Dociera do mnie przez cały czas ogromna skala niezrozumienia zjawiska pszczelarstwa naturalnego czy tzw. pszczelarstwa bez leczenia. Każdy pszczelarz wie, że pszczelarstwo jest lokalne - wie to nawet ten, który stosuje 8 zabiegów apiwarolem, dwa - trzy zabiegi kwasem i cały sezon wycina czerw trutowy z ramki pracy. Oni przecież wiedzą, że nawet 2 kilometry dalej mogą być inne warunki (np. w zasięgu lotu pszczoły pojawia się las, rozległe bagno zmieniające wilgotność i mikroklimat, czy też po prostu nagle "znajdujemy" się "za górką"). Pomimo tego wszyscy pszczelarze szukają rozwiązań obiektywnych, jednoznacznych, działających wszędzie - czyli po prostu uniwersalnych. Niektórzy pszczelarze piszą na forach, że należy przetestować wiele różnych linii genetycznych matek pszczelich (odbywa się to rzecz jasna po urwaniu główki matce, która im się już znudziła), żeby trafić na tą genetykę, która "sprawdza się u nich". Ale pomimo tego dalej należy szukać coraz lepszych linii i stale je testować. Co więcej część z tych pszczelarskich osobistości twierdzi, że w tym odnajduje wiele uroków pszczelarstwa. Przecież zwykła produkcja miodu kiedyś się znudzi, a dzięki wprowadzeniu nowej niewiadomej do pasieki można znów poczuć dreszczyk testowania czegoś nowego. A czy to ta matka będzie łagodniejsza czy bardziej miodna niż dotychczasowe, a to czy stworzy silniejszą rodzinę, a to znów czy ucieknie z rójką czy będzie siedziała w ulu "jak pan bóg przykazał". Każdy ma natomiast świadomość, że nie każda matka "sprawdzi się u nich", nie każda metoda gospodarcza czy nie każdy ul będzie dobry dla ich otoczenia i pożytków.
Ta świadomość i zrozumienie kończy się jednak gdy zaczynamy mówić o pszczelarstwie bez leczenia, o zdolności do radzenia sobie z chorobami i po prostu zdolności do przeżycia pszczół.
Pszczoły mogące przeżyć w starciu z warrozą mają być obiektywnie i uniwersalnie dobre. Mają sprawdzać się w każdym terenie - warunek sine qua non pszczelarstwa to rzecz jasna "co najmniej zacne zbiory miodu" (w innym wypadku nie ma sobie co rąk brudzić pracą) - a i przeżycie co najmniej 5 sezonów ze stałym niskim porażeniem roztoczem jest wymagane bezwzględnie. Tak po prostu ma być. Jeżeli takich pszczół nie będzie, to nie ma co zawracać sobie głowy mrzonkami o nieleczonych pszczołach. Sprowadzamy matkę z USA i ma żyć. Sprowadzamy matkę ze Szwecji i ma żyć. Kefus? Jaki Kefus? Przecież jego matki sprowadzono już dawno do Polski i nie przeżyły starcia z warrozą. Jego matki są po prostu nieodporne! (Tak sobie rzucam myśli publikowane w internecie, bo osobiście nie wypowiadam się, bo nie wiem czy te matki są odporne czy też nie).
Mamy więc pełnię świadomości tego, że pszczoła A może sobie radzić "źle" w lokalizacji B, ale nie mamy tolerancji dla "kłamiących i oszukujących" pszczelarzy, którzy śmią rzucać jakieś politowania godne rady, podczas gdy ich pszczoły nie sprawdziły się w innym kraju czy na innym kontynencie.
Myślenie pszczelarzy idzie tylko w kierunku genetyki. To "genetyka" ma być dobra. To "genetyka" ma być uniwersalna. Inaczej to mrzonka, kłamstwo.
A genetyka nie może być "zła" czy "dobra". Genetyka to część układanki, która składa się na całość organizmu żywego. To tak jakby powiedzieć, że mechanizm zegarka jest zły, bo nie napędza naszego samochodu. Mechanizm zegarka będzie działał w zegarku... "jak w zegarku", bo został stworzony dla zegarka... nie dla samochodu. Dodatkowo mechanizm zegarka może być perfekcyjny, ale co z tego, jak nie uruchomimy go w odpowiedni sposób - a to nie nakręcimy go czy włożymy odpowiednich baterii (w zależności od tego, jaki to dokładnie mechanizm). Podobnie doskonały silnik samochodu nie uruchomi się i nie napędzi pojazdu, jeżeli nie zatankujemy paliwa, albo zatankujemy złe (np. wlejemy ropę do benzyniaka). Jest to wydawałoby się oczywiste. Tak? To spróbujcie podyskutować z pszczelarzami...
W każdym razie w tym miejscu jest pole do popisu czynników zewnętrznych, które uruchomią odpowiednie mechanizmy genetyczne pszczół w odpowiedni sposób. Chodzi o czynniki, które związane są z ekspresją genów. Do tego dochodzą jeszcze tzw. czynniki epigenetyczne, czyli mechanizmy odpowiedzialne za pozagenowe dziedziczenie cech w zależności od warunków danej lokalizacji. Generalnie wiemy o tym mało. Ja również wiem o tym mało. Bardzo mało. Wiem tylko tyle, że nie mamy pojęcia jako pszczelarze, jak bardzo nic nie wiemy o tym, co odpowiada za zdrowie pszczół (bo przecież nie "brak chorób"...). Wiem tylko, że tych czynników może być bez liku, a każde moje działanie może w jakiś sposób zaburzyć rodzące się przystosowanie. A więc możemy obserwować co się dzieje, oceniać, a przede wszystkim nie przeszkadzać. Jak dokonać tego ostatniego? Jak dla mnie recepta jest prosta i wałkowana od długich lat - tyle, że raczej bardziej poza granicami Polski i w obcych językach. My dopiero zaczęliśmy pojmować zewnętrzną skórkę tej idei, która kieruje nieleczącymi pszczelarzami wielu regionów świata od parunastu czy parudziesięciu lat.
Ta idea jest tak prosta, że każde dziecko się z nią zgodzi. Pomimo tego najtęższe umysły pszczelarskie nie radzą sobie z jej ogarnięciem.
Otóż trzeba mieć swoje pszczoły, selekcjonować je u siebie, rozmnażać te, które sobie radzą lepiej, ale tym które radzą sobie gorzej nie przeszkadzać i dawać im szanse. Przystosowanie nie może zadziałać, jeżeli sprowadzamy na podkarpacie matki selekcjonowane w Niemczech, a powielone z reproduktorki na pomorzu. Nawet jak powielimy te reproduktorki u nas, to i tak może być słabo, bo co najmniej 50% genów nowego pokolenia (matka-reproduktorka) jest "obce" środowiskowo, a więc "włączniki" i "wyłączniki" odpowiednich genów działają dla zupełnie innej lokalizacji. Na pozostałe 50% (trutnie unasienniające lokalnie), też trzeba patrzeć co najmniej sceptycznie, bo w dużej mierze będą to trutnie pochodzące od takich właśnie sprowadzonych matek. Więc nie jest dobrze - przynajmniej z punktu widzenia zdrowia populacyjnego i przystosowania genetycznego.
Okazuje się jednak, że wiele genów jest na tyle plastycznych, że jeżeli wystawimy je na odpowiednie bodźce to mają jakieś szanse przetrwać i rozmnożyć się. Muszą to być bodźce rodzące odpowiedź na środowisko. Pytanie czy te bodźce są faktycznie zapewniane. Strzeliłbym z odpowiedzią, że nie. Ale tak naprawdę nie muszę strzelać, bo po prostu wiem, że nie. Pszczoły są nieustannie przewożone, matki przesyłane po kilkaset kilometrów i dalej, rodziny pszczele są karmione cukrem, polewane kwasami, oddychają oparami twardej chemii, żyją w plastikowych czy styropianowych ulach, lub w opalanych drewnianych. Do tego rzecz jasna nie ma trutni (bo po co?), rójek, "swoich" matek. Bo przecież jak się pojawi matecznik to trzeba go zastąpić obcą matką. Niesamowite, że pszczoły wciąż żyją i jakoś nawet dają się rozmnażać. Chyba tylko dlatego, że ten gatunek jest tak prężny i inteligenty w kształtowaniu swojego środowiska życia.
Ciekawe, że gdy tylko napisze się takie właśnie parę zdań, każdy pszczelarz powie, że te "prawdy objawione" znane są już od dziesięcioleci. Że to nic odkrywczego, bo przecież o tym wszystko od dawna wiadomo. A potem przychodzi nowy sezon i te same osoby sprowadzają kolejne reproduktorki "skądśtam" do swoich pasiek i namnażają je i namnażają. Bo te prawdy są po prostu tak oczywiste, że nie warto ich stosować. I tyle. Oczywiście te sprowadzone pszczoły często są lepsze niż te ich dotychczasowe - zbierają więcej miodu, idą pięknie do siły nie zważając na przeciwności losu, które wstrzymują rozwój miejscowych kundelków. I dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze uaktywnia się efekt heterozji, a tym samym te pszczoły faktycznie mogą być bardziej witalne. Po drugie te pszczoły nie mają wykształconej odpowiedzi na miejscowe problemy. Bo miejscowy kundel już "wie" kiedy lokalny problem mówi mu stop, to i stopuje. Kolejna oczywistość, o której każdy wie. I z której mało kto wyciąga wnioski.
No i cóż. Większość wie, że gdy sprowadzi się matkę pszczół "odpornych" na warrozę, to pszczoły tracą swe "cudowne zdolności" i umierają. Rzecz jasna dlatego to wszystko o czym tu sobie filozofuję w czasie zimowych mrozów, to mrzonki. A z drugiej strony ich prywatne osobiste pszczoły rzecz jasna tej zdolności przeżycia nie mają, bo jakby miały to warroza by się nie sypała przy zabiegach, a oni nie musieliby leczyć - a muszą, i leczą. A więc skąd miałyby nagle tą umiejętność zdobyć, skoro jej nie mają? A tamte je tracą - bo nigdy ich nie miały. Bajki to wszystko i tyle. Chwyt marketingowy - ot co.
Człowiek tak próbuję oswoić wszystko wokół siebie, że w razie gdyby nasza cywilizacja wymarła pociągnął by za sobą wiele gatunków zwierzą, również pszczoły. Dlaczego? zabierając pszczole gen rojliwości pozbawił ją możliwości rozmnażania na takim poziomie by mogła przetrwać. Dlatego prócz oswojonych busfastów trzeba powracać do tych kundelków, które się mnożą same.
OdpowiedzUsuńJa chcę kupić takie kundelki. I co? Każdy mi proponuje jakieś tam bukfasty, elgony i inne, których nazw nie jestem w stanie zapamiętać. Nikt nie ma kundelków na sprzedaż. I proponuje odkłady a ja chcę kupić pszczoły pochodzące z naturalnej rójki. Jak sobie sama roju nie złapię, to chyba nic z tego nie będzie. Niestety z pszczołami jest tak jak z rasowymi psami. Raz miałam rasowca i powiedziałam, że nigdy więcej. Pozdrawiam Ewa
OdpowiedzUsuńEwa, to wszystko jest do zrobienia.
UsuńRójki najlepiej złapać samemu. Można czasem kupić, ale łatwiej odkłady. Jak się zaczyna nie ma się co bać odkładów czy przezimowanych rodzin - pszczoły są na tyle plastyczne, że powinny sobie z tym poradzić (u rójki jest ta zaleta, że należy domniemywać, że ma mniej warrozy na starcie i nie ma plastrów z węzą - ale jak się zaczyna to mówi się trudno i bierze się co dają, albo łapie samemu).
Co do kundelków to jasnym jest, że nie da się kupić kundelków u hodowców, ale nie należy ich też szukać u hodowców :)