na dołożenie pokarmu raz na tydzień lub dwa. Takie rodziny najczęściej nie wymagają żadnego zasilania, dokładania woszczyny itp. Są absolutnie zupełnie samowystarczalne biologicznie w zakresie swojego rozwoju, budowy gniazda itp. - poza ewentualnym dokarmieniem. "Słabiaki" natomiast to te, które można podzielić co najwyżej na 2 w miarę racjonalne odkłady, albo z końcem maja można z nich zrobić 4 - 5 jedno, a maksymalnie dwuramkowych, odkładów, z których część wymaga potem większego doglądania i mnóstwa pracy i wysiłku, aby doszły do zimy w fajnych rozmiarach.
Początek przedwiośnia był wyjątkowo obiecujący. Potem jednak dogoniła mnie rzeczywistość śniegu leżącego jeszcze do maja. Rodziny na starych pasieczyskach podkrakowskich wyszły z przedwiośnia mniej więcej tak jak z zimy: czyli nieźle lub bardzo dobrze. Rodziny na pasieczysku pod domem były w maju w zasadzie takie same lub słabsze niż w początku marca w czasie chwilowego ocieplenia. Były takie rodziny, które w marcu miały 5 ramek pszczół, a z początkiem maja 4. Tak zaczęło się tegoroczne wiosenne kurczenie zasobów. W opisany powyżej sposób, z 13 rodzin "bardzo ładnych" zrobiło się bodaj 9 (z czego 2 "fortowe" były poza moimi zasobami do swobodnej dyspozycji). Najsilniejsze z tych pszczół pod domem obecnie mają mniej więcej siłę 1 korpusa wielkopolskiego na czarno - lub może trochę więcej. To żadna siła jak na szczyt sezonu. To raptem siła rozsądnej wielkościowo, biologicznie pełnowartościowej rodziny. Znam pszczelarzy, którzy robią takie odkłady w maju, które o tej porze roku są mniej więcej w tej sile lub nawet większe. Uczciwie przyznać jednak trzeba, że z każdej z tych rodzin na pewnym etapie (kiedy miały siłę około 6 -7 ramek) były podbierane dwukrotnie jednoramkowe odkłady z "solidną" ("solidną" w proporcji do czerwiu) porcją pszczół. Tą "najlepszą" (najlepszą ze słabych) udało mi się więc powielić w początku sezonu. A macierzaki zapewne byłyby dziś sporo silniejsze, gdyby nie te zabiegi.
Z tych 7 silniejszych rodzin (9 minus 2 fortowe) jedna została mi skradziona. Druga wyroiła mi się do dna - z ok. 12 - 13 ramek warszawskich poszerzanych z czego co najmniej połowa była zaczerwiona od dechy do dechy ostatecznie zostało 6 ramek pszczół na względnie czarno, ale jedynie z resztkami niewygryzionego czerwiu. Bezpośrednio po stwierdzeniu kradzieży nie miałem głowy na pszczoły - przeglądnąłem więc tą rodzinę tylko pobieżnie (kilka ramek od tyłu) i tym samym nie złapałem jej w zaawansowanym już wówczas nastroju rojowym. Gdy przyjechałem kolejny raz stwierdziłem może maksymalnie 1/4 - 1/3 jej wcześniejszych zasobów (wliczając w ten bilans jej potencjał rozwojowy czyli czerw na wygryzieniu). Z rozmiaru rodziny i jej ogólnego stanu typuję, że wyszły co najmniej 2 tzw. poroje. Ktoś zapewne ucieszył się z silnego roju, inni z jakichś słabszych z matkami nieunasiennionymi. Tym kimś nie byłem ja. Ostatecznie zostało mi więc 5 rozsądnych rodzin - czyli tyle ile miałem też poprzedniego sezonu. Dostępne zasoby nie były więc wystarczająco zadowalające, aby uznać, że właśnie nastał rok stabilizacji i wzmacniania rodzin. Trzeba było (tak to sobie wykoncypowałem) znów wsadzić mnóstwo wysiłku w tworzenie rodzin na granicy ich (nie)racjonalnej wielkości, licząc że potem się je zasili lub same wzrosną. I tak właśnie - po raz kolejny - ten sezon jest zupełnie standardowy dla mojej pasieki. Ot, względnie taki sam jak 4 poprzednie: niewielkie zasoby trzeba wykorzystać na odbudowę, a nie na cieszenie się z silnych rodzin, przy których nie ma tyle pracy co z maluchami, a może być i pożytek.
Dodam też w tym miejscu, że co roku przy absolutnej większości moich pszczół celowo i świadomie podejmuję zabieg przerwy w czerwieniu, który pozbawia mnie całkiem sporego potencjału młodych robotnic. Otóż jeśli w dużej rodzinie matka czerwi nieprzerwanie nawet tylko po 1000 - 1500 jajeczek dziennie, to przez tydzień mamy praktycznie potencjał na nowy odkład. A przerwa w czerwieniu matki trwa najczęściej prawie 4 tygodnie. Zabierając pakiet ze starą matką, która w nowej małej rodzinie czerwi może na 10 - 20% tego potencjału, w bilansie "pozbawiam się" około 25 - 30 tysięcy nowych pszczół, które mogłyby w tym czasie przyjść na świat. Oczywiście, wielu pszczelarzy dowodzi, że robotnice, które nie wychowują tego czerwiu stają się bardziej długowieczne, a tym samym ten wyliczony pszczeli potencjał jest w efekcie trochę mniejszy. Praktyka pszczelarska rozwiązała ten problem: matki wychowuje się w wyznaczony do tego pojedynczych rodzinach, potem cieplarkach, a unasiennia je w ulikach weselnych, a potem tworzy z nimi odkłady, które mają już armię czerwiu na starcie. Dzięki temu wykorzystuje się zdecydowaną większość potencjału rozwojowego pasieki. Ja rezygnuję z tego potencjału świadomie, uznając istotną rolę przerwy w czerwieniu dla zdrowia pszczół. Ona nie tylko pozwala na ograniczenie rozwoju populacji pasożyta, ale także daje czas na inne zabiegi higieniczne pszczół. Jeśli w rodzinie pojawia się jakiś problem, to ten czas pozwala pszczołom się nim zająć. Jest to zupełnie naturalny mechanizm pszczół - taką przerwę powoduje każda rójka. To samo uzyskuję w sposób sztuczny zabierając czerwiącą matkę z rodziny.
Oczywiście moje "silne" rodziny nie dochodzą do siły na rzepak. Wtedy dokładam im mnóstwo pustych ramek, kolejne korpusy itp. Czyli zamiast zbierać miód one jeszcze rosną, a mnóstwo swoich zasobów (energia i czas) poświęcają na budowę plastrów. Każda z silnych rodzin w ciągu szczytu sezonu buduje u mnie co najmniej około 2 korpusy woszczyny.
W tym roku postanowiłem jednak silniejsze rodziny "wytrzymać" dłużej, czyli do czasu początków lipy, licząc na to, że może uda się ukraść im po korpusie miodu. Ale też 3 z tych 5 silnych rodzin na początku lipy dopiero dochodziło do właściwych rozmiarów (armia czerwiu do wygryzienia i korpus pszczół dorosłych za mało na wykorzystanie pożytku dla pszczelarza), a tam gdzie stały 2 najsilniejsze pożytek lipowy urwał się zaraz po tym jak się zaczął, zupełnie jakby ktoś zakręcił kurek. Na pożytku akacjowym one właśnie dochodziły do siły (były na tym etapie, co 3 poprzednie na lipę), ul był pełny świeżego białego wosku, nakropu, niedojrzałego i dojrzałego miodu - przy czym rozłożonego na różnych plastrach, w tym zaczerwionych. Na następny przegląd naiwnie przygotowałem 2 pojemniki na odebrane ramki do odwirowania. [Od razu kojarzy mi się z tym zakup 150 słoików na miód parę lat temu... oj, naiwność]. Stwierdziłem jednak brak świeżego nakropu i może objętościowo połowę tego pokarmu, który miały wcześniej (przy czym pewnie było to mniej więcej tyle samo, bo pozostał miód dojrzały, a zniknął nakrop). Skutkiem tego tegoroczne "miodobranie" zakończyłem na 10 słoikach (9 litrów)... Ot, taki ze mnie pszczelarz. Oczywiście miód w większości trzeba rozdać, bo przecież moje pszczoły stoją na różnych miejscach, które zostały mi grzecznościowo udostępnione przez różnych znajomych i nieznajomych. Rozdaję więc prawie wszystko co mam, a i tak daję mniej niż za tą przysługę powinienem i bym chciał.
Cztery z silnych rodzin zostały osierocone z końcem czerwca. Były to 2 siostry rojowe R2-3 (którym trochę wcześniej dołożyłem po 5'tym korpusie) i 2 siostry rojowe 16 (którym dołożyłem jakiś czas wcześniej 4'ty). W tym roku nie dane im było wpaść w nastrój rojowy, więc odszukałem matki, zabrałem sztuczne roje i pozostawiłem resztę do wychowu matek. W rodzinach R2-3 zastałem raptem po kilka mateczników (w jednej 2, w drugiej bodaj 4 czy 5) - nie znalazłem matecznika wygryzionego, ale znalazłem ich trochę zgryzionych do nasady w taki sposób, że nie da się ocenić czy zostały wygryzione, zgryzione czy wreszcie zniszczone zaraz na początku. Przegląd wykonałem w 11'tym dniu, a więc wtedy kiedy teoretycznie mogła być już wygryziona matka nieunasienniona. Tak zresztą było w innych przypadkach - w 2 pozostałych rodzinach (16) znalazłem matki nieunasiennione, przy czym tam nieuszkodzonych mateczników było zatrzęsienie! Zrobiłem więc z tych rodzin po 2 kikuramkowe odkłady wypełnione ramkami z matecznikami - było tam po kilka takich ramek, na których było 6 czy nawet 8 mateczników. Po przewiezieniu pod dom wszystkie te odkłady rozbiłem na mniejsze i zaczęło się łowienie! Udało mi się wyłowić chyba blisko 30 (jeśli czegoś nie pomyliłem to 27 lub 28) matek z tej linii. 13 z nich już sprezentowałem innym pszczelarzom, kilkanaście (w tej chwili już sam nie wiem ile) jest jeszcze w mikrusach i czekają na unasiennienie. Wiele z nich pójdzie też do innych (o ile ktoś je będzie chciał), a kilka zostawię dla siebie. Stąd właśnie w tej chwili na mojej pasiece tak wzrosły liczby "jednostek" pszczół - to po prostu jednoramkowe mikrusy, na które rozbiłem wszystko co się tylko dało. Pierwszy raz zaczęło mi faktycznie brakować skrzynek odkładowych i miejsca na pasieczysku. Brakowało również pszczół do rozbijania na mniejsze i przy skromnych zasobach każda szklanka pszczół była na wagę złota - te "rodzinki" na pewnym etapie były już tak małe, że sam uznawałem, że już bardziej rozbić się ich nie da, a przy tych, które gęsto obsiadały 1 ramkę 18'tkę zastanawiałem się, czy aby na pewno nie da się ich jeszcze podzielić, żeby przechować matki... Bo nowe matki pojawiały się po kilka dziennie. Pierwsze matki ratunkowe - jak to z reguły bywa - gryzły się około jedenastego dnia (od osierocenia), najwięcej gryzło się bodaj trzynastego, a ostatnie matki pojawiały się jeszcze szesnastego dnia.
W tej chwili nie jestem w stanie powiedzieć w jakim procencie reprezentowane są poszczególne "linie" z mojej pasieki. Na pewno do zimy pójdzie po kilka rodzin z linii R2-3, 16, przedwojennej. Będzie też chyba kilka z linii R2-2. Linię K1 trochę "przeczyściła" zima i pech przy próbie namnożenia ostatniej, która przeżyła. Obecnie z tej linii mam raptem 2 małe odkłady (zimę przeżyła 1 rodzina, stara matka straciła się, w kilku odkładach nie pojawiły się młode matki). Rozmnożyłem też trochę pszczół z linii GMz - jest to linia pochodząca z projektu Fort Knox. Dostałem ją w 2018. Od tego czasu co rok wychodziła z zimy w fajnej kondycji. Oceniając tylko rodzinę tworzoną przez starą matkę na przestrzeni ostatnich kilku sezonów (wiem, wiem. to żadna ocena) daję tej pszczole duży kredyt zaufania. Stąd właśnie w tym sezonie chciałem ją upowszechnić w moich "prywatnych" zasobach. Udało się to zrobić - ciekawe czy córki będą równie witalne, co ich matka (która została mi skradziona wraz z odkładem).
Niektóre pszczoły omijają patyczki przy budowie - inne wręcz przeciwnie. |
Wygląda też na to, że tym sezonie rozdam mniej małych odkładów niż latach w poprzednich. Pewnie mniej więcej tyle, co rozdawałem co roku zabrał sobie złodziej... Muszę więc oszczędniej gospodarować zasobami, zwłaszcza, że w tym roku postanowiłem zimować kilka rodzin silniejszych - wstępnie wygląda na to, że będzie ich 7, choć być może niektóre będzie trzeba osłabić żeby wzmocnić maluchy. W tym sezonie z mojej pasieki wyjdzie więc tylko kilka odkładów w ramach projektu Fort Knox (ale w zamian dostanę inne) i kilka poza. Jeden mikrus poszedł dodatkowo do kolegi z Fortu, 4 inne dostał inny mój bliski kolega, który od kilku lat nie ma szczęścia do pszczół. Choć - moim zdaniem - w zasadzie nie popełnia błędów, to po raz kolejny (czwarty już?) musiał zaczynać od zera. Niestety takie jest prawo małych liczb, gdy nie leczy się pszczół... W zeszłym roku rodziny (które wywodziły się z przekazanych mu przeze mnie 4 rodzin w 2019) miał silne i zdecydowanie nie cierpiały głodu - nie to co część moich odkładów. Pomimo tego rok przywitał go zerowym stanem.
Z mojej pasieki w tym roku wyjdzie jednak sporo matek. Już przekazałem 13 z linii "16", a wcześniej było to bodaj jeszcze 3 czy 4 z innych linii (te ostatnie niestety chyba wszystkie albo zostały zabite przy podaniu, albo nie wróciły z lotów). Jeden początkujący (przyszły)pszczelarz poprosił mnie też o pszczoły - tych nie mam na tyle w nadmiarze, żeby się nimi dzielić z każdym kto poprosi, ale do zakupionych od mojego znajomego odkładów poszły dla niego 2 matki ode mnie. Ponieważ młodych matek wciąż mam za dużo jak na własne potrzeby, to sądzę, że jeszcze co najmniej kilka zmieni właściciela. To jednak zależy jeszcze od tego ile z tych matek się unasienni (niektóre już podjęły czerwienie). Być może większość będzie musiała zostać u mnie. Zapewne mógłbym spróbować zimować więcej rodzin niż obecnie planuję, ale zdecydowanie musiałoby się to odbyć kosztem tych kilku silniejszych, których obecnie nie chcę bardziej osłabiać. Na tym etapie selekcji chciałbym bowiem spróbować znów zimować silniejsze rodziny, aby potencjalnie dać im lepszy start w nowy sezon. Patrząc na to z punktu widzenia samej przeżywalności pszczół, do tej pory nie miało to żadnego znaczenia czy rodziny szły do zimy na 2 korpusach "na czarno" (siła z końca sierpnia), czy też na 5 - 6 ramkach 18'tkach. Jedne i drugie umierały mniej więcej tak samo. Przykładem niech będzie też wspomniany kolega, który miał silne rodziny z "mojej" genetyki, które nie dały rady przezimować, podczas gdy wiele z moich słabszych wyszło ładnie z zimy z dużym wigorem. Ale selekcja z roku na rok posuwa się do przodu. Może to już ten czas, kiedy pszczoły na bieżąco lepiej potrafią o siebie zadbać?
W lipcu podjąłem drugą próbę rozpoczęcia współpracy w moim kole pszczelarskim (o pierwszej pisałem poprzednio). Uznałem, że będzie to ostatnia próba. Zbyt wiele czasu i nerwów kosztuje mnie to, że chcę się wszystkim co wypracowałem dzielić za darmo. Poprzednie doświadczenie pokazało już jednak, że nie ma sensu zaczynać tego tematu na zebraniu... Tam wygląda to tak, że połowa osób nie jest zainteresowana w ogóle i zagłusza rozmowami to, co próbuję przekazać, a na końcu i tak wstaje "krzykacz", który chce uratować świat przede mną i cała pozostała energia ulega rozproszeniu. Stwierdziłem więc, że jeśli są zainteresowani, to powinniśmy się spotkać dodatkowo. Przyjście na takie spotkanie byłoby swoistym "wysiłkiem" świadczącym o tym, że ktoś chce coś w tym temacie robić, a przynajmniej chce posłuchać jakie są opcje i możliwości. Na walnym zebraniu stowarzyszenia zająłem więc 2 minuty, aby rozdać "ulotkę" z zaproszeniem na spotkanie w kolejnym tygodniu. Oczywiście nie obyło się bez komentarza "krzykacza" wyrażonego w stosownej i właściwej dla niego formie i treści. Nie wiem dlaczego nie są przyjmowane argumenty, że można to robić inaczej niż ja. Na tym przecież polega siła współpracy: możemy iść wszyscy drobniejszymi kroczkami w odpowiednią stronę, a efekt lokalny i tak może być lepszy niż, gdy ktoś próbuje stawiać susy, ale jest w tym sam. Ja wiem tyle, że bez współpracy z innymi, sam mam nad sobą jakiś sufit, którego nie przebiję cokolwiek próbowałbym robić. Dojdę do pewnego poziomu (liczę, że będzie on lepszy niż ten obecny) i na tym mój postęp się zatrzyma. Dziś - choć śmiertelność pszczół jest wciąż wysoka - obserwuję stały postęp w zakresie zdrowia pszczół. Praktycznie nie widuję pszczół bezskrzydłych. W zeszłym roku widziałem ich mało, ale jednak były, natomiast w tym widziałem ich może 4 lub 5 od wiosny. Problemu warrozy nie da się jednak rozwiązać w pojedynkę - a przynajmniej nie, jeśli nie posiada się regionu całkowicie zdominowanego przez swoje pszczoły. Jak jednak wiadomo, pszczelarze nie są chętni do współpracy. Niedawno słuchałem wykładu (w podkaście Phila Chandlera) na temat inwazji szerszenia azjatyckiego na wyspę Jersey (UK). I tam - co prawda nie w kontekście roztoczy, ale tegoż szerszenia padły takie słowa (w moim tłumaczeniu): "Jesteście pszczelarzami: ostatnią rzeczą jaką chcecie robić to współpraca. Tak naprawdę chcecie się tylko spierać. Ale teraz nie czas na to. Spierajcie się, gdy wasza metoda będzie lepsza niż kogoś innego – nie wcześniej. Wypracujcie metody, które działają, powiedzcie o nich wszystkim (…). Będziecie tracili rodziny pszczele – nie ma żadnych wątpliwości, że tak będzie. Musimy się nauczyć hodować pszczoły lepiej niż robiliśmy to do tej pory." Sto procent prawdy...
Na spotkaniu pojawiło się 5 pszczelarzy (razem ze mną 6). Liczyłem się z trzema, liczyłem na dziesięciu, może piętnastu. Wyszło trochę gorzej niż pośrodku, ale może jest to jakiś początek? Pytanie czy w te 5 osób zaczniemy coś robić razem, czy skończy się na jednym, a może kilku spotkaniach... Pszczelarzom przekazałem 8 moich matek nieunasiennionych. Powiedziałem, że niezależnie od tego, jak będą traktować rodziny, do których je podadzą mam tylko prośbę, żeby w przyszłym roku pozwolić im mieć dużo trutni. Przekazałem też co i jak można robić. Pokrótce omówiłem kilka metod i "postaw" we współpracy - od najbardziej aktywnej do prawie zupełnie biernej, sprowadzającej się do powielania tego co wypracują inni i wypuszczaniu maksymalnej ilości trutni z selekcjonowanych rodzin. Przede wszystkim starałem się też przekazać to, że efektów nie będzie widać po roku czy dwóch, ale może po 5 zaczniemy je dostrzegać. Więc mamy czas na to, żeby zaczynać powoli - byle kierować się do celu. Czy wystarczy nam wszystkim wytrwałości? Tego nie wiem. Chwilowo jeszcze się nie poddaję. Pytanie jak długo starczy mi cierpliwości na radzenie sobie z "krzykaczami"...
Otwarte komórki z czerwiem - charakterystyczne dla zachowania "uncapping-recapping" (otwieranie komórek i ponowne zasklepianie) |
A z trochę innej beczki. Ostatnio bardzo dużo pracuję przy organizowaniu i przygotowywaniu remontu. W tym czasie słucham podkastów. Wysłuchałem już całych podkastów: sztandarowy podkast dla pszczelarzy nie leczących prowadzony przez Solomona Parkera; "Two bees in a podcast" z udziałem Jamiego Ellisa z Uniwersytetu Florydy (polecam zwłaszcza ostatni odcinek, tj. 66 - z udziałem Ralpha Buchlera z instytutu Kirchain, który mówi ciekawe rzeczy o badaniach cechy SMR); "Barefoot beekeeper" Phila Chandlera. Obecnie słucham "Beekeeping Today Podcast", który na początku nie specjalnie mnie nie porwał, ale zdecydowanie się rozkręca (bardzo ciekawy był np. odcinek bodaj 13 o pszczołach Primorskich). Słucham też Radia Warroza czyli podkastu Kuby Jarońskiego. Wysłuchałem też - moim zdaniem - bardzo ciekawego podkastu "How to save the planet" prowadzonego przez dziennikarza Alexa Bloomberga i dr Ayanę Johnson (biologa morskiego), na temat najróżniejszych aspektów problemu klimatycznego z jakim się mierzymy - od tych naukowych, przez praktyczne, na społecznych kończąc. Z mojej perspektywy jest to ciekawa rzecz, która nie sprowadza się do krzyczenia, aby przykuwać się do drzew. Raczej analiza obecnego stanu w oparciu o badania i różne doświadczenia praktyczne, ocena tego, które działania mają duży sens, a które mniejszy. W temacie zmian klimatycznych jestem pesymistą. Nie dlatego, że problem klimatyczny nie jest do rozwiązania w oparciu o obecne technologie, wiedzę praktyczną i naukową. Ot, raczej sprowadza się to do tego, że wybory ludzi są jakie są. Poczynając od wyborów indywidualnych, na systemowych wyborach korporacyjnych i państwowych kończąc. Jak to działa systemowo można zobaczyć na przykładzie naszego kraju, w którym można pozyskać dopłatę do wymiany pieca węglowego na nowy piec węglowy. Ludzie cały czas wybierają też piece gazowe zamiast nowoczesnych rozwiązań technologicznych, bo z ich kalkulacji ekonomicznej wynika [wielu ludzi, którzy temat znają od podszewki, twierdzą, że są to kalkulacje błędne, a ich wynik powinien być odwrotny...], że w skali 20 lat zaoszczędzą na tym aż z 5 tysięcy złotych (tak właśnie, 1 bilet do kina lub 2 piwa w knajpie miesięcznie)... I to wszystko przy budowie domów za 700 - 800 tysięcy złotych, czasem droższych... To mniej więcej tyle ile więcej wydam na "te same" okna, tylko dlatego, że ceny wzrastają w szalony sposób (a to tylko okna, a gdzie inne rzeczy?). Nie mówię, że nie przejmuję się tą podwyżką. Przejmuję się bardzo. Ale przyjmuję ją "na klatę". Przecież nikt rozsądnie myślący nie odda ot tak takiej kwoty w sali 20 lat w imię jakichś tam zmian klimatycznych... I tak, wiem, że nikt w pojedynkę nie rozwiąże problemu klimatu, nawet, gdyby był gotów poświęcić to 20 złotych miesięcznie. (Zwłaszcza, że można je zaoszczędzić...) Tak samo nikt w pojedynkę nie rozwiąże problemu warrozy. Choć problem pszczół jest mikroskopijny w porównaniu do klimatycznego, to jednak zauważam podobieństwa. Oba te problemy idealnie pokazują wybory ludzkie i spychanie wszystkiego na innych. Zresztą, akurat o pszczołę miodną się nie boję w kontekście problemów klimatycznych. Jestem raczej przekonany, że one sobie poradzą. Mam raczej wątpliwości czy my sobie poradzimy. Ale podejście do jednego i drugiego problemu świadczy o pewnym konserwatyzmie umysłowym (że tak ten stan umysłu określę). Od strony "zimnej" biologii, to co dziś na planecie robimy, nie ma żadnego znaczenia w skali geologicznej. Ot, co najwyżej naszymi działaniami przebudujemy ekosystemy, moim zdaniem zubożymy ich różnorodność, ale gdy zniknie bezpośrednia presja człowieka one tym bardziej rozkwitną w nowej rzeczywistości. Zresztą wtedy będzie nam już wszystko jedno. Doskonale podsumował to Kuba w rozmowie z panem Kacprem w ostatnim odcinku Radia Warroza, który tyczył się właśnie tego tematu (polecam: https://www.warroza.pl/2021/07/apokalipsa-owadow.html). Ale dla nas problem klimatyczny może być też "humanitarnym" (od gospodarki po etykę, przez wszystkie dziedziny życia), polegającym na tym, że po prostu może zmienić się wszystko to co znamy. Dziś, żyjąc jak pączek w maśle na terenie bogatej Unii Europejskiej, dość łatwo przechodzą nam przez usta słowa, że jesteśmy tacy sami jak inne zwierzęta, tyle że kształtujemy środowisko w innej skali, bo mamy lepsze narzędzia (zarówno te "własne", jak umysł, jak i te wytworzone przez nas, jak elektrownie węglowe czy harwestery). Pytanie pozostanie czy wówczas, gdy miliard lub dwa osób ruszy na północ ze stref, które przestaną się nadawać do życia dla ludzi, będzie nam łatwo podejmować pewne wybory, a ewentualne powstałe wówczas dylematy moralne zagłuszać, przyrównując się do mrówek czy innych owadów społecznych. Według niektórych prognoz, to wszystko może się wydarzyć jeszcze za życia mojego pokolenia - a jeśli nie, to następnego. Osobiście, zupełnie egoistycznie, mam nadzieję, że główny problem dotknie pokoleń przyszłych. My Polacy, rządzeni przez naszych wybrańców trzymających się za ręce i śpiewających "Abba ojcze" na "urodzinach" jednej z rozgłośni radiowych, już pokazaliśmy na co nas stać, gdy całkiem niedawno ludzie uciekali przed wojną. Odbyło się to rzecz jasna w myśl powszechnie wyznawanej biblijnej zasady "byłem wędrowcem, a przyjęliście mnie". Wtedy uchodźców było raptem kilka tysięcy. Co będzie, jeśli będzie ich kilka milionów? Jak tu zachować optymizm?
Wracając jednak do podkastów. Wszystkie te wymienione pozycje polecam - gdyby ktoś znał inne ciekawe podkasty na temat pszczół lub stanu środowiska, proszę o informację w komentarzach. Te obecne dość szybko się kończą... Z góry dziękuję.
UZUPEŁNIENIE
Właśnie wysłuchałem rozmowy dr. Samuela Ramseya w odcinku Beekeeping Today Podcast. Zwrócił uwagę na jeden problem dotyczący faktu, do którego odnosiłem się w tym poście. Otóż okazuje się, że po przerwie w czerwieniu, kiedy roztocza w dużej ilości przechodzą ze "znikającego" czerwiu na pszczołę dorosłą, gwałtownie wzrasta ich potencjał do przenoszenia wirusów. Przenoszą się bowiem szybko między osobnikami dorosłymi i roznoszą wirusy po całym ulu. Wynika z tego, że w pewien sposób rodzina pszczela jest "bezpieczniejsza" gdy roztocza siedzą w czerwiu. dr Ramsey był daleki od tego, aby przyznać, że przerwa w czerwieniu jest w bilansie szkodliwa. Zwrócił tylko uwagę na to, że jej wpływ na szeroko rozumiane zdrowie rodziny pszczelej jest bardziej złożony, niż powszechnie się uważa.
No słucham co gadacie. Obecnie słucham po kilka godzin dziennie przy robocie, więc sobie leci i odcinek za odcinkiem ucieka. Te wasze rozwielitki czy co tam było też slucham ;-) Choć mniej mnie porywają niż wiedza, którą dzieli się jakaś większość Twoich gości w radio warroza.
OdpowiedzUsuńdzięki za propozycje. jak skończę Beekeeping today, to wrzucę któryś z tych podkastów na próbę.
Co do beekeeping today - na początku mnie znużył i nawet przerwałem i zabrałem się za inny. Ale jak go skończyłem, to wróciłem do beekeeping today i to była dobra decyzja. Panowie się wyrobili po pierwszych kilku odcinkach i trafiłem tam na wielu ciekawych gości. Świetny wywiad był z Ramseyem i także z Seeleyem.
Nie zauważyłem na razie jakichś zbyt długich reklam, ale jestem bodaj przy 20 mniej więcej odcinku - być może jest ich więcej później? Natomiast trochę "przyganiał kocioł garnkowi" ;) Nic mnie tak nie wkurza jak wyskakujące zewsząd okienka subskrypcji na Twojej stronie ;)
Wszystko rozumiem. Także to dlaczego się tak robi. Nie do końca tylko rozumiem te sformułowania z Twojej strony, które sugerują, że ktoś Ci takie rzeczy narzucał, np. "wręcz kazano je robić". Czy to nie Twoja strona i robisz co uważasz za słuszne?
OdpowiedzUsuńJa miewam tą dziecięcą naiwną wiarę, że treść się sama obroni. ;-) Ale też wiem, że to nieprawda w 90%. Można wrzucać mądre rzeczy, a i tak ktoś zrobi mniej więcej to samo, doda ładne ujęcie i muzykę i już wiadomo, że odkrył nowe treści nieznane nikomu i jest pionierem ;) taki to świat mediów społecznościowych...
Kuba, ależ ja doskonale to wszystko rozumiem. Wiem, że co do zasady trzeba takie rzeczy robić jak się chce zaistnieć w świadomości. Nie raz już widziałem filmik, na którym gość zbierał miód i miał po kilkadziesiąt tysięcy odsłon, a ja mam na swoim kanale rozmowę z prof. Seeleyem, która ma tam raptem kilkaset odsłon... Tak to niestety działa. I ja to rozumiem (nie rozumiem dlaczego tak jest, ale przyjmuję do wiadomości, że tak to działa). Natomiast zmierzam do tego, że nie ma obowiązku bycia w świadomości czy na topie. Jeśli natomiast chce się być na topie, to trzeba. i tyle tylko.
OdpowiedzUsuńCo do tych Twoich treści, to ja je generalnie przeglądam, bo większość uznaję za wartościową (zwłaszcza w "radio warroza"). A wpis/odcinek jak słuchać uznaję za najmniej wartościowy w tym zestawieniu ;-) Nie rozumiem jak można nie wiedzieć jak słuchać, a jak się faktycznie nie wie, jak można nie zapytać "wujka google" i po minucie wiedzieć...? Ale chyba moim problemem zawsze było to, że daję ludziom za duży kredyt zaufania i wierzę w ich moce intelektualne. Potem przychodzi zawód - choćby po każdej dyskusji o pszczołach, czy po każdych wyborach... Okazuje się wtedy, że lepiej "sprzedawać" gówno, byle by było zawinięte w złotko, bo gówno w złotku sprzedaje się lepiej...
ps. jak dla mnie informujesz o tym zdecydowanie zbyt natarczywie... ;-) i gdybym się nie spodziewał pod tym ciekawej treści (np. w rozmowie z p. Kacprem), to pewnie sama ta natarczywość zniechęciłaby mnie do słuchania. ale może taka jest potrzeba słuchaczy?...
ps. oczywiście nie zawsze musi być "gówno" - ważne, żeby na wierzchu było złotko...
OdpowiedzUsuńMyślę że rozumiem ;)
OdpowiedzUsuń