Zasada zrównoważonego rozwoju, czyli czas zmienić sposób myślenia - część druga
Jak działa efekt cieplarniany? Polska nazwa nie najlepiej oddaje charakter zjawiska, lepsza jest nazwa angielska: greenhouse effect – efekt szklarniowy.
Gazy cieplarniane (m.in. dwutlenek węgla, metan), obecne w atmosferze Ziemi, działają tak samo jak szyby w szklarni: pozwalają energii słonecznej przenikać do środka, ale zatrzymują ciepło czy raczej spowalniają oddawanie go na zewnątrz. Za znaczne ilości dwutlenku węgla emitowane do atmosfery odpowiadają naturalne procesy zachodzące na naszej planecie. Należy wymienić tu zarówno czynniki biotyczne (ich źródłem są organizmy żywe: rośliny czy zwierzęta, np. oddychanie, rozkład martwych organizmów, pożary lasów itp.), jak i abiotyczne (oddziaływanie nieożywionych elementów środowiska, np. wybuchających wulkanów). Przez tysiąclecia ilość gazów cieplarnianych, a przede wszystkim dwutlenku węgla, w atmosferze była mniej więcej stała, jeśli nawet zmieniała się, to najczęściej na przestrzeni tysięcy lat, a nie dziesięcioleci. Poza tym gazy cieplarniane są niezbędne na planecie, aby mogło istnieć życie, jakie znamy: podtrzymują funkcjonowanie środowiska, w którym wykształciły się złożone ekosystemy. Naturalne procesy ukształtowały się w taki sposób, że ilość wydzielanych gazów cieplarnianych była neutralizowana przez inne procesy, np. dwutlenek węgla był pochłaniany z atmosfery i więziony przez oceany, glebę czy materię organiczną. Ilość gazów cieplarnianych w atmosferze była więc mniej więcej stała i bilansowała energię cieplną dostarczaną przez promieniowanie słoneczne z tą, która była tracona w wyniku promieniowania cieplnego naszej planety; skutkiem tego w przybliżeniu stała była również temperatura na Ziemi.
Szacuje się, że działalność ludzka odpowiada jedynie za ok. 5 proc. całkowitej rocznej emisji dwutlenku węgla - reszta to naturalne procesy, na które człowiek nie ma wpływu. Problem w tym, że te kilka procent nie jest bilansowane przez naturalne procesy neutralizujące dwutlenek węgla – jest to nadwyżka, która kumuluje się w atmosferze. W związku z tym od czasów epoki przemysłowej ilość dwutlenku węgla w atmosferze planety, choć powoli, to systematycznie i stale rośnie, potęgując efekt szklarniowy (dziś szacuje się, że objętościowo jest to 0,04 proc. atmosfery, w latach 80. ub.w. było to ok. 0,03 proc.). Ilość energii cieplnej dostarczanej ze Słońca – choć względnie stała - jest obecnie większa niż ilość energii traconej w wyniku promieniowania (w związku z tym temperatura na Ziemi rośnie). Według szacunków temperatura ziemi podniosła się o 1,1–1,2 st. (rok 2023 może okazać się rekordowy, z temperaturą do 1,5 st. wyższą niż średnia temperatura ery przedprzemysłowej). Wydaje się to niewiele, ale mówimy o średniej temperaturze globalnej.
Zatem ilość emisji podstawowego gazu cieplarnianego w wyniku działalności człowieka, choć znacząca, stanowi względnie niewielką część wszystkich emisji. Ponadto planeta dysponuje mechanizmami ich neutralizacji. Każdy procent emisji, jaki uda nam się zredukować, spowalnia wzrost stężenia gazów cieplarnianych w atmosferze. I choć nie cofnie to zmian, które już się dokonały, da nam czas na przystosowanie. Klimatolodzy często porównują gromadzenie się gazów cieplarnianych w atmosferze do wanny, do której leje się woda. Wannę da się napełnić szybko, odkręcając kurki, ale zrobimy to również wówczas, gdy woda będzie leciała cienkim strumieniem – z tą różnicą, że potrwa dłużej. Ściślej mówiąc, możemy posłużyć się przykładem wanny, do której woda lała się mniej więcej z taką prędkością, z jaką trwał jej powolny odpływ i parowanie – niegdyś te dwa procesy się bilansowały. W epoce przemysłowej do układu dołożyliśmy dodatkowy kran, z którego dopływ wody nie był równoważony. Jeżeli użyjemy tego przykładu, to należy powiedzieć, że osiągnięcie neutralności klimatycznej polegałoby na zahamowaniu dodatkowego dopływu wody do wanny, ale woda, która już tam jest, nie zniknie... Zmiany spowodowane przez ostatnie dekady nie będą więc możliwe do cofnięcia jeszcze przez setki lat (tyle trwa uwięzienie/neutralizacja dwutlenku węgla w glebie i oceanach), chyba że uda nam się opracować jakąś technologię neutralizacji dwutlenku węgla. Nawet jeśli potrafilibyśmy zahamować emisje gazów cieplarnianych z paliw kopalnych, temperatura na Ziemi wciąż będzie wyższa niż przed rozpoczęciem epoki przemysłowej. W konsekwencji oznacza to borykanie się ze wszystkimi znanymi problemami: wzrostem częstotliwości susz, huraganów, zagrożeń powodzi itp. Dziś nie walczymy już o to, żeby było jak dawniej (lepiej), lecz żeby utrzymać stan bieżący.
Paliwo życia
Czy możliwe jest więc funkcjonowanie bez paliw kopalnych? Wydaje się, że jeśli chcielibyśmy utrzymać jakość i styl życia (przede wszystkim styl), to należy odpowiedzieć: nie. Przy odpowiednich inwestycjach możliwe byłoby jednak znaczące ograniczenie emisji dwutlenku węgla w ciągu jednej czy dwóch dekad, bez szkody dla jakości życia. Wymagałoby to też zmiany naszego stylu życia (np. diety, modelu konsumpcji, środków transportu, podróży, korzystanie z lokalnych zasobów i produktów, ograniczenie zużycia energii, korzystania z oszczędnych technologii itp.). Moglibyśmy więc ograniczyć emisje antropologiczne CO2 z 5 proc. do 1-2 proc. (całkowitej rocznej emisji), szukając w tym czasie rozwiązania systemowego (np. technicznego), oraz uruchomić naturalne możliwości planety, które uwięziłyby dużą część z tej dodatkowej produkcji (większe przyrosty lasów, pochłanianie CO2 przez glebę itp.).
Zasuszone pola kukurydzy - częsty widok w Rumunii w 2022 roku
Agresja Rosji na Ukrainę odsłoniła nasze uzależnienie od paliw kopalnych oraz błędy w polityce energetycznej ostatnich dekad (niewystarczające inwestycje w odnawialne źródła energii, brak nowoczesnej sieci energetycznej). Obecnym priorytetem musi być też znaczące ograniczenie zapotrzebowania na energię (co zmniejszy emisje CO2). Działania te nie będą miały jednak sensu, jeśli nie będą podejmowane globalnie, istotny przy tym jest tzw. efekt skali. Gdy jedna osoba będzie korzystała z energii o godzinę krócej, czy zagotuje w czajniku tylko tyle wody, ile potrzebuje, to w perspektywie globalnej nie będzie to miało absolutnie żadnego znaczenia. Natomiast jeśli zsumujemy te działania w gospodarstwach domowych na całym świecie, okaże się, że zaoszczędzimy tym sposobem na tyle duże ilości energii, żeby odnotować to w statystykach emisji. To jednak wciąż promil tego, co jest potrzebne do rozwiązania kryzysu. Podobne działania muszą być podejmowane na innych polach. Lecz i tak zawsze będziemy przy tym stawiać pytania czy i na ile te drobne wybory mają sens? Z tego powodu różne inicjatywy ekologiczne bywają powodem drwin – argumentuje się, że nie są one w stanie niczego zmienić. Nie ulega jednak wątpliwości, że na wielkie emisje składają się miliardy tych małych, z pozoru nic nieznaczących. Potrzebna tu jest systemowa zmiana myślenia, bo otoczenie stale namawia nas do eksploatowania zasobów, dopinguje do robienia zakupów. Poziom społeczeństwa mierzy się wzrostem PKB (produkt krajowy brutto) - zatem jakości naszego życia nie liczymy więc np. poczuciem szczęścia (bo jak to ocenić?), ale tym, ile uda nam się wyprodukować.
Bardzo często próbuje się przekonywać, że od nas, a więc poszczególnych ludzi, tak naprawdę niewiele zależy. Przecież główne emisje CO2 pochodzą z przemysłu, transportu czy rolnictwa. Dodatkowo Europa, która przoduje w nawoływaniu do rozwiązań ekologicznych, emituje stosunkowo niewiele gazów cieplarnianych (nie więcej niż kilkanaście procent wszystkich emisji antropogenicznych), a emisje Polski szacuje się na nie więcej niż jeden procent. (Należy jednak pamiętać o tym, że Europa - jako kontynent, na którym zaczęła się rewolucja przemysłowa - emituje gazy cieplarniane najdłużej. Tym samym odpowiada za większy udział CO2 w atmosferze, niż jej bieżąca emisja. Wracając do przykładu wanny: Europa napełniła dużą jej część, zanim pojawili się inni znaczący emitenci).
Pszczelarstwo, dziedzina rolnictwa
Pszczelarstwo jest częścią gospodarki rolnej (i w dużej mierze od niej zależy), dlatego warto poświęcić parę słów tej dziedzinie. W zależności od tego, co zakwalifikujemy do działalności rolniczej, szacuje się, że odpowiada ona nawet za kilkadziesiąt procent globalnych emisji gazów cieplarnianych, a tym samym efektu szklarniowego (w tym nie tylko dwutlenku węgla, ale także metanu i innych, mniej znaczących, gazów). Emisje ze ściśle rozumianego rolnictwa (a więc gazów, które wytwarzają się podczas prac polowych) generowane są głównie w czasie orki (uwalnianie CO2 z gleby; szacuje się, że w Polsce podczas orki uwalnia się ok. 45 proc. gazów cieplarnianych pochodzących z rolnictwa w tym rozumieniu) oraz hodowlę zwierząt (w Polsce chodzi o emisje metanu od bydła; uwalnianie gazów z odchodów zwierząt odpowiadają za blisko połowę emisji gazów cieplarnianych). Ale do rolnictwa w szerszym rozumieniu (jako produkcja i przetwórstwo żywności) możemy zaliczyć także inną działalność, w tym niektóre gałęzie przemysłu. Możemy tu wymienić: wycinkę lasów pod uprawy (jest to istotny czynnik emisji na świecie, ale mało istotny w Polsce); zużycie paliw kopalnych do ogrzewania hal, ferm, stajni, obór, uprawy pól i transportu; energię zużywana na obróbkę żywności, produkcję maszyn rolniczych czy do przetwórstwa żywności oraz opakowań itp. Niektóre szacunki mówią o tym, że produkcja i użycie nawozów sztucznych odpowiada nawet za do 2 proc. globalnych emisji gazów cieplarnianych (!). Użycie nawozów wpływa też pośrednio na efekt cieplarniany zmieniając ekosystemy, zarówno lądowe jak i morskie, po tym jak trafiają zarówno do gleby, jak i wód gruntowych i powierzchniowych, a z nich do mórz i oceanów.
Naukowcy są raczej zgodni, że bez radykalnego ograniczenia (optymalnie do zera) antropogenicznych emisji gazów cieplarnianych z paliw kopalnych (węgla, ropy i gazu ziemnego) trudno będzie mówić o zatrzymaniu zmian klimatycznych na obecnym poziomie. Przyrodnicy podkreślają jednak, że (choć nie jest to rozwiązanie całego problemu), dzięki utrzymywaniu zrównoważonych, różnorodnych i - w miarę możliwości - dzikich ekosystemów możemy doprowadzić do zmniejszenia ilości gazów cieplarnianych w atmosferze (dzięki pochłanianiu ich przez organizmy i uwięzieniu w glebach i głębinach oceanów) oraz niwelować negatywne skutki ocieplenia, poprawiając lokalne czy regionalne warunki (np. tworząc przyjaźniejszy klimat w rejonach zalesionych, zatrzymując wodę w zdrowych glebach itp.).
Zaorać orkę
Wynalezienie pługa zmieniło historię świata. Niektórzy twierdzą, że było przyczyną sukcesu ewolucyjnego gatunku ludzkiego i fundamentem dalszego rozwoju technicznego cywilizacji. Najstarsze doniesienia na temat sięgają 7-8 tys. lat wstecz. Dzięki odwróceniu skiby ziemi na drugą stronę (i wykorzystaniu innych narzędzi nowoczesnego rolnictwa) uprawa roli stała się prostsza: możemy łatwiej kontrolować proces wysiewu i odpowiednio przysypać nasiona, pozbawiamy też roślinę konkurencji, niszcząc tzw. chwasty.
Ale wynalezienie pługa ma również swoje ciemne strony. Orka niszczy strukturę gleby – ziemia traci przez nią olbrzymie ilości związków organicznych (uwalnianie CO2 oraz innych związków potrzebnych roślinom) i w efekcie szybko dochodzi do jej wyjałowienia. Gdyby ziemia nie była nawożona już po kilku latach wysiewów, nie byłaby dobra do uprawy. Dlatego właśnie prymitywne kultury co kilka lat musiały się przenosić z miejsca na miejsce, a dopiero nowoczesny płodozmian pozwolił na osiadły tryb życia (zbudowanie i utrzymanie struktury gleby odpowiedniej dla wzrostu roślin).
W Słowacji pola w 2022 roku wyglądały podobnie, jak te w Rumunii
Niegdyś zasoby planety wydawały się nieskończone. Wprawdzie Aleksander von Humboldt, podróżnik, geograf, ekolog już w początkach XIX wieku zwracał uwagę na niszczenie ekosystemów, ale wówczas był to problem tylko lokalny. Ekosystemy ziemskie (w skali globu) miały wówczas zdolności regeneracyjne na poziomie wystarczającym, aby przeciwdziałać niszczącej gospodarce ludzi. Sytuacja diametralnie się jednak zmieniała. Wprowadzono więc pojęcie tzw. Dnia Długu Ekologicznego (DDE, ang. Earth overshoot day). Jest to data umowna - uznaje się, że przypada wówczas, kiedy okazuje się, że wykorzystano tyle naturalnych zasobów planety, ile Ziemia może odbudować w ciągu roku. Zatem każda data wcześniejsza niż 31 grudnia oznacza, że w pewnym sensie żyjemy „na kredyt”, kosztem zasobów przeznaczonych dla przyszłych pokoleń. Zużywamy dobra, których planeta nie będzie w stanie odbudować w sposób naturalny. Jeszcze w latach 60. zużywaliśmy mniej zasobów, niż planeta była zdolna odnowić. W latach 70. DDE przypadał w grudniu, w latach 90. - w październiku, w ostatnich dwóch dekadach przesunął się na przełom lipca i sierpnia. Na razie utrzymuje się na na tym poziomie. W roku 2020, z powodów pandemii (ograniczenie konsumpcji, wstrzymanie wielu dziedzin gospodarki), wypadł blisko trzy tygodnie później niż w roku 2019 i 2021. Szacuje się, że rocznie zużywamy 170 proc. odnawialnych zasobów Ziemi. Dzieje się to kosztem zmniejszania zdolności regeneracyjnych planety (im mniej zasobów, tym trudniej je odnowić, przykładowo, jeśli łowiska rybne zostaną przełowione, to populacja nie odnowi się do ilości wyjściowej, a systematycznie będzie się zmniejszać). Rzecz jasna mówimy tu o wyliczeniach globalnych: ta data jest inna w każdym kraju, co wynika z różnic w poziomie konsumpcji. W Polsce (podobnie jak w Niemczech, Francji czy Włoszech) DDE przypada na początek maja. Oznacza to, że my, Polacy, już dziś zużywamy trzy razy więcej zasobów odnawialnych, niż planeta jest w stanie wytworzyć (proporcjonalnie do naszego regionu). W Stanach Zjednoczonych dzień ten wypada w marcu, natomiast w Katarze w lutym. Tymczasem w Chinach, uważanych za globalnego truciciela - w czerwcu. Oznacza, że Państwo Środka zużywa proporcjonalnie mniej zasobów odnawialnych niż Polska – choć oczywiście w liczbach bezwzględnych jest to dużo więcej. Warto także podkreślić, że choć łączna produkcja CO2 w Polsce nie równa się z jej poziomem w Chinach czy Indiach, to na mieszkańca produkujemy więcej dwutlenku węgla niż obywatele tamtych krajów (!). Ten fakt powinien dać do myślenia tym, którzy głoszą, że emisje CO2 powinni ograniczać ci, którzy emitują go najwięcej.
Zasada zrównoważonego rozwoju polega na takim kształtowaniu gospodarki (rozwój społeczno-ekonomiczny) i znajdowaniu rozwiązań bieżących problemów, które pozwolą na zaspokojenie potrzeb współczesnych społeczeństw, bez ryzyka sięgania po zasoby przyszłych pokoleń. Oznacza to, że DDE powinien przypadać po 31 grudnia. Dla Polski oznaczałoby to konieczność trzykrotnego zmniejszenia zużycia zasobów odnawialnych – co nie jest jednoznaczne z trzykrotnym pogorszeniem jakości życia! Należy zatem po prostu racjonalniej korzystać z zasobów, np. używając nowoczesnych, oszczędnych technologii.
Zapraszam za miesiąc na kolejną część tekstu!
ps. więcej zdjęć z rowerowej wyprawy po Rumunii, Węgrzech i Słowacji na moim Profilu FB: "Beequest"
W końcu zeszłego tygodnia (sam początek marca) - po latach walki, w której lały się krew, pot i łzy - ukazała się wreszcie moja pszczelarska książka... No dobra, nie wszystko to się lało. Krwi nie było, łzy też nie ciekły - choć leciały nie raz słowa niecenzuralne - a pot... no cóż, pewnie zdarzyło mi się od czasu do czasu spocić. Lał się za to miód, bo moja żona rozbiła dymion z ok. 25 l tego cennego płynu po 2-3 miesiącach fermentacji. Musiałem rozbierać kuchnię i zdejmować podłogę (drewniana na legarach). Jak się zapewne domyślacie: śmiechom nie było końca!
Od razu napiszę, że ten post jest dla mnie trudny do napisania, bo po pierwsze, trudno mi się samemu chwalić - więc pochwalę się tylko tym, że po latach udało mi się temat domknąć (no dobra, pewnie się czasem jeszcze czymś pochwalę). Po drugie - co chyba nawet istotniejsze ze wstępnych zastrzeżeń - tematy wydawania tej książki, zawarte w niej treści i moja pisanina są tak wielowątkowe i złożone, że nastawcie się na mój dygresyjny sposób wypowiedzi do kwadratu. Oczekujcie więc poniżej dygresji do dygresji zawartych w dygresjach. Mam nadzieję, że najwytrwalszym czytelnikom uda się przy tym śledzić wątek główny tego posta. Pewnie też post nie będzie ułożony ani chronologicznie, ani od wątku najistotniejszego (być może będzie od nieistotnej dygresji przez rzeczy ciut ważniejsze, do tych najmniej ważnych).
Rzecz jasna - od razu i na wstępie - bardzo serdecznie zachęcam do kupienia książki i zapoznania się z zawartymi w niej treściami (między innymi w ten sposób możesz wspierać rozwój pszczelarstwa opartego na naturze)! Mam wielką nadzieję, że Wam się spodoba! Książki nie posiadam we własnej dystrybucji - zajmuje się tym wydawca, czyli Bartnik Sądecki - można ją więc nabyć w sklepie Bartnika. Jeśli ktoś chce książkę kupić, to jedyne źródło jest w sklepie u pana Kasztelewicza.
Już teraz - choć dopiero parę dni temu książka zawitała w domu pierwszych czytelników, zaczynam otrzymywać pozytywne recenzje. Oczywiście, liczę też na te krytyczne - takie, z którymi będzie można racjonalnie i rzeczowo polemizować. Chodzi mi przy tym o polemikę merytoryczną np. z pewnymi uproszczeniami (które na pewno tam się musiały znaleźć, o ile miałbym tą książkę kiedykolwiek skończyć i miałaby liczyć poniżej wielu tysięcy stron) czy przyjętymi koncepcjami, a nie taką, jaka nie raz się tu czy na kanale YT pojawiała (np. znów, upraszczając: "Ty robisz wszystko źle"... no cóż, może i robię? Rób inaczej i nie zawracaj mi głowy...).
Książkę zacząłem pisać bardzo dawno - wiele lat temu. Już wtedy miałem o niej pewne przemyślenia - o treściach, jakie powinny się tam znaleźć. Mieliśmy ją pisać w kilka osób - dzieląc się wątkami i tematami. Potem próbować wszystko jakoś skompilować, zredagować, część wątków wyciąć, poprzesuwać do innych rozdziałów - tak, aby powstała spójna i logiczna całość. Temat jednak nie chwycił od początku, ja zacząłem pisać coś swojego, ale inni współautorzy mniej czy bardziej szybko się wykruszyli. Z różnych powodów po tym, jak miałem już jakąś niewielką część (10-20% obecnej objętości?) temat też porzuciłem na wiele lat. Zacząłem pisywać do "Pszczelarstwa" omawiając tam różne zagadnienia tematycznie i próbując mniej więcej wyczerpać konkretne wątki pszczelarstwa opartego na naturze.
Wreszcie zimą 2020/21 mając kilka miesięcy "wolnego" - po tym jak spadł śnieg, nastąpiła pierwsza od lat prawdziwa zima, która zgoniła mnie z prac przy urządzaniu się i remontach w moim "nowym" (starym, ale względnie niedawno kupionym) gospodarstwie. Pracowałem pewnie wtedy 3-4 miesiące na półtorej etatu - wówczas udało mi się mniej więcej a) skompilować, przebudować, uzupełnić o nową wiedzę i doświadczenia to, co miałem do tej pory - a więc te do 20% napisanych wcześniej, z wiedzą z artykułów do Pszczelarstwa i b) uzupełnić pewnie o dalsze 30-40% (?) tego, czego tam jeszcze nie było, albo było gdzieś porozsiewane po różnych innych źródłach i moich postach.
Wiosną 2021 roku uznałem, że książka jest "napisana" [o losie okrutny, jakżeż byłem w błędzie!] i trzeba zastanowić się nad tym, jak ją wydać. Na początku myślałem, że wydam ją samodzielnie, na własny koszt. Od słowa do słowa zwróciłem się jednak do p. Janusza Kasztelewicza, Bartnika Sądeckiego. Napisałem maila ze spisem rozdziałów i pytaniem czy jest zainteresowany wydaniem. Od razu dostałem odpowiedź, że jak najbardziej. Nie wdając się w szczegóły - bo nie czas i miejsce na to - z różnych powodów mniej czy bardziej obiektywnych - proces wydawniczy trwał blisko 3 lata. W efekcie wypowiedzianych zostało (pod nosem i w myślach) mnóstwo słów niecenzuralnych, ale powstała książka, którą uważam za co najmniej dwukrotnie lepszą niż to, co napisałem w 2021 roku i czego się po niej spodziewałem.
Najważniejsze dla zmian były pierwsze dwie rundy redakcyjne z p. Gabrielą Wilczyńską. Pani Gabriela jest perfekcjonistką, co ma oczywiście i wady, i zalety, ale dla efektu końcowego głównie zalety! W czasie dwóch pierwszych rund redakcyjnych nie tylko bardzo znacząco poprawiła się forma językowa (za co główne zasługi ponosi pani redaktor), ale także książka uległa pewnemu przebudowaniu i uzupełnieniu (za co pewnie musimy się zasługami podzielić +/- po połowie). Po pierwsze, ponieważ rundy redakcyjne trwały - jak mi się wydawało - w nieskończoność, to jeszcze uzupełniłem w książce trochę wiedzy, która się w tzw. międzyczasie (są spory w doktrynie, czy takie słowo istnieje w języku polskim) pojawiła, a którą uzupełniłem. W dużej mierze była to wiedza pochodząca z podkastów pszczelarskich, słuchanych wówczas przeze mnie namiętnie, a odsyłających mnie także do naukowych źródeł. Nie była to wiedza, która by zmieniła w jakikolwiek sposób przekaz czy same założenia - bardziej taka, która uzupełniła źródła naukowe i konkretne fakty z badań, co też dało nowy wymiar różnym moim przypuszczeniom czy wiedzy przekazywanej przez praktyków "z ust do ust". Dzięki temu też dodane zostały nowe wątki i ciekawostki. W efekcie - moim zdaniem - książka bardzo zyskała merytorycznie. Za radą pani Gabrieli w treści głównej pojawiły się rozliczne przypisy - po pierwsze źródła znalazły się bezpośrednio przy przekazywanej wiedzy (źródła wg moich założeń miały być tylko na końcu), a po drugie dzięki nim udało się ujarzmić w pewnym zakresie mój dygresyjny sposób wypowiedzi - pewne wyjaśnienia, wątki poboczne, dygresje i historyjki wylądowały w przypisach, co "wyczyściło" tekst i dało mu (mam nadzieję) spójniejszą całość.
Ponieważ proces wydawniczy trwał wyjątkowo długo - w międzyczasie (wspominałem, że o to słowo spierają się językoznawcy?) doszło sporo nowych i ciekawych badań - w ostatnich latach w temacie odporności pszczół rodzą się jak grzyby po deszczu. Trzeba było je uzupełniać - trudno by je było, moim zdaniem, w książce pominąć. Zresztą, jest to taka pozycja, która pewnie za 5-6 lat w znaczącej części musiałaby zostać uzupełniona o nowe odkrycia (gdyby kiedyś przyszło komuś na myśl ją wznowić). Niektóre ze zmian pojawiały się już nawet na etapie składu - stąd np. wątek o projekcie COMB trzeba było niejako wyrzucić poza główną treść (z osobnymi przypisami), żeby całość składu nie trzeba było robić od nowa... Niektóre pomniejsze wątki dodaliśmy wtedy rozbudowując przypisy... No cóż, gdybym wiedział co to będzie się działo, pewnie nie zdecydowałbym się na napisanie tej książki...
Książka - jak na polskie warunki - kosztuje niemało. Zapewniam jednak, że większość prac i tak zostało zrobione "po kosztach" - ta książka to był ogrom pracy: zarówno przy pisaniu, przy redakcji, jak i składzie i korekcie. Gdyby to było pisane dla pieniędzy, to zapewniam Was, że wolałbym pojechać na miesiąc czy dwa na przysłowiowe szparagi do Niemiec (coś musi być w tym zajęciu, że tak jest o nim tak głośno). Od was, czytelnicy, zależy czy się w ogóle zwróci. A dla rynku wydawniczego w ogóle są trudne czasy. Ale dość o tym wątku. Sam zdecyduj, czy treść i forma tej książki są dla Ciebie na tyle warte, żeby wydać na nią ustaloną przez wydawcę cenę. Dla mnie - tu trochę sam siebie pochwalę - książka jest na pewno wartościowa. Nawet jeśli przeczyta i doceni ją 20 czy 100 osób, ta wiedza wreszcie musiała się ukazać w formie przystępnej i usystematyzowanej - tak, żeby nie trzeba było ślęczeć z google translatorem nad badaniami naukowymi. Moim zdaniem - co zresztą powtarzam od lat - brakowało tej wiedzy na polskim rynku i dla polskiego czytelnika. Dopiero niedawno też zaczęła być wykładana na konferencjach. Z jakiegoś powodu - choć prace nad odpornością pszczół zaczęły się jeszcze w latach 90. ub. wieku, w Polsce robiło się wszystko (świadomie czy też nie), żeby broń boże wiedza nie dotarła do pszczelarzy...
Tego typu zbiór wiedzy w jednej pozycji jest pewnie też niedostępny dla czytelnika zagranicznego (np. po angielsku) - bo przecież każda książka jest inna i każda zawiera inny zakres materiału. Ale też ja tam prawie nic sam nie wymyśliłem i bazowałem na źródłach, które dostępne są po angielsku (książki, publikacje interentowe, podkasty, prace naukowe). Czytelnik znający angielski może do tych źródeł sięgnąć - w Polsce teraz też ma okazję.
O tym co można znaleźć w książce trochę bardziej szczegółowo (opisane pokrótce rozdziały z ich zawartością) - możesz posłuchać choćby w nagranym przeze mnie filmie, na moim kanale YT:
Tych, którzy nie mogą sobie pozwolić na wydatek, odsyłam do artykułów zgromadzonych na tym blogu, albo na stronie "Bractwa pszczelego" - znajdziecie tu i tam podstawę wielu treści i tez, które znalazły się w książce, a to między innymi artykuły o: pszczelarstwie darwinistycznym; naturalnym ulu i zaleszczotku książkowym; metodach selekcji; okresie przejściowym; przemyślenia o pszczole lokalnej; wyjaśnione zagadnienia dot. odporności pszczół; populacjach odpornych/dziko żyjących; pojawiają się tam też sylwetki różnych pszczelarzy - jak np. Erika Osterlunda czy Davida Heafa. Zachęcam do śledzenia strony Bractwa pszczelego, bo tam zgromadzona jest już bardzo duża baza wiedzy, a mniej czy bardziej systematycznie będą się pojawiały nowe treści.
W samej książce nie zawarłem podziękowań - moja żona powtarza zawsze, że jest to pretensjonalne... a żon trzeba słuchać! Tu jednak pokrótce chciałbym podziękować paru osobom (kolejność według losowego klucza).
Dziękuję Mariuszowi Uchmanowi za jego przyjacielską i serdeczną pomoc w opracowaniu infografik i okładki książki! Dziękuję mu też za to, że jakoś znosił moje i pani redaktor ciągłe uwagi do grafik i konieczność nanoszenia wielokrotnych poprawek - także poprawek do poprawek, a nieraz poprawek do poprawek do poprawek. Mariusz ma anielską cierpliwość (chyba każdy grafik mieć musi...) i nawet (na głos) nie używał słów niecenzuralnych - a co sobie myślał, wolę nie wiedzieć i nie dopytywać.
Dziękuję pani redaktor za jej uwagi i cierpliwość do mnie, a także za ogrom jej pracy, który - jak już pisałem wyżej - przyczynił się do takiego obrazu tej książki. Tu też mała uwaga - jakkolwiek wydaje mi się, że czasem niektóre rzeczy można by po prostu odpuścić bez nadmiernej szkody dla książki czy innego tekstu (np. artykułu prasowego), to jednak dziwi mnie to, co ciągle słyszę - zarówno od redaktorów jak i autorów. Widzę, że praca redaktorów często jest niedoceniana (o tym, że tak się czują słyszę od redaktorów, a ten brak docenienia słychać w wypowiedziach autorów). Bo o ile redaktorów trzeba czasem - z braku lepszego słowa - "pilnować", żeby nie wywrócili nam znaczenia, to jednak w kwestii języka zasadnicza ich większość ma po prostu rację i trzeba ich słuchać... A jeśli mówią, że trzeba to napisać inaczej, to po prostu trzeba to napisać inaczej. O ile oni nie muszą się znać na materii książki (rzecz jasna zawsze lepiej jak o tym wiedzą więcej), to my, którym wydaje się, że umiemy pisać, nie zawsze tak naprawdę umiemy, a najczęściej zupełnie nie potrafimy.
Dziękuję Elizie Luty za pomysł graficzny (książka moim zdaniem wyszła wspaniale!) i pani Ewie (Poli Austro) za ich pracę przy składzie. Dowiedziałem się - ale też trochę poniewczasie - że mój pomysł na liczne grafiki wcale nie jest najlepszy... (ale trochę zachęcał do tego pan Janusz mówiąc, że ma być dużo zdjęć). Owszem książka wyszła pięknie, ale niestety część grafik nie była najlepszej jakości, trzeba było je zrobić małe z opływającym tekstem, co dodaje ogrom roboty (tym samym wydłuża skład w czasie) - a nie ujmują jej też rozliczne przypisy. Dziś już o tym wiem więcej i na szczęście nie zamierzam z tej wiedzy już korzystać, bo w całej tej pracy nauczyłem się jednego: żeby nie pisać książek, jeśli chce się zachować zdrowie i żyć w spokoju...
Dziękuję każdemu kto udostępnił mi zdjęcia (kolejność przypadkowa): Łukaszowi Łapce, Patrykowi Słotwińskiemu, Thomasowi Seeleyowi, Sibylle Kempf, Przemysławowi Kasztelewiczowi, Davidowi Heafowi, Jeorgowi Rutherowi, Marcinowi Zarkowi, Erikowi Österlundowi, Torbenowi Schifferowi, Jonathanowi Powellowi, Stephenowi Martinowi, Jeffowi Harrisowi, Thomasowi Gfellerowi, Michałowi Adamczakowi, Marcusowi Nilssonowi, Piotrowi Piłasiewiczowi (Bractwo Bartne) - mam nadzieję, że nikogo nie pominąłem. Kilka zdjęć (3 lub 4, jeśli się nie mylę) użyłem też w ramach tzw. "prawa cytatu".
Dziękuję panu Januszowi Kasztelewiczowi za to, że zgodził się książkę wydać.
Dziękuję panu prof. Jerzemu Demetraki-Paleologowi za napisanie wstępu do książki. Pan profesor miał napisać parę zdań na tzw. czwartą okładkę, jednak ostatecznie napisał dużo więcej i siłą rzeczy trudno by było to tam zmieścić...
Oczywiście dziękuję wszystkim, którzy swoją pracą (naukową, publicystyczną, dziennikarską, podkastową) przyczynili się do tego, że miałem skąd czerpać wiedzę, albo po prostu zwrócili mi na nią uwagę [z osób z Polski - np. Łukasz Łapka, w różnych dyskusjach, czy Kuba Jaroński z Radia Warroza (swoją drogą serdecznie polecam kanały Kuby, na których omawia bardzo ciekawe zagadnienia z zakresu filozofii przyrody, czy ze świata owadów, bo nie tylko pszczoły miodnej i pszczelarstwa); ale osób które zwróciły mi uwagę na ciekawe informacji i badania było rzecz jasna więcej, duża ich część zza granicy].
Przepraszam, jeśli kogoś nie wymieniłem. I dość już pretensjonalnych podziękowań. Ale na prawdę dziękuję.
Na koniec parę dotychczasowych recenzji, które bardzo mi miło czytać:
Eliza: Co ma wspólnego zaleszczotek książkowy z okresem zimowli? Dlaczego nie polubisz dręcza ani nawet świdraczka, mimo iż tak ślicznie się nazywa? Ale ogarniesz, że "plaster pełni w życiu pszczół o wiele ważniejszą rolę niż dom w życiu człowieka".
Z okazji dnia kobiet, mam dla was książkę charyzmatycznego autora (...) Temat naturalnej hodowli pszczół nie jest tu liźnięty jak w popularnonaukowych książkach, temat jest wyczerpany i wyciśnięty do ostatniej kropli krwi. Ale to nie jest książka o pszczołach. To jest książka o miłości i pasji, jak wszystkie genialne książki. Tylko taka emocja powoduje, że jeden człowiek poświęca tyle lat na zbadanie tematu i opisanie go tak szczegółowo (bibliografia mogłaby stanowić osobną publikację). To jest też książka o nieustannym zmaganiu się z przeciwnościami, bo natura wcale różowa nie jest i straszy warrozą. Ale wniosek jest jeden... jeśli walczysz, niszczysz, siłujesz się, to nie osiągniesz takich rezultatów jak z chwilą, gdy zaakceptujesz naturę taką, jaka jest.
Serio, przeczytajcie tę książkę. Jeśli nie zachęciło was to co powyżej, to dodam, że znajdziecie tu masowe mordy, zarazy, współpracę, destrukcję, złych i dobrych bohaterów. I dużo obrazków.
Polecam, wasz grafik
P.S. Zawaliłam to zlecenie, bo czytałam zamiast łamać. Ale nie żałuje, to była świetna lektura.
Daniel: Kawa z miodem budzi we mnie większe kontrowersje niż ta książka.
Opinie z grupy: Świetnie napisana! Czytam już dwie godziny i czuję, że noc będzie bezsenna. Nie można się od niej oderwać. Niestety, raczej nie starczy mi odwagi by zupełnie zmienić sposób pszczelarzenia.
Potwierdzam (...) - książka nie pozwala na oderwanie się. Podoba mi się to wtrącanie wielu własnych obserwacji jak i przytaczanie historii innych praktyków - przez co treść zaciekawia i pozostaje pytanie "co dalej?". Jest wyczuwalnych bardzo duży balans by nie przesadzić z "naukowym językiem". Jeśli taki miał być cel to potwierdzam że został osiągnięty. Po przetłumaczonym na j. polski "Pszczelarstwie dla wszystkich Abbe Warre" to kolejna nowa publikacja którą wchłaniam jak gąbka wodę. Na pewno nie jest to pozycja typu "przeczytaj i odłóż na półkę". Będę do niej wracał.
Pan profesor (ze wstępu/opinii): Trwające od ponad 40 lat zmagania środowiska pszczelarskiego z warrozą opierają się na paradygmacie walki za pomocą chemioterapeutyków, co być może pozwoliło ocalić pszczelarstwo komercyjne. Dziś widać jednak wyraźnie, że w rozwiązaniu problemu warrozy nie posuwamy się do przodu, a kłopoty wręcz narastają. Może przyszedł zatem czas na weryfikację paradygmatu? Albo przynajmniej skorzystanie z metod alternatywnych?
W tym kontekście warta przestudiowania jest książka Pszczelarstwo w zgodzie z naturą, czyli o ewolucji w pasiece Bartłomieja Malety. Opracowanie poparte lekturą kilkuset pozycji piśmiennictwa, a także wieloletnimi doświadczeniami Autora we własnej pasiece przybliża Czytelnikowi problematykę związaną z tak zwanym pszczelarstwem organicznym, naturalnym albo darwinowskim. (...)
Książka Bartłomieja Malety jest zatem przykładem wkładania przysłowiowego kija w mrowisko i zapewne wzbudzi gorące dysputy. Ale przy próbach zmiany paradygmatu takie reakcje są standardem.
Wiele tez przedstawionych na jej stronach zapewne zostanie uznanych za kontrowersyjne, tym bardziej, że Autor nie ukrywa swojego zafascynowania pszczelarstwem organicznym. Ponieważ nierzadko
zdarza się, że adwersarze nie mają wystarczającej wiedzy o problemie, który jest przedmiotem ich dyskusji, omawiana książka może okazać się bardzo pomocna, niezależnie od stanowiska, jakie w tej
polemice zajmujemy. (...)
I wreszcie: publikacja (...) wyróżnia się pod względem edytorskim i graficznym. Świetne, trafnie dobrane fotografie, rysunki i obrazowe schematy, wraz z klarownym systemem odnośników i przypisów, wystawiają Autorowi i Redaktorom doskonałe świadectwo. Dlatego pomimo nielicznych fragmentów dyskusyjnych, uważam, że jest to książka, którą warto mieć w domowej bibliotece.
Czekam od Was na dalsze recenzje - również, a może przede wszystkim te krytyczne i polemiczne (byle były konstruktywne!). Jeśli znajdziecie w książce jakiś błąd (każdy: językowy, redakcyjny czy merytoryczny) koniecznie dajcie mi znać! (ja już znalazłem 3...)