sobota, 4 lutego 2017

Przed upadkiem kroczy pycha

Nie patrzę nigdy z góry na kogoś kto chce eksperymentować. Natomiast niektóre eksperymenty są "zabawą" w szukanie pszczoły doskonałej i testowanie często zupełnie absurdalnej i pozbawionej sensu tezy. Na przykład takiej, że jeżeli przez 35 lat całe środowisko coś robiło, to trzeba to samo zrobić, tylko jeszcze lepiej. Bo skoro selekcjonowane pszczoły umierają, to z tych miodnych, które z warrozą radzą sobie słabo, trzeba dobierać te najmiodniejsze, które będą żyły... Brzmi logicznie? Może dla niektórych, ale dla mnie nie. Zawsze cenię wysoko ludzi, którzy chcą eksperymentować. Ale tylko tych, którzy chcą wyniki tych eksperymentów przełożyć na docelową praktykę. Tych, którzy chcą znaleźć sposób na to jak przenieść własne działania na inne tory i zmienić postępowanie, które jest fundamentalnie szkodliwe. A takie właśnie dla mnie jest prowadzenie pasieki zgodnie z tzw. "dobrą praktyką pszczelarską".

Popatrzmy na jakiś tam plan ... Wybieramy z pasieki 5 czy nawet 10 rodzin do nieleczenia, które oceniamy według naszej światłej wiedzy i najlepszego doświadczenia, że dają najlepsze szanse na przeżycie. Jeżeli przeżyją, to z nich należy wybrać najmiodniejszą pszczołę, rozmnożyć ją, ale tylko jeżeli zbiory miodu będą satysfakcjonujące. Tych niemiodnych nie ma przecież po co rozmnażać, czyż nie? ... Takie pomysły to dla mnie ... absurd, abstrakcja, bezsens, niedorzeczność i groteska.

Dokładnie to działo się przez ostatnie 35 lat. Ba przez 100 i więcej - od czasów kiedy pszczoły trafiły z trudnodostępnych barci pod domy i można było sterować ich rozrodem. Do czego to doprowadziło, to wszyscy wiemy. Choćby do takich obrazów jakie doświadczyłem na swojej pasiece w 2014 i 2016 roku. Wnioski sporej części są takie: pszczoły umarły przez moje metody, przez brak wiedzy, przez brak doświadczenia, przez to, że nie "nauczyłem" ich jak powrócić do natury przez lata parzenia kwasami i sterowanego rozrodu. Przez moją pychę. Przez to, że dałem cukier na pasiece stacjonarnej, a nie telepałem ramkami zmieniając środowisko pszczół i nie wywoziłem na monokulturowe pożytki. Ci, którzy mi to zarzucali, a pozostawili paręnaście czy więcej rodzin do nieleczenia, często już w pierwszym roku stracili większość z tych pszczół, którym nie zaaplikowali chemii.
O tym pisałem cały czas. Krytykowałem pomysły na rozwiązanie problemu warrozy przez wybór "ręczny", jak go nazywam, kilku czy kilkunastu pszczół do nieleczenia. Twierdziłem, że nawet kilkadziesiąt rodzin nie gwarantuje niczego i stąd wybór 5 jest groteską i absurdem. Mój przykład udowodnił, że miałem rację. Że nawet 40 rodzin (a w szczycie sezonu było nawet około 60 rodzin i odkładów) nie gwarantuje niczego, a co dopiero 5. Ale dla tych, którzy wierzą w wystawienie 5 dobranych "ręcznie" pszczół na przeciw warrozie, to dowód nie na to, że miałem rację, a na to, że gadam głupoty, bo stosuję jakąś tam metodę, która ewidentnie nie działa, skoro moje pszczoły umierają. To, że twierdzę, że jedyny sens ma powielanie (oczywiście z zachowaniem wielu zasad, o których piszę) genetyki nieleczonej, maksymalnie w miarę naszych możliwości, w zetknięciu z rzeczywistością mojej pasieki, jest w ich oczach dowodem na to, że się mylę, a w moich oczach... jest dowodem na to, że mam rację. Każdy może ocenić to sam. Ja wiem jak potężna jest warroza, bo stykam się z jej efektami każdego sezonu w wielu rodzinach. Wiem, że groteską jest wymyślanie, że 5 rodzin da warrozie skuteczny opór. Po prostu. Pszczoły umierają milionami.

Ktoś powie: no tak, ale pięciu nie dajesz szans, a została jedna (czy zostanie to jeszcze inne zagadnienie). I na swój sposób będzie miał rację. Dlatego uważam, że ważne jest to co robimy w Stowarzyszeniu, czyli wystawiamy nie 40 rodzin w jednym regionie, ale 150 - 180 (a mam nadzieję, że co roku więcej) na obszarze całej Polski i ściśle współpracujemy. Wtedy nawet ta 1 rodzina, która przeżyje nabiera na znaczeniu i jej utrzymanie ma głęboki sens. Ta jedna, to jedna z kilkudziesięciu rodzin, które przetrwają, choć od jesieni 2014 roku nie dostają "piguły". To nie jest jedna ostatnia - to jedna z wielu.

Ktoś powie: ale musisz kupić rodziny leczone, albo liczyć na innych, a mając swoją bazę mógłbyś się odbudować i brać miód. I znów na swój sposób to racja, ale po pierwsze właśnie liczę na innych, a kiedyś być może inni będą liczyć na mnie (czego oczywiście im nie życzę, bo sprzątanie uli to straszne zajęcie). A na dziś dla mnie nawet kupno uli leczonych i pomniejszone zbiory miodu, to tylko argument ekonomiczny. Bo czy będę miał swoje leczone czy obce leczone nie ma aż takiego znaczenia. Za to dla mnie ma znaczenie rzucenie maksymalnych sił i środków, bo półśrodki można stosować na grzybicę wapienną, a nie na warrozę... Rodziny kupione trafią od razu do moich uli. Bez swojego wosku, na mój wosk. Czyli środowisko dostaną czyste od chemii, za to "brudne" od rozwijających się ekosystemów mikroorganizmów. A genetyka leczona czy moja czy obca - to praktycznie zupełnie to samo. Może nie do końca to samo, ale też to kwestia założeń i możliwości. Poza tym, jeżeli leczenie byłoby "racjonalne" to i tak nie gwarantuje przetrwania. Dziś przetrwanie w jakimś zakresie gwarantują nieustanne zabiegi (czy to "techniczne" czy "chemią"). A na to nie pozwala mi choćby mój światopogląd i założenia. Czy to nieracjonalne?

"Eksperymenty" są cenną inicjatywą, o ile nie są tylko zabawą kosztem pszczół. Pytanie co ma być efektem tej pracy. Czy ma być to wypracowanie pszczoły nieleczonej, która byłaby tolerowana niezależnie od jej cech (ewentualnie dalej doskonalona w toku łagodnej selekcji)? Czy też twór w postaci pszczoły doskonałej, który byłby praktycznie wierny pszczole hodowlanej z punktu widzenia cech gospodarczych? Jeżeli to pierwsze, to trzymam kciuki. Jeżeli to drugie, to ... cóż, to kolejny projekt "pszczoły doskonałej", spośród wielu, które zniszczyły samodzielną zdolność pszczoły do przeżycia w naturze, a nawet w pasiece. Kto mnie zna, to wie, że ja takich rzeczy nie mogę czytać bez komentarza. I dlatego nie patrzę nigdy z góry na "eksperymentowanie". Patrzę z niedowierzaniem na kolejne groteskowe próby utworzenia pszczoły doskonałej. I nie pozostałem przy tym milczący, bo nie daję rady znaleźć sensu w tej grotesce. Organizm zdolny do samodzielności musi mieć cechy "psychiczne" i "fizyczne narzędzia", które mu to umożliwią. Więc moja krytyka nigdy nie tyczy się tego, że ktoś chce eksperymentować, czy podzielić pasiekę na części leczoną i nieleczoną i w nich pracować. Wręcz przeciwnie - takie działania zawsze popieram, choć sam uważam, że leczenie jakiejkolwiek części pszczół jest długofalowo szkodliwe. Moja krytyka tyczy się zupełnie innych zagadnień. Również motywacji w postaci zaprzedania za słoik miodu "fizycznych i psychicznych" zdolności pszczoły do samodzielności. Tyczy się wybierania metod, które są groteskowe, absurdalne czy irracjonalne. I szukanie takich też efektów. Taki sam efekt byłby przy krowie rasy mlecznej, dającej po 25 litrów mleka, wymagającej dojenia 2 razy dziennie i hasającej w zimie po polach i lasach. Ten sam efekt byłby przy gęsiach z przerośniętymi wątrobami, które jednak nie siedziałby w klatkach z rurą w gardzieli, tylko zimowały na zamarzniętych jeziorach. To po prostu tak nie działa. Ciekawe kiedy do niektórych to dotrze. A w przypadku pszczół nie chodzi o samą miodność. Miodność akurat nie jest wbrew naturze pszczół - wysoka miodność jest jednym z warunków przetrwania. A też wielu pszczelarzy twierdzi na przykład, że pszczoły agresywne bywają miodniejsze. I wcale też nie chodzi o agresję. Chodzi o zbiór zrównoważonych cech. Nie ma pszczoły doskonałej. Projekty szukania pszczoły doskonałej są zgubą dla dzikiego gatunku Apis mellifera. Warroza unaoczniła to zagadnienie, bo zlikwidowała (wraz ze zniszczeniem siedlisk przez człowieka) znaczącą część dzikiej populacji, a reszta zniknęła przez wyparcie ich przez pszczoły hodowlane, które są przecież w większości, oraz przez rozwodnienie dzikich cech w papce tworzonej przez hodowców. W interesie krótkowzrocznych hodowców jest warroza. Bo ona zlikwidowała mnóstwo dziko żyjących pszczół, które mogły "niszczyć" pracę hodowlaną. To prawda, że niektórzy szukają domieszki dzikości i ją "dolewają" do swoich pasiek hodowlanych. Ale dzięki warrozie mogą to kontrolować - bo wydaje im się, że to lepiej dla nich. Jeżeli uważają, że to lepiej dla pszczół, to świadczy to o ich cynizmie lub ignorancji. I nie wiem co gorsze. 

"Uczenie pszczół powrotu do natury" jest dla mnie dalszym elementem tej groteski. Już o tych koncepcjach pisałem. Pszczoły niby czegoś dziś nie potrafią i trzeba je nauczyć. Natura reguluje to tak, że jeżeli organizm nie umie czegoś ważnego dla jego przetrwania, to go eliminuje. A przez krzyżówki tych, którym się udaje, tworzą się nowe kombinacje - wraz z biegiem czasu coraz lepiej przystosowane środowiskowo. Tak miliony lat temu ukształtowała się pszczoła miodna, a ponieważ zestaw jej cech był wystarczająco dobry, żeby radzić sobie z praktycznie wszystkimi zagrożeniami, to organizm praktycznie zachował się w stopniu niezmienionym. To jeden ze starszych niezmienionych gatunków na świecie (Trochę więcej o tym można przeczytać na blogu Łukasza - TU). Wchodząc dalej w tą narrację: jeżeli pszczoły nie potrafią dziś walczyć z Varroa - to pszczelarz musi je "nauczyć" - najlepiej w oparach kwasu, bo wtedy pszczoły uczą się tej sztuki najszybciej - przecież Varroa leci dziesiątkami, sektami, tysiącami. Czyż to nie znaczy, że pszczoła uczy się walczyć z Varroa? Kwas zapewne tylko stymuluje zachowania higieniczne pszczół, które walczą z roztoczami bijąc je na prawo i lewo. No dobra, pożeglowałem za daleko w tym irracjonalizmie.

Jak człowiek ma uczyć pszczoły powrotu do natury? Na przykład jak ma je uczyć budować dziki plaster?... Bo według niektórych nie potrafią... Dając pustą ramkę? No nie, przecież pszczoła budowałaby wtedy sama, a nie umie. Więc może dając węzę? O tak. to brzmi bardzo racjonalnie. Na węzie pszczoły błyskawicznie nauczą się budować dziki plaster. Trzeba to jednak robić powoli - przez jakieś 100 lat, bo skoro tyle lat trwało zatracanie tej umiejętności to tyle samo potrwa nauka tej umiejętności na nowo. Dobra. dość tych absurdów...

Przed upadkiem kroczy pycha.

Od początku pisania tego bloga i mojego udzielania się w internecie na temat pszczół piszę i pisałem: nie ma żadnej gwarancji, że to moje pszczoły osiągną "sukces". Że to ja osiągnę "sukces". Założyłem sobie nawet już na samym początku, że będę zaczynał od zera trzy razy (może i będę zaczynał więcej, ale tyle wynikało z moich początkowych założeń), a potem przemyślę co dalej jeżeli nie wyjdzie. Założyłem, że 3 razy spróbuję, a to znaczy, że nie zakładałem, że się uda. To na swój sposób loteria. Dziś wiem, że od zera już nie zacznę, bo tworzymy społeczność. Pszczoły na świecie umierają tysiącami, milionami - nieważne czy leczone czy nieleczone. Owszem, krótkoterminowo tych leczonych umiera mniej. Potem wszyscy się zastanawiają czemu regionalnie czy globalnie pada ich nagle 30, 40 czy 50%. To wcale nie znaczy, że w naturze padało mniej. To znaczy, że pszczelarze przyzwyczaili się do tego, że to wszystko kontrolują, a nagle jak przyroda upomina się o swoje jest to szokiem i wzbudza niedowierzanie. I padają te "najlepsze", "najmiodniejsze", "najsilniejsze". A żyją czasem te średniaki, te agresory, te rojliwe. Te, których nie chcą pszczelarze. Takie pszczelarstwo nie ma przecież sensu, bo nie da się go kontrolować, a produktywność jest zmniejszona względem hodowli przemysłowej. A leczenie (czytaj: "uczenie pszczół powrotu do natury") jest tylko przedłużaniem agonii, truciem, działaniem szkodliwym populacyjnie i środowiskowo. I wkurza mnie, że "jeden z drugim" (tak generalnie "jeden z drugim", nie piszę o nikim konkretnym) "dla słoika miodu" przez trzydzieści parę lat doprowadzają do upadku pszczoły jaka przez miliony lat żyła na tej planecie, i która wychodziła zwycięsko z każdego starcia. Populacyjnie, nie indywidualnie. Dziś jest truta przez miłośników pszczół. Dla słoika miodu. Dziś jest parzona kwasami. Dziś niszczy się jej środowisko. W imię "miłości do pszczół" zabija się matki starsze, zezłośliwione, skundlone, mające mniejszy potencjał produkcyjny. 

Moja pycha polega na tym, że wprost o tym piszę i twierdzę, że my ludzie nie znajdziemy rozwiązania problemu, tylko musimy zdać się na przyrodę. Moja pycha polega na tym, że uznaję w swojej praktyce, że moja rola jako pszczelarza polega tylko na namnażaniu pszczół i ich maksymalnym rozprzestrzenianiu. Przynajmniej dopóki natura nie wypracuje swoich rozwiązań. Bez względu na starość matki, na jej "złośliwość" czy małą produktywność. Inne rzeczy muszą czekać dopóki przyroda nie wyrówna dziesięcioleci pozbawiania pszczół zdolności do samoradzenia sobie z tym wszystkim z czym muszą sobie poradzić. To jest moja pycha, że zrozumiałem... nie: przeczytałem ze zrozumieniem u tych, którzy to robią, jakie dobierają metody, jakie są tego efekty (np. takie jak u mnie w sezonie 2016) i jaka jest tego cena. Ale też jaka jest potencjalna korzyść długofalowa. Gdy umiera rodzina pszczela, to w oczach pszczelarzy zawsze jest wina pszczelarza. Dlaczego? bo mógł zacząć truć wcześniej, mógł "lepiej" ułożyć gniazdo do zimy, mógł truć "lepszą" chemią, mógł uwięzić matkę na parę miesięcy, mógł zacieśnić wylotek itp itd. To nie jest pycha. Pychą nie jest twierdzenie, że my pszczelarze mamy rozwiązania wszystkich problemów. A to jest pszczelarska skromność. Pychą jest twierdzenie, że przyroda musi sobie poradzić sama. Pychą nie jest praca hodowlana, inbredowanie, dobieranie cech, sztuczna inseminacja i twierdzenie, że to odpowiedź na bolączki pszczelarstwa. Co ciekawe te pszczoły też umierają, nierzadko osypują się całe pasieki, ale nikt nie mówi wtedy: "przed upadkiem kroczy pycha". Choć to pycha wiedzących lepiej hodowców, co jest pszczole potrzebne doprowadza do tych corocznych olbrzymich spadków. Nieprawdopodobne odwrócenie znaczenia słów jakie ja znam.

W moim przypadku to tylko kilkadziesiąt rodzin. Owszem, już samo lepsze ich traktowanie, to zwiększenie szans na przeżycie. Ale też mam świadomość, że moje ingerencje były czasem zbyt daleko idące - wynikają z pewnego bilansu, który może być właściwy, a może być błędny. I spadki tegoroczne wcale nie dowodzą, że był błędny, bo padają również pasieki prowadzone w sposób "wzorcowy" (sic), a przeżywają często te, które prowadzone są w sposób zbliżony do tego jak ja to robię. Tysiące czynników ma na to wpływ. A te moje rodziny, to tylko kilkadziesiąt prób na przeciw milionom rocznych spadków na świecie. Pychą byłoby twierdzić, że na pewno mi się uda. Ale ja nigdy tego nie twierdziłem. Twierdziłem natomiast, że jedyną metodą, która działa, to metoda oddania pszczół selekcji naturalnej i pozwolenie na śmierć tych, które człowiek zepsuł selekcjonując je na bezbronne, na "fizycznie i psychicznie" niezdolne do samodzielnego życia. I to podtrzymuję. I podtrzymuję to, że wciąż trzeba szukać pszczół, krzyżując to, co przeżywa lokalnie. Nie znam innej metody i nigdzie nie trafiłem na opis takiej, która by zadziałała. I co ciekawe wiele osób, które mnie krytykują korzysta dokładnie z tych samych metod na części pasieki. Tyle, że drugą część ma leczoną, bo ich "racjonalizm" podpowiada im, że pszczoła ma nosić miód. "Wymagają" od pszczoły noszenia miodu. To "wymaganie" najwidoczniej nie jest pychą. Czy część pasieki zostawione "na miód" jest racjonalne? Zależy. Z punku widzenia projektu "pasieka" być może tak. Z punktu widzenia naturalnej selekcji pszczoły nie znajduję w tym ani krzty racjonalizmu. Bo selekcja naturalna musi odbywać się na osobnikach, które nie są wspomagane czy "uczone powrotu do natury".

Oczywiście ten drugi sezon nieleczenia niestety był jaki był. Nie mam na to wpływu. Mogłem nie dzielić, mogłem karmić cukrem. Mogłem to wszystko robić. Moja wiedza i tegoroczne doświadczenia wskazują, że efekt wcale nie musiał być lepszy. Wiele rodzin nie dzielonych do połowy czerwca, czy nawet początku lipca i tak były głodne i osypywały się w sezonie. Z kolei niektóre z rodzin dzielonych (zwłaszcza majowe dorodne pakiety ze starą matką) miały się wyśmienicie, nie były głodne cały sezon, choć większych zapasów też nie odkładały, odbudowały bardzo racjonalne gniazda (np. jedna rodzina 11 ramek WP)... a potem i tak umarły. Można powtarzać to wszystko dziesiątki razy, żeby ... i tak nie dotarło. Genetyka pszczoły musi powrócić do równowagi wraz ze środowiskiem życia pszczoły. Gdy rodzina pszczela umiera, to jeżeli ul nie był dezynfekowany lub skażony, można wykorzystać go dla nowej próby dając nowej rodzinie znacząco lepsze środowisko życia. A więc śmierć rodziny nie idzie na marne. Nowa pszczoła osadzona w takim ulu ma zupełnie inny start niż w ulu dezynfekowanym czy wypełnionym toksyną. Nawet jeżeli to "zwykła" genetyka, czy nawet genetyka "komercyjna". Tak wynika z twierdzeń pszczelarzy, którym ufam i których zdanie niezmiernie szaunję - na przykład Michaela Busha. Szanuję ich zdanie, bo oni nie prowadzą eksperymentów dla zabawy, tylko po to, żeby wprowadzić w życie rozwiązania u pszczół nieleczonych, wywodzących się nierzadko z dzikich rodzin i selekcjonowanych tylko w ograniczonym zakresie - ale w równowadze ze zdolnością do samodzielnego życia.

Niezależnie od wszystkiego dziś już wiem, że nie będę zaczynał od zera - czy ta jedna rodzina przeżyje, czy nie przeżyje. Więc raczej nie ma upadku. Jeżeli tak zły rok przeżyje ostatnia rodzina, to wszystkie te działania miały sens. Ale jeżeli nie przeżyje, to również miały, dlatego, że po pierwsze zostały mi ule, które nigdy nie widziały chemii i środków dezynfekcyjnych, a po drugie dziś walczymy z tym problemem razem w kilka osób. Straty są duże, ale nie tak duże, żeby ich nie odrobić. Więc do upadku daleko.

Nie zacznę też po tych spadkach inaczej patrzeć na leczenie - nieważne czy całej pasieki czy tylko jej "komercyjnej części". Tak jak nie zacząłem inaczej patrzeć po 2014 roku. Wręcz te lata utwierdzają mnie w wyborze drogi i sposobie spojrzenia na problem. Bo świadczą o tym, co zostało pszczołom zrobione i co wciąż im się robi. Bo leczenie jest fundamentalnie szkodliwe dla zdrowia populacyjnego pszczół. Utrzymuje nieprzystosowanie. To przez takie właśnie pszczelarstwo dziś są tak wielkie spadki. Przez chciwość, krótkowzroczność, ignorancję lub cynizm. A może przez wszystko po trochę. Owszem dziś może taka część leczona dla niektórych osób staje się racjonalna - właśnie z uwagi na możliwe ogromne straty (choć jak pisałem i jak wynika ze słów Busha: nawet 100% strat nie jest całkowitą porażką, bo zaczynamy z innego pułapu każdego roku). Nie dam rady spokojnie czytać, że parzenie pszczół kwasem jest dla nich korzystne. Takie zdanie jest dla mnie jak uszczypnięcie absurdu (bo też inne słowa jakie przychodzą mi do głowy są "powszechnie uznane za obelżywe"). Popieram każde działanie, które ma w sobie drobiny długofalowego racjonalizmu. Jeżeli ktoś ma potrzebę - z jakichkolwiek powodów leczyć część pasieki, ale pracuje nad przeżywalnością i wykorzystuje ten dorobek - to jego działania wspieram.

Tego co stało się u mnie zimą 2016/17 nie da się nazwać sukcesem. Ale na tą chwilę ja tego nie nazywam porażką. Bo bilans moich wieloletnich działań jest na plus. Gdyby przeżyło mi 10 rodzin leczonych, to ten bilans byłby bardzo zbliżony. Bo kluczem jest to, co przeżywa wystawione na działania selekcji naturalnej, a nie co przeżywa w obrębie naszej pasieki. Sam Comfort, według swojej opowieści ratował pasiekę z 2500 pni, po to, żeby ostatecznie uratować 6. Nie 600 czy 60, a 6. Sześć. To trudne początki bardzo trudnej drogi pszczelarskiej. Efekt tegorocznej selekcji (oby już taki pozostał) jest dokładnie tym obrazem jaki przedstawia się po trzydziestu paru latach walki z warrozą. Takie pszczoły pozostawiają pszczelarze w swojej sukcesji. Zaiste powód do dumy.

Wbrew pozorom plany na przyszłość nie rysują się w czarnych barwach. Olbrzymia ilość odbudowanych ramek z czystego wosku, to świetny start zarówno dla genetyki leczonej jak i nieleczonej. To możliwość błyskawicznej ekspansji i brak wizji głodu w tym roku - nawet gdyby był ciężki. Owszem, pokarm zgromadzony w plastrach pochodzi w dużej części z cukru i inwertu, ale też został już przerobiony (więc dodane są cenne enzymy pszczele) i na pewno posiada sporą domieszkę nawłoci. Trzymam kciuki za ostatnią rodzinę. Metody nie zmieniam, bo jak na razie nie znalazłem lepszej. Wciąż czekam na propozycje lepsze, ale takich wciąż nie znalazłem. Wstępnie zarezerwowanych mam kilka rodzin przedwojennych, a może uda się jeszcze zdobyć coś innego na lepszy start. Wszystkim, którzy wspierają mnie dobrym słowem - dziękuję. Innym proponuję robić swoje, mierząc siły na zamiary. Jeżeli ich wyborem jest zbieranie miodu trując lub parząc pszczoły - to niech zbierają. Ich wybór. Ja pozostanę przy swoim zdaniu, że szkodzą. Taka to już pycha przeze mnie przemawia.

13 komentarzy:

  1. Bartku życzę Ci sukcesu.

    Bez "rozbierania" podejścia do pszczół. Ja mam inne. Ale zawsze podeślę Ci mateczkę która "rokuje" to znaczy ma mało warrozy po leczeniu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Robert, wiem, że masz inne. I wiem też, że wierzysz, że jak pszczoła ma mało warrozy po leczeniu to "rokuje". Pewnie na swój sposób tak jest, ale wcale nie znaczy to, że ta matka przeżyje.
      Dzięki i również życzę Ci powodzenia.

      Usuń
  2. Trzeba próbować, bo jak nie my to kto?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no cóż... kolejki się nie ustawiają ;)

      Usuń
    2. Jak negujesz pozostawienie 5 uli bez leczenia (w skali kraju to mogą być tysiące).
      To trudno o kolejki.

      Usuń
    3. Po pierwsze każdy ma swoje opinie i to że ja coś neguję nie ma nic wspólnego z tym jakie są możliwości i jakie decyzje należy podejmować.
      Po drugie neguję je przy takich pomysłach - czyli przy szukaniu "pszczoły doskonałej" spośród tych 5, a też szukanie przystosowania w grupie "pszczół doskonałych". Może to nie było jasno napisane, ale mniej więcej taki jest kontekst.
      Po trzecie jakoś hodowcy też się nie palą do tego, a wręcz mają to głęboko gdzieś.
      Po czwarte jak sam zauważyłeś chodzi o skalę - jeżeli będą to tysiące, to są tysiące a nie 5. Dlatego napisałem, że w kontekście w jakim np. ja się znalazłem (mówię o współpracy z innymi), nawet ta 1 może być istotna i znacząca.
      Po piąte znaczenie ma też to jak te 5 prowadzisz, skąd je bierzesz i jak je potem wykorzystasz.

      Rozumiem, że dobrze wybrać zdanie z kontekstu i się do niego odnosić? ;-)

      Usuń
    4. Bardzo Cię przepraszam że odebrałeś to jako .... jak ostatnie zdanie.

      Ja odebrałem Twój tekst( w zdaniu o 5 ulach) jako uwaga do takich jak ja co kilka uli mają w zamiarze pozostawić bez leczenia.
      Pozdrawiam

      Usuń
  3. Bartek ! Będzie dobrze ! Gdzie bylibyśmy bez takich ja Ty, Łukasz, Kuba, Szymon i inni ? W czarnej...tyłku ! Z mojej strony, hmmm...czym Cię wesprę ? A na przekór wszystkiemu, będę się modlił, by Ci przeżyła ta ostatnia rodzina, z nadzieją, że może uda mi się kupic po niej matecznik, jak dopcham się do kolejki. :)
    Będzię dobrze, dasz radę ! Głowa do góry i nie poddawaj się. :) A co inni myślą czy mówią...miej to gdzieś i rób swoje. Może tylko, nie w niedzielę, jeśli będzię taka możliwość. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za dobre słowo. Nie zamierzam się poddawać ;)

      Usuń
    2. Czeka mnie spore "miodobranie". Została jedna rodzina nie moja.
      Tak z 250 kg zrobię z tego pitny miód i zacier.
      Oj będzie się działo.

      Usuń
    3. Robert, czy mam to rozumieć, że została Ci tylko jedna rodzina? Piszesz "nie moja", więc nie rozumiem, czy chodzi o Twoją pasiekę czy czyjąś...?

      Usuń
    4. Mam na pasiece ul znajomego co ma na pszczoły uczulenie.

      Tylko ten przetrwał.

      Zamówiłem rodziny.
      Tak jeszcze nigdy nie było.
      Wnioski.
      Leczę kwasami.
      Na przyszły sezon kilka wywiozę dla eksperymentów.

      Stare elgony jedynie nie padły na warrozę tylko kuna wydarła siatkę od spodu i zniszczyła rodzinę.
      Pozdrawiam

      Usuń
    5. Robert przykro mi z powodu pszczół. Myślałeś o tym, że może jak byś nie dał kwasów w zimie byłoby lepiej?

      Cała selekcja ma sens właśnie dla takich rodzin jak przeżyły u Ciebie czy u mnie... Jeżeli uważasz, że to co zniszczyło pszczoły jest odpowiedzią na ich problemy, to co ja mogę Ci powiedzieć...?
      powodzenia.

      Usuń