poniedziałek, 9 lipca 2018

"... masz pszczoły? O, to musisz mieć miód!"

To mi przypomina żart (żona by powiedziała: suchar) o tym, jak to jeden z panów pochwalił się, że się ożenił, a na to drugi mu rzecze: "o, to musisz być szczęśliwy...". Ale ja nie o tym. W końcu to nie familiada (choć żona twierdzi, że mógłbym prowadzić...).

W każdym razie tak już jest od lat. Idziemy gdzieś z żoną na spotkanie ze znajomymi, czy imprezę i zawsze się znajdzie ktoś, kto te słowa z tytułu wypowie. I o ile przez pierwsze lata z przyjemnością podnosiłem ten temat, o tyle już od jakiegoś dłuższego czasu staram się go unikać. I nie chodzi o to, że nie mam tego nieszczęsnego miodu. Po prostu mam wrażenie, że już po tysiąckroć wytłumaczyłem, o co chodzi w tym podejściu do pszczoły jako żywej istoty "z krwi i kości", a nie maszyny do produkcji miodu i że wypowiedziałem już na ten temat chyba każde słowo, jakie tylko przyszło mi dotychczas do głowy. Dobrze, że żona czasem to podchwytuje i mnie wyręcza w tych historiach - choć sama też ma dość. Jej zainteresowanie pszczołami jest daleko mniejsze niż moje, ale też dość się już osłuchała i oczytała na ten temat. Dzięki daleko niższemu zaangażowaniu emocjonalnemu w pszczelarstwo i mniejszej wiedzy dotyczącej szczegółowych kwestii, potrafi to zresztą lepiej przedstawić laikowi nie zanudzając nikogo przez godzinę jak ja - w tym zresztą samego mówiącego.

Sezon jeszcze trwa, ale dla mnie to już jego schyłek. Nie liczę na dalsze pożytki, choć z racji "nawłociowego miejsca" pewnie mógłbym jeszcze liczyć na trochę miodu. Nie zarzekam się, że nie będę próbował, ale raczej wszystko wskazuje na to, że jak co roku nawłoć odpuszczę i zacznę wczesne, powolne i rozłożone w czasie przygotowanie do zimowli. W zeszłych latach, z racji letniego głodu zaczynałem regularne podkarmianie zimowe z początkiem sierpnia, ale w tym roku wygląda na to, że zacznę już dziś, żeby w razie czego nie trzymać pszczół na głodzie - bo wygląda na to, że ten pomału zaczyna zaglądać do moich uli. Ale o tym potem.
2018 to dla mnie pierwszy sezon, w którym praca przy pszczołach wywoływała inny rodzaj przyjemności i satysfakcji. Absolutnie nie twierdzę, że wcześniej przyjemności i satysfakcji nie było. Były. Ale były też pewnego rodzaju frustracje, bo bywało coś nie tak - a to pszczoły nie chciały się rozwijać, a to czerwiły, ale wianków nad czerwiem nie uświadczyłeś, a to pszczoły pokazywały jakieś słabości, czy wręcz kończyły się na moich oczach jak w 2016. A to wreszcie było całkiem nieźle, ale nie były to pszczoły "po przejściach", a po prostu kupione gdzieś owady, które miały dopiero wejść w proces selekcyjny. W tym roku - do czerwca - pszczoły pokazywały, że pięknie się rozwijają, a choć w niektórych rodzinach miodu dla mnie nie było, to z przeglądu na przegląd raczej go przybywało, niż ubywało. Do tego kilka rodzin pozwalało na nadzieję, że będzie trochę miodu i dla mnie. No i było. Na pewno nie były to ilości, które miałyby mi zapełnić spiżarkę, ale do tej pory udało mi się wziąć zatrważającą liczbę parunastu słoików miodu. Nie liczę dokładnie, ale szacuję ją na około 14 - 15. Śmiejąc się z siebie i swojej pszczelarskiej praktyki, muszę pochwalić się znaczącym zwielokrotnieniem zbiorów miodu z ostatnich lat! Toż zeszłego roku były 3 słoiki, a jeszcze poprzedniego 0 - a tu 5 razy więcej, niż przez 2 lata razem! Szaleństwo! I zupełnie przemilczę fakt, że gdy większość amatorskich pasiek uzyskuje takie zbiory z jednego pnia, uważa rok za słaby lub najwyżej średni.
Większość tego miodu, a jakże, została rozdana. Tak to już jest jak się jest pszczelarzem. A tu się postawi ule, a tam - to i wypada słoiczek wręczyć, a temu trzeba dać choć trochę, a temu też. I jej również. Więc nie mając miodu trzeba go mieć, żeby rozdać. A dla siebie kupić. Ale z 5 - 6 słoików pozwoliłem sobie zostawić dla siebie (część z tego już zjadłem), a do tego zamówiłem już trochę miodu u znajomych. I tak to się u mnie kręci. Bratowa zawsze się śmieje, że u mnie zawsze miodu jest pod dostatkiem, choć swojego nie mam nigdy. I coś w tym jest.
W tym roku ponownie nie omieszkałem zmielić trochę pierzgi z plastrem i uzyskałem przepyszny miód, w dużej mierze akacjowy, ze sporą domieszką roślinnego białka. Z lipy też udało się wziąć ze 4 ramki i podobnie wylądował w misce z pierzgowym plastrem. O ile "zwykłego", wirowanego miodu od "standardowego" pszczelarza raczej nie bałbym się jeść, o tyle właśnie takiego, w którym pływa sporo wosku, zapewne bałbym się próbować w większej ilości od tych, którzy wzorują się na pszczelarskich "miszczach". W końcu mielimy plaster rozbijając go na drobne, a potem te resztki pływają w naszych słoikach i co gorsza - brr - bierzemy je potem do ust.

Morawy są malownicze. Zaskoczyła mnie duża ilość dorodnych
lip w niektórych lasach - coś, czego u nas niestety trudno
doświadczyć.
Jak już (chyba) pisałem wcześniej, ten rok pożytkowo jest inny (jak każdy?) - bo wiosną wszystko było naraz, a potem każdy pożytek był znacząco przyspieszony. Piszę, że jest inny, choć co roku tak naprawdę jest inaczej, bo w zeszłych latach rośliny kwitły mniej więcej w swoich terminach - a "co najwyżej" nie nektarowały, czy kwitły mało obficie. W tym roku wszystko kwitło pięknie, spora część roślin względnie ładnie nektarowała, ale na pewno w tle przeszkadzała susza. Bo sucho jest. Przez około pięć wiosennych tygodni nie spadła u nas kropla deszczu i to wydrenowało wilgoć z gleby. Potem z deszczami było już lepiej (chyba mniej więcej w normach miesięcznych), ale nie na tyle, aby uzupełnić te braki, które powstały przez wiosnę. Tak czy siak braki wilgoci nadrabiało dobre nasłonecznienie i wyjątkowa obfitość kwiatów, co zbilansowało się pewnie na rok około - lub powyżej przeciętnej. Jeżeli chodzi o pewne "anomalie", to około połowy maja w zasadzie skończyła się akacja (choć dopiero powinna powoli i leniwie pokazywać pąki), a lipa w tym czasie już pokazywała zaczątki kwiatów. W tym też czasie maki i chabry kwitły już w najlepsze (choć prawda, że i do teraz je widać), a będąc na urlopie rowerowym na Morawach, już w pierwszych dniach lipca widziałem pszczoły na rozkwitniętej nawłoci. Po powrocie do Polski zastałem i tu pojedyncze żółte głowy tejże rośliny, więc i ona przyspieszyła co najmniej o około 2 tygodnie (w zeszłym roku koło połowy lipca widziałem pierwsze żółciejące jeszcze w pąkach nawłocie, a w tym roku 2 tygodnie wcześniej pojedyncze były już w pełnym rozkwicie). Zakładam, że taka wczesna nawłoć niewiele pomoże na grożący pszczołom głód w okresie dziury pożytkowej, bo w środku lata chyba nie będzie najlepiej nektarować. O ile w ogóle. Zgodnie z moją wiedzą, być może błędną, do nektarowania nawłoć lubi chłodne noce i ciepłe dni - a więc typowo wrześniową pogodę. W ostatnich latach, nawet jeżeli pszczoły cokolwiek z nawłoci zbierały, to raczej od końca sierpnia niż od początku jej kwitnienia w lipcu. Może się więc okazać, że intensywnie namnożona tu w rejonie nawłoć przekwitnie zanim zaczną się dla niej dobre warunki nektarowania. Ale będzie co będzie - nie uprzedzajmy faktów - zwłaszcza, że i tak nie mamy na to żadnego wpływu. Jeżeli lato będzie ciepłe i wilgotne, to pszczoły powinny sobie coś - cokolwiek - znaleźć.
Vceli stezka na Morawach
No właśnie: pszczoły. Pszczoły w tym roku pokazują ładny wigor i dobrze się rozwijają. Przynajmniej do tej pory. Na szczęście. Bo miałem trochę obaw powtórki roku 2016. Te, które przezimowały w 2 uliczkach, a z początkiem kwietnia miały czerwiu na wielkości połowy dłoni, dziś są zgrabnym odkładem czy zwykłą rodziną pełnowartościową biologicznie (choć wiadomo, że daleko im do produkcyjnych komercyjnych rodzin). Takich rodzin było kilka. A oznacza to, że rodziny zimujące w wielkości "garści pszczół" biologicznie są w pełni wartościowe. Likwidowanie ich czy zabijanie matek z takich rodzin jest tylko i wyłącznie zabiegiem gospodarczym nakierowanym na produkcję i nie ma żadnego uzasadnienia biologicznego. Gadanie pszczelarzy, że "i tak nie ruszy" więc "nie ma sensu" ich utrzymywać, ma uzasadnienie - powtórzę - tylko i wyłącznie produkcyjne. A jak wiadomo w pierwszych latach pszczelarstwa bez leczenia nie tym winno się kierować w procesie selekcji na małej pasiece nie większej niż kilkadziesiąt pni - przynajmniej w mojej ocenie. Z całej pasieki kilka rodzin nawet nosiło ten mój miód, na który ostrzyłem sobie zęby, a co było znacząco istotniejsze, chyba żadna rodzina - nawet te maluszki, o których pisałem wyżej - nie była głodna aż do końca czerwca. To lepiej niż w 2017, kiedy głód zaczął się właśnie w tym miesiącu i tak naprawdę dobry był tylko maj. Dla każdej nowotworzonej rodzinki miałem co najmniej 2 - 3 odbudowane puste plasterki woszczyny na start i trochę pokarmu, co wraz z plastrami czerwiu z matecznikiem i wiankiem miodu na górze, zapewniało im wystarczające majowe i czerwcowe minimum socjalne.
Vceli stezka - może stąd trzeba dowiedzieć się czegoś o zimowaniu pszczół?
Podsumujmy też trochę podziały rodzin. W tym roku udało mi się zrobić mniej więcej tyle rodzinek ile planowałem. Na tą chwilę, jeżeli dobrze liczę na mojej pasiece jest 55 rodzin. Z czego mam nadzieję praktycznie wszystkie już z czerwiącymi matkami. Do tego paręnaście rodzin powędrowało do koleżeństwa, z którym współpracuję w ramach "Fortu" - nie wszystkie te rodziny były wykonane w ramach projektu, ale też dodatkowo, dla tych, którzy właśnie w ramach projektu ryzykują dla wspólnego progresu w selekcji. Zrobiłem więc około 70 rodzin (wliczone te, ze starymi matkami) z 19, które przeżyły. Tak więc do chwili obecnej mniej więcej "strzyipółkrotniłem" stan posiadania, a na własnym podwórku "sponadzdwuipółkrotniłem". Przy możliwościach modelu ekspansji liczby te nie wyglądają nadmiernie imponująco, ale też trzeba popatrzeć na to co miałem do dyspozycji. A sporo podziałów rodzin wykonywanych było z niewielkich rodzin, wielkości około 1 mojego korpusa 18tki bądź pełnego korpusa wielkopolskiego, a nie z pełnowartościowych produkcyjnie kilkukorpusowych. Chyba tylko 5 rodzin (właśnie te, w których liczyłem na miód) doszło do siły 3 moich korpusów 18tek (odpowiednik 2 korpusów pełnych wlkp.), a jedna z nich się wyroiła i rójka poszła w świat. A więc ogólnie potęgi nie było. Maluchy dzielone były na większe (mniejsze?) maluchy. W tym kontekście wspomniane "strzyipółkrotnienie" wygląda już znacząco lepiej. A dlaczego były takie maluchy? Ano cóż. Prawdą jest to co mówią pszczelarze, że przygotowanie do sezonu zaczyna się rok wcześniej. Ja zimowałem odkłady, to i odkłady wyszły z zimy. Wiosną do dyspozycji miałem może około 8 - 10 rodzinek w 4 - 5 uliczkach, bo większych nie było. Pozostałe były i w 2 i w 3 uliczkach. W niektórych rodzinach faktycznie była przysłowiowa szklanka pszczół. Taki stan spowodowany był bezpośrednio marcowym nawrotem zimy (bo z początkiem marca zarówno siła jak i stan liczbowy wyglądały lepiej), a pośrednio zapewne poprzez moje zeszłoroczne podziały. Rozwój rodzin był niezły - wszystkich i bez wyjątku - ale też i adekwatny do siły na starcie. Z perspektywy pewnie należy stwierdzić, że gdybym w zeszłym roku do zimy puścił 30, a nie 40 rodzin, to liczbowy stan wiosenny były pewnie podobny lub taki sam, za to zakładam, że rodziny mogłyby być w lepszej kondycji z ustaniem mrozów. Gdybam. Nie dowiemy się tego. Czy to oznacza, że lepiej zimować mniej rodzin, a silniejsze? Tak w końcu głosi jedna z podstawowych zasad pszczelarskich. Bez żadnej wątpliwości przyznam temu rację z produkcyjnego punktu widzenia. Z punktu widzenia selekcji na przeżywalność wciąż mam wątpliwości, a skłaniam się raczej do tezy przeciwnej. Bo przecież taka selekcja to pewnego rodzaju ważenie ryzyka. Nie upieram się i pozostawiam to do indywidualnej oceny każdej z rodzin - czy jest ona wystarczająca aby przetrwać zimę. To właśnie "maluchy" muszą wykazać większy wigor, żeby przetrwać, a ich przeżycie świadczy o jakości całej biologicznej układanki (jak to niektórzy nazwą: dobrych genach). Być może zeszłej jesieni popełniłem błąd i zazimowałem zbyt słabe rodziny. Bo też koledzy, którzy zimowali silniejsze, akurat tego roku cieszyli się sporą siłą z wiosny (większą od mojej), dobrym procentem przeżywalności (większym od mojego) i względnie dobrymi - jak na pszczoły nieleczone i ten etap selekcji - zbiorami miodu (większymi od moich). A być może dzięki większym presjom udało mi się lepiej odsiać słabeusze? To tylko gdybanie. Ta ostatnia teza jest mocno wątpliwa. Może trzeba było po prostu zrobić silniejsze rodzinki, albo szybciej i skuteczniej ratować je od głodu w trudnym zeszłorocznym sezonie podając regularnie cukier już w lipcu, a nie od sierpnia (piszę "regularnie", bo te, które absolutnie tego potrzebowały jakieś małe dawki dostawały i wcześniej). A więc z punktu widzenia bieżącego sezonu mogłem popełnić błąd przygotowując rodziny do zimy zeszłego roku. Z punktu widzenia długofalowej selekcji... - a to już nie wiem czy był to wybór dobry czy zły, ale taki podjąłem i pewnie podjąłbym znów. I pewnie się nie przekonamy, bo nie mamy do czego porównać tak, aby porównanie było zasadne i jednoznaczne.
Co ohrozuje vcely? 
Produkcyjnie było więc słabo, ale biologicznie jest dobrze. W początku sezonu - gdy pojedyncze rodziny dochodziły dopiero do siły 1 korpusu zacząłem robić "jednoramkowce" gęsto obsiadane przez pszczoły dorosłe. Były to rodzinki, które miały wyprodukować mateczniki - praktyka podobna, do tej zeszłorocznej. Te serie przyniosły sporo niepowodzeń. Sporo rodzinek utworzonych potem z wyciętymi z plastra matecznikami nie poradziły sobie i wypszczeliły się - nierzadko pociągając za sobą wyziębienie czerwiu. Typuję zamarcie mateczników, które spowodowało przeniesienie się robotnic do rodzin sąsiednich. Nie mając perspektyw na przyszłość (czytaj: larw do założenia mateczników), zabierają się gdzie pieprz rośnie i przenoszą się tam gdzie mogą być częścią pełnowartościowej rodziny. Rzecz jasna porzucając czerw i wszystko co znajduje się w ulu. Sugestią Łukasza było, że wycinanie mateczników po prostu nie służy larwom. Dodatkowo zasugerował, że być może lepszą praktyką będzie dokonywanie podziałów w 5 - 6 (przed histolizą) dniu od osierocenia, a nie 9 - 10 (po histolizie, "bezpośrednio" przed gryzieniem) jak robiłem to do tej pory. Ja sam nie wiem czy tak jest czy nie, bo okresowo lub jednostkowo działa to perfekcyjnie i matki gryzą się na potęgę, a potem przychodzi klęska za klęską. Nie wykluczam jednak, że Łukasz ma rację, a dalsze doświadczenia każą mi wierzyć, że ma. Otóż na dalszym etapie zrezygnowałem z tego cięcia i tworzyłem tylko tyle rodzin na ile pozwalały mi pełne ramki, na których znajdowały się mateczniki. Brałem więc do odkładów całą ramkę z nimi - nawet gdy było tam mateczników siedem, osiem czy więcej. Na pewno więcej mateczników "straciło się", ale też od tego czasu (po połowie maja?) miałem praktycznie 100% wygryzień i unasiennień. Chyba tylko w jednym przypadku było niepowodzenie - to i o 100% mówić nie można, czyż nie? Od tego czasu więc czego nie dotknąłem w pasiece, tam pojawiały matki, które zaczynały czerwić. Było dobrze - i mam nadzieję wciąż jest. W tym tygodniu zaczynam objazdy pasiek pod kątem ostatecznej oceny czy wszędzie są matki czerwiące i jak wygląda stan pokarmu w ulach. Rodziny, gdzie nie będzie matek będą na 90% od tego czasu likwidowane i łączone z innymi. Zabieram też ze sobą syrop i ciasto, więc tam gdzie będzie głód zacznę wspomaganie rodzin. Głodu się spodziewam, ale też liczę na dobry stan biologiczny rodzin. I choć wciąż spodziewam się sporej selekcji tej jesieni i zimy, to na tą chwilę przyznać muszę, że nic tego nie zwiastuje. Do tej pory widuję mało roztoczy i poza nielicznymi wyjątkami nie zauważam praktycznie żadnych objawów chorobowych. Oby tak dalej. Liczę na to, że do zimy pójdzie około 50 rodzin - a wygląda na to, że większych i stabilniejszych niż zeszłoroczne. Celem tego sezonu było zresztą pewnego rodzaju ustabilizowanie rodzin, aby na kolejną wiosnę mogły mieć większy potencjał. I wygląda na to, że może się to udać. Ale też mam pełną świadomość, że przez ten rok pszczoły mogły "uzbierać" więcej roztoczy, czy innych problemów. Jeżeli więc nie wypracowały do tej pory pewnych mechanizmów odpornościowych, to wraz z jesiennym wypszczeleniem... oj, mogą zacząć się kłopoty.

Bilansując beczkę miodu (piętnastosłoikową) i domieszki dziegciu, a nie chcąc też zapeszać, przyznać muszę, że do tej pory ten sezon należy do jednych z lepszych w mojej pasiece. W sporej mierze zawdzięczam to też współpracy w ramach stowarzyszenia, a w szczególności - głównie zeszłorocznej - pomocy Łukasza. Widzę, że potomkinie sprezentowanej mi przez niego "szesnastki" radzą sobie dobrze i nie wykluczam, że bez jego pomocy byłbym dziś dalej (w znaczeniu: "od celu") niż jestem.

Na koniec - jako ciekawostkę - dodać muszę, że w tym sezonie najlepiej rozwijającą się rodziną w całej pasiece była fortowa rodzina "J", wywodząca się od pszczół koleżanki Joli. Jest to rodzina, o której Łukasz opowiadał, jak to gwałtownie wypszczelała się rok temu po osieroceniu, będąc w bardzo wysokim stopniu porażona roztoczami. Rodzina ta była swoistą "roztoczową bombą". Jak się okazuje nie tylko ona przetrwała (przynajmniej do teraz), ale i Łukasz wcale nie donosi, że tam gdzie ta bomba zeszłego roku wybuchła przeżywa jakiś pogrom. O ile wiem, miejsce tamto wciąż należy do najlepszych miejsc Łukasza, gdzie pszczoły są w co najmniej dobrej kondycji. Widać więc, że demonizowane "bomby" nie muszą poczynić ogromnych szkód, jeżeli pszczoły mają już pewien potencjał, a samo olbrzymie porażenie nie musi zawsze zakończyć się dla rodziny upadkiem. Wydaje się jednak, że w pierwszym etapie selekcji może częściej zakończyć się źle... Każdy musi więc podejmować ryzyko na własną odpowiedzialność.

Mam świadomość, że kryzysy mogą nadejść jeszcze przed zimą i liczę się też z długą przerwą w nektarowaniu roślin - co niestety oznacza konieczność lania cukru do uli. Tym niemniej z ostrożnym optymizmem patrzę na najbliższe miesiące.

4 komentarze:

  1. Żeś mi zainponował tymi pseudobarciami,czuć od Ciebie pasjonatę.
    Przebrnełem przez twego bloga.
    Mam wrażenieże że z Tobą jest tak jak z tym górnikiem co zamieszkał nad morzem i szukał roboty w zawodzie..
    Ja uprawiam grzyby.i dwa lata mi upłynęły na szukaniu działki odpowiedniej na tą uprawę..
    Kumasz ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dzięki za komentarz.
      teren jest jaki jest - niestety "cykl życiowy" modelu ekspansji nie współgra z cyklem nektarowania roślin. Pozostaje więc - przynajmniej na teraz - pracowanie jako górnik nad morzem. A nuż się uda coś wykopać? ;-)

      Usuń
  2. Sporo naprodukowałes tych rodzinek:) gratuluję

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dzięki Sławku,
      faktycznie nie jest źle - ale kluczem i tak będzie ich jesienny stan zdrowia i to, ile z tych rodzinek będzie żyło wiosną. A to co będzie wiosną (o ile cokolwiek), będzie już według mnie dość wartościowe.

      Usuń