niedziela, 19 czerwca 2016

Kłody, 8 warszawiaków, ulik demonstracyjny i nowe miejsce na pasiekę.

Nie ma czasu na nic. Więc i tu na blogu nie ma kiedy uzupełniać bieżących wydarzeń. Generalnie cała wiosna u mnie pszczelarsko jest słaba. Miodu nie ma, a "model ekspansji" cierpi na problemy z wygryzaniem i unasiennianiem matek pszczelich. Jak tak dalej pójdzie to będę miał kłopot nawet z podwojeniem ilości rodzin, a o zimowaniu na miodzie prawdopodobnie mogę zapomnieć. O tym wszystkim może innym razem, kiedy uda mi się wreszcie podsumować całość namnażania rodzin z początku sezonu. Mam nadzieję, że do pierwszych dni lipca uda mi się jakoś ustabilizować pasiekę i pomału zająć się wzmacnianiem pszczół przed zimą - prawdopodobnie będzie się to wiązało z podkarmianiem ich podobnie jak w zeszłym roku, czyli po litrze co jakiś czas. W każdym razie na chwilę obecną jest co najwyżej średnio.

Tym razem jednak chcę napisać o tym co udało mi się w tym roku uruchomić.

Kłody

Przede wszystkim zapszczeliłem 2 kłody, które leżały na działce od maja zeszłego roku. Do jednej poszła zeszłoroczna matka Elgon z ula warszawskiego (wówczas mojego jedynego warszawiaka), a do drugiej jakieś 3 tygodnie temu (lub chwilę dłużej) trafiła zeszłoroczna córka pszczoły VR. Generalnie Elgon daje sobie świetnie radę. Od paru dni widzę przed kłodą piękne obloty, zakładam więc, że to armia młodych pszczół oblatuje się po raz pierwszy. Czasem zaglądam do kłody przez wylotek i piękny biały wosk aż świeci ze środka. Pszczoły zostały wpuszczone do kłody chyba na początku maja, a obecnie mają już chyba 8 czy 9 plastrów. VR ma się gorzej. Kiedyś z ciekawości zajrzałem do kłody, bo widząc tylko wiszące grono pszczół obawiałem się, że w czasie osadzania straciła się matka. Dodam w tym miejscu, że do kłód zamontwałem poprzeczne beleczki rozsunięte na szerokość ramki wielkopolskiej, a pszczoły osadziłem dając po jednej ramce z jajkami i larwami. Dzięki temu nie w głowie im były ucieczki, a w razie czego miały z czego pociągnąć mateczniki. W każdym razie okazało się, że pszczoły miernie budują, ale budują, matka jest i skromnie czerwi. Nie wiem czego była to wina - w ulu radziły sobie
fajnie, a osadzony pakiet był dość spory. W każdym razie z pszczołami w tej kłodzie funkcjonowały dwa pająki, a w dennicy na ziemi kompostowej i próchnie gniazdo zrobiły sobie mrówki. Pomyślałem, że może właśnie przez te mrówki nie nastąpiła ekspansja i rozwój pszczół (może zbytnio "atakowały" gniazdo pszczele i stąd ich niechęć do rozbudowy?). Przy okazji gdy zaglądałem do kłody, usunąłem pająki i zamontowałem węża ogrodowego skierowanego na mrówcze gniazdo. Podlewam je dwa razy każdego dnia licząc na to, że mrówki się wyprowadzą. Zobaczymy czy pszczołom to pomoże. Natomiast jeden z kolegów żartował, że mieszkanek kłody nie można już traktować jako pszczół bez leczenia...


Warszawiaki

Dodatkowo na chwilę obecną udało mi się wprowadzić pszczoły do 7 kolejnych uli warszawskich. No może do 6... albo i 5, bo w jednym jest garść pszczół, a w drugim okazało się, że matka (córka VR) podjęła czerwienie bez unasiennienia. To już drugi taki przypadek u mnie - poprzedni był w zeszłym roku i również dotyczył córki VR'ki. Pszczoła się wygryzła, szybko podjęła czerwienie (po około tygodniu od wygryzienia), ale po zasklepieniu skromnej ilości czerwiu okazało się, że czerw jest wypukły (trutnie!). A więc do garstek pszczół dodaję co chwila mateczniki i może wreszcie coś z tego będzie. W każdym razie w macierzaku po "kłodowym" elgonie mam młodą matkę na około 4 ramkach pszczół (resztę "pożyczyłem" do innych uli na zaczątki gniazd). Na głównym pasieczysku jest łącznie 5 warszawiaków, z czego tak naprawdę "pewniaków" jest 2. Reszta to rodziny na pół szklanki z matecznikami lub matkami, które jeszcze nie czerwią. Ale na razie niech wreszcie pojawią się matki i się rozczerwią - jak trzeba będzie to za miesiąc zasilę rodzinki ramką czerwiu na wygryzieniu i może to pozwoli im spokojnie dojść do zimy. Może to już nie początek sezonu, ale pszczoły mają jeszcze trochę czasu na odbudowanie się.
Przeglądy robi się ze środka budki, a pszczoły mają wylotek
na zewnątrz. 
Kolejne warszawiaki mam pod domem. Jeden piękny stary ul (blisko czterdziestoletni), obity deskami z korą (niektóre deski się rozsypują po dotknięciu) - tam osadziłem pakiet z moją pszczołą AMM Noris, która w zeszłym roku trafiła do mnie ze Szwecji. Kolejne dwa warszawiki wbudowane są w starą budkę, która leżała w tyle działki. Postanowiłem zrobić tam budkę do apiterapii - do relaksu i wdychania powietrza ulowego. Na razie osadzone rodzinki są dość słabe, ale już po tych kilku tygodniach pomału zaczyna być czuć w tej budce ulem. Do budki trafiły pakiety z matką Elgon i pszczołą VR od Polbarta. Ta ostatnia odbudowuje się mizernie. Choć pszczoły weszły w nastrój rojowy to zrobiony wówczas pakiet nie chce za bardzo ruszyć z rozwojem.

Dlaczego chcę popróbować sił na warszawiakach? Obserwacje jednej rodziny w tego typu ulu pokazały mi, że pszczoły doskonale czują się na wysokiej ramce (wiem, to mógł być przypadek - dlatego właśnie chcę widzieć takich kilka). Pszczoły świetnie na takiej ramce zimują, ładnie idą do siły i nic nie przeszkadza im w odbudowie gniazda (nie mają tzw. efektu sztucznego dna, jaki powstaje w ulu korpusowym gdy pszczoły trafiają na dolne beleczki ramek). Wydaje mi się, że gospodarka typu naturalnego z minimalną ingerencją w pszczele gniazdo będzie do znacznie łatwiejszego zastosowania w takim typie ula, niż w ulu wielkopolskim na niskiej ramce. Ale to na razie moje gdybania i przemyślenia. Praca na 8 ulach być może pokaże mi plusy i minusy tego rozwiązania i za rok czy dwa będę mądrzejszy o to doświadczenie.


Ulik demonstracyjny

Niedawno zadzwoniła bratowa i powiedziała, że pasowałoby zrobić krótką pogadankę o pszczołach w przedszkolu bratanicy... Nie wypadało mi odmawiać, a ponieważ miodu u mnie nie ma w ogóle, to uznałem, że nie mogę iść do dzieci całkiem z pustymi rękami. Poprosiłem więc znajomego o zrobienie mi ulika demonstracyjnego, żeby dzieci mogły zobaczyć jak funkcjonuje żywa rodzina pszczela na plasterku. I faktycznie ten ulik został zrobiony, a od wczoraj siedzi w niej mała rodzinka. W rodzinie jest zeszłoroczna matka (jeżeli się nie mylę to jest to nawet matka przedwojenna z 2014 roku, którą kupiłem wiosną zeszłego roku z przezimowaną rodziną). Rodzina średnio dawała sobie radę - była na 6 plastrach od samej wiosny. Nie szła do siły, nie chciała się rozwijać. Uznałem, że może macierzakowi przyda się jakieś odmłodzenie i powinien sobie wychować młodą matkę. Zapewne, wychowana w takiej rodzinie, nie będzie to najlepsza matka na świecie, ale cóż, niech mają jaką dadzą radę zrobić. Ta matka z ulika demonstracyjnego z kolei dostanie szansę już koło środy na stworzenie nowej rodzinki w nowym miejscu. Czy da sobie radę? Wątpię, ale jak to zwykłem mawiać "pod butem nie dałaby sobie rady na pewno", a zakładam, że większość pszczelarzy już na końcu kwietnia taką matkę by wymieniło. Niech żyje i ma się dobrze jeżeli da radę. Jeżeli nie, to przynajmniej niech da trochę radości dzieciom.


Pasieka od Lasów Państwowych

Około tydzień temu dojrzałem też do decyzji o nowym miejscu na pasiekę. Fakt, mam już 4 i nie bardzo jest kiedy na nie jeździć. Jednak na dwóch mogę trzymać maksymalnie paręnaście uli (powiedzmy 12 - 15), a pod domem nie więcej niż kilka. Matematyka wskazuje na to, że jeżeli chcę myśleć o około 50 - 60 ulach (a mniej więcej tyle będę starał się zimować co roku przez najbliższe lata), to główna pasieka byłaby zbytnio napszczelona (w skrajnym przypadku nawet do 30 uli w jednym miejscu). Prawdopodobnie to miejsce byłoby w stanie wyżywić wszystkie te rodzinki, ale jednak nadmierne napszczelenie w jednym miejscu, to zagrożenie wytrucia, kradzieży czy zniszczenia znacznej części pasieki przy nieszczęśliwym wypadku lub złej woli jakichś ludzi. Powiedzmy, że to również zwiększone zagrożenie rabunkami, przenoszeniem pasożyta czy innych chorób, ale też to mniej spędza mi sen z powiek niż zła wola człowieka. Ot, najwyżej presja selekcyjna byłaby silniejsza. Zdecydowanie bardziej boję się, że potencjalnie kiedyś jeden tzw. "pseudorolnik" wyjeżdżając w południe na oprysk mógłby zniszczyć wiele lat mojej pracy. Więc to spowodowało u mnie chęć założenia nowego pasieczyska. A że pszczoła była niegdyś stworzeniem leśnym to pomyślałem o działce od Lasów Państwowych. Dzięki "sztucznej barci" poznałem już naszego miejscowego leśniczego więc wykonałem do niego jeden telefon i od ręki dostałem miejsce w ogrodzonej szkółce dębowej w środku lasu. Akurat w rejonie, który mnie interesował gdyż poszycie leśne w promieniu paru kilometrów jest w nim znacznie bogatsze, niż w dalszych obszarach, a około kilometra na południe jest miejscowość z niezłymi pożytkami - zwłaszcza akacjowym. Mam nadzieję, że miejsce się sprawdzi i pszczołom się spodoba. Stanowiska zostały już założone, a pszczoły prawdopodobnie trafią na to pasieczysko w środę - na razie około 6 lub 8 rodzin (zawiozę tam małe rodziny z matkami, które dopiero podjęły czerwienie lub rodzinki z matecznikami), a docelowo może koło 12 lub 15 jak w innych miejscach.


To mniej więcej tyle z nowości pszczelarskich jakim udało mi się nadać bieg w tym sezonie. 
Niestety gdy sprawdzałem około 3 tygodni temu, do żadnej sztucznej barci nie przyszła rójka. W pierwszych dniach lipca będę musiał zrobić przegląd rodzin jakie udało mi się utworzyć i może wówczas podejmę decyzję o osadzeniu późnego pakietu w 1 czy 2 skrzyniach. Do tej pory to nie wyszło, a z pszczołami u mnie średnio i prawdopodobnie nie uda mi się wypełnić tegorocznego planu... ale o tym spróbuję następnym razem. 

środa, 11 maja 2016

Zamknięte koło, czyli korespondencja

Po ostatnim artykule do "Pszczelarstwa" dostałem maila od czytelnika. Łatwiej odnosić się do konkretnych obaw czy wątpliwości, bo w dyskusji odnosimy się do "żywego człowieka" i jego konkretnych pytań. Czasem więc taka forma trafia łatwiej do innych niż pisanie "abstrakcyjnie". W związku z powyższym postanowiłem wrzucić na bloga tą korespondencję (oczywiście bez wszelkich danych osób piszących - w tych miejscach umieściłem "trzykropek" - mam nadzieję, że autor maila nie będzie miał mi za złe). 
No i jak zwykle się rozpisałem...


Witam Pana Serdecznie,

(...) jestem pszczelarzem, któremu bliżej jest do natury, niż do stosowania zabiegów chemicznych w pasiece. Dlatego z zainteresowaniem przeczytałem wszystkie Pana atykuły. Przez 5 lat prowadziałem pasiekę z różnym efektem przezimowania stosując jedynie kwas szczawiowy, mlekowy i preparat Beevital. Chciałbym powiedzieć, iż w wieloma Pana tezami mogę się zgodzić, jednak pewna sprawa skłoniła mnie do nawiązania z Panem kontaktu. Proszę traktować moją korespondencję jako dodatkowe żródło informacji a nie jako złośliwość  z mojej strony w Pana kierunku.
Mianowicie stwierdza Pan, iż w toku ewolucji przy braku leczenia pszczół umrą te, które nie mają wykształconych mechanizmów obronnych, a wraz nimi te roztocza, które najdoskonalej obchodzą pszczele "zabezpieczenia" (upraszczając, np. te, które rozmnażaja się najszybciej)... Niestety z warrozą tak się nie dzieje szczególnie w przypadku kiedy tylko jednostki wejdą na tę drogę a cała reszta utrzymywanych pszczół pozostanie przy leczeniu. Otóż warroza potrafi przetrwać na plastrach bez pszczół przez 10 dni i w tym czasie te najbardziej zjadliwe osobniki zostaną przeniesione do innych rodzin, które rabują plastry wypszczelonej rodziny. To jest wyjątek kiedy pasożyt zabija żywiciela a sam potrafi przetrwać. Jak pokazują ostatnie lata pasożyt poddany ostrej selekcji poprzez lecznie potrafi przystosować się do nowych warunków znacznie szybciej niż same pszczoły.
Tutaj pragnę, aby Pan się zapoznał z artykułem pt "Koewolucja między Apis mellifera i Varroa destructor" opublikowanym w Pszczelarstwie 10/2012, gdzie ta sprawa jest przedstawiona. Propozycja namnażania pszczół z rodzin które przetrwały bez leczenia jest słuszna w celu uzyskania populacji pszczół radzących sobie z pasożytem, Jednak należy pamiętać, że matki pszczele nie mogą unasieniać się naturalnie,  ponieważ w środowisku będą trutnie, przekazujące odmienne cechy niż te, które chcemy posiadać u pszczół odpornych na warrozę. Pozostaje więc inseminacja matek pszczelich, co jest realne, ale w przypadku kiedy próbę braku leczenia przeżyje niewielka populacja pszczół to uzysaknie od nich trutni bardzo zmniejszy pulę genów w populacji następnych pokoleń pszczół. Proszę o rozwianie moich watpliwosci jeśli to możliwe.
Pozdrawiam,(...)


Dzień Dobry Panu,
dziękuję za tą wiadomość.
(...), napiszę to z punktu widzenia praktyka-amatora pszczelarstwa, a nie naukowca, bo naukowcem nie jestem. 
Przyznam, że nie czytałem tego artykułu, o którym Pan pisze - z chęcią bym się z nim zapoznał. Jeżeli nie byłby to kłopot, a ma Pan go u siebie poprosiłbym o przesłanie skanu. 
Pana obawy dotyczące kwestii genetycznych rzecz jasna nie są pozbawione podstaw. Jasne jest, że jedna czy nawet sto rodzin odpornych nie jest w stanie przekazać tej odporności nie przejmując w zamian "genów nieodpornych". Ta odporność po prostu by się zgubiła. Dlatego to co Pan pisze jest całkowitą prawdą w przypadku postrzegania pojedynczych rodzin - musielibyśmy wszystkie obserwować, oceniać, stosować sztuczną inseminację itp itd - przy wszystkich tego negatywnych konsekwencjach związanych z ograniczeniem bioróżnorodności (proszę popatrzeć co po latach selekcji opartej na sztucznej inseminacji stało się u Juhani Lundena - jego własne wnioski są takie, że musi przejść ponownie do unasiennienia z wolnego lotu. nie wiem czy Pan śledzi jego dokonania?). Dlatego nie możemy patrzeć na pszczoły (i na roztocza) jako na poszczególne kolonie czy osobniki - musimy patrzeć szerzej: na całą populację. Poszczególne rodziny są dla nas cenne z ekonomicznego punktu widzenia (ja tego absolutnie nie neguję, bo wiem ile wydaję na pszczoły), ale z punktu widzenia populacji są tylko właściwą lub niewłaściwą drogą do rozwoju gatunku. Uważam, że każda nieprzystosowana rodzina jest właśnie tą "niewłaściwą" drogą. Gdy rodzina umiera to boli i serce i portfel, ale patrząc globalnie to taki stan jest tylko zamknięciem ewolucyjnego ślepego zaułka. Zgadza się Pan ze mną?

Poza tym moje słowa o wspólnym równoważeniu populacji pszczoły i warrozy oparte są na pewnej "idealnej" (żeby nie napisać "idealistycznej") wizji, że wszyscy pszczelarze nagle odstawiają chemię (globalnie lub w obszernym regionie). Jestem głęboko przekonany, że wówczas nastąpiłaby sytuacja o jakiej napisałem w publikacji. Jak pisałem wyżej nie znam artykułu jaki Pan wspomniał, ale śmiem domniemywać - znając sytuację pszczelarską - że oparty był na pewnym błędzie metodologicznym. Tj. do badań wzięto populacje w niezrównoważonym stanie. Czyli tą populację, w której zwalczamy jeden organizm (wzmacniając presję na niego), a ratujemy "na siłę" drugi (tak naprawdę "niszcząc" jego przystosowania). Żeby badania były dla mnie wiarygodne powinny odbywać się w warunkach, w których od lat (dziesięcioleci?) nie ingeruje się w procesy przystosowawcze obu gatunków - na dziś być może takie badania można by przeprowadzić w kilku miejscach na świecie: w niektórych rejonach Afryki czy Ameryki Południowej i Środkowej (np. wśród pszczół tzw. zafrykanizowanych) czy może w kilku pasiekach USA (np. u Dee Lusby czy Kirka Webstera, którzy prowadzą pasieki po blisko 1000 pni bez zwalczania pasożyta, a więc można by uznać, że lokalny udział genetyki ich pszczół i "ich warrozy" jest wystarczający dla uznania, że tam te populacje względnie się równoważą). Nie wydaje mi się, żeby przeprowadzenie takich badań w jakimkolwiek miejscu Europy było na dziś wiarygodne. Jak pisałem chętnie przeczytam o założeniach tamtych badań, ale ich wyniki prawdopodobnie będzie można zakwestionować z punktu założenia metodologicznego.  

Pszczelarstwo naturalne oparte na selekcji naturalnej przyjmuje więc inne podstawy. Nie możemy skupiać się na "genach odporności" poszczególnej rodziny pszczelej (oczywiście: to jest bardzo ważne, nie możemy tego lekceważyć i należy takie pszczoły wyszukiwać i włączać do lokalnych populacji), ale musimy oprzeć się na lokalnym przystosowaniu pszczół i bioróżnorodności (ale tej weryfikowanej przez selekcję naturalną, bo sprowadzanie "wszystkiego co lata" i dalej ratowanie "za wszelką cenę" nie ma długofalowo absolutnie sensu). Z tego co piszą pszczelarze organiczni z USA kluczem jest po prostu lokalne przystosowanie (upraszczając: dzikość populacji), a ważne to jest z następujących powodów:
- lepsze zimowanie z przerwą w czerwieniu dostosowaną do warunków zimowych - jeżeli pszczoła nie będzie czerwić 3 lub 4 miesiące zamiast 1 czy 1,5 miesiąca, to znacznie większy procent roztoczy nie przetrwa zimy (umrą po prostu te "starsze"). Wniosek (dla mnie): selekcja pszczół na burzliwy i stały rozwój w sezonie jest błędem ewolucyjnym, bo w efekcie skraca przerwę w zimowym czerwieniu.
- przerwa w czerwieniu w sezonie, spowodowana najczęściej rójką - nie tylko następuje podział pasożyta w rodzinie (a pszczoły mają większą dynamikę rozwoju niż pasożyt), ale też następuje przerwa w czerwieniu w obu rodzinach (rójce i macierzaku), a więc opuszczamy pokolenie lub dwa pokolenia roztoczy. Wniosek (dla mnie): selekcja na brak rojliwości jest błędem ewolucyjnym, bo przez to mamy w jesieni w ulach więcej pasożytów niż moglibyśmy mieć (oczywiście "problemem" tego stanu jest też to, że mamy więcej miodu...). Dodatkowo brak (ograniczenie ilości) rójek przeciwdziała odnowieniu dzikich populacji, które i tak mają coraz mniej dzikich siedlisk.
- radzenie sobie z lokalnymi patogenami - Nie tylko warroza jest problemem. Jak pisałem w publikacji zrzucanie wszystkiego na pasożyta jest uproszczeniem. 
- lepsze trawienie lokalnych źródeł pokarmu (zwłaszcza spadziowych) - to sprzyja lepszemu wyjściu pszczół z zimy, ale także w czasie sezonu sprzyja lepszemu zachowaniu zdrowia (znaczenie diety dla zachowania zdrowia jest nie do przecenienia. W przypadku ludzi pewnie grubo ponad 50% schorzeń, zwłaszcza tzw. cywilizacyjnych, spowodowanych jest złą dietą i stylem życia). 
- umiejętność dostosowania się do warunków pogodowych - czyli np. tworzenie zbyt silnych rodzin na okresy suszy czy chłodów/deszczów przez pszczoły, które nie ograniczają czerwienia na "słabsze okresy" - a w większych rodzinach mogą łatwiej rozsiewać się patogeny.
itp itd

Mój wniosek ogólny jest taki, że nawet bez specyficznej odporności pszczół na warrozę, przy mocno lokalnej populacji (np. półdzikiej AMM, która gdzieś tu jeszcze się chowa po kątach) można wydłużyć życie rodziny pszczelej z roku czy dwóch do trzech czy czterech. A to nie tylko umożliwia względnie spokojniejszą selekcję pszczół, ale też znacząco zwiększa opłacalność hodowli (a w końcu po to te pszczoły mamy), a śmiertelność spada do akceptowalnego poziomu (niejednokrotnie przy leczeniu jest taka sama lub okresowo nawet wyższa).
A więc nawet bez ścisłej selekcji na cechy odporności na warrozę, przy "losowym" unasiennieniu naturalnym (zamiast unasiennienia sztucznego), możemy poprawiać los ogólnej populacji przez jej systematyczne ulokalnianie (do tego kluczem jest jednak selekcja naturalna własnych pszczół, a nie stałe sprowadzanie obcego materiału od hodowców, którzy za wszelką cenę ratują wszystkie rodziny, a rozmnażają wąską populację najmiodniejszych). Stąd ważna jest dzika populacja (a więc siedliska i naturalne uciekające rójki), a sytuacja nie jest tak beznadziejna jak by się mogło wydawać.  

Wracając do dalszych wątpliwości Pana: Czy roztocz przetrwa 10 czy nawet 20 dni bez rodziny pszczelej nie ma żadnego znaczenia gdy rodzina padnie w zimie (i tak varroa nie da rady przetrwać wówczas sama i przenieść się na inną rodzinę) lub gdy lokalnie padnie większa populacja pszczół (nie da rady przenieść się, bo nie będzie miał na co). I znów patrząc na poszczególną rodzinę czy konkretne roztocze ma Pan rację przekazując swoje wątpliwości - boli i serce i portfel. Ale patrząc na stały rozwój obu populacji (trzeba zacząć patrzeć globalnie i długofalowo), to albo ten roztocz zginie, albo, jeżeli nawet uda mu się przetrwać, jego udział w lokalnej populacji będzie minimalizowany z roku na rok, bo przeniosą się tylko niektóre z nich (czyli np. zamiast 1000 na żywej rodzinie przeżyje 100 czy 10). 

Pasożyt przystosowuje się szybciej niż pszczoły, bo następowalność pokoleń ma wielokrotnie wyższą niż pszczoły. Niestety nie będzie inaczej... Z obserwacji wynika, że zacieśnianie presji leczenia na pasożyta nawet przyspiesza tą następowalność pokoleń. Za to następowalność pokoleń pszczół jest znikoma. Proszę zastanowić się np. nad sytuacją, w której hodowca kupuje reproduktorkę i powiela ją przez 4 lata. Skutkiem tego roztocz miał kilkadziesiąt pokoleń na ewolucję, a pszczoły przez 4 lata praktycznie nie posunęły się o krok (cała nadzieja tylko w trutniach). Zgadza się? Wniosek: lecząc znów przyspieszamy ewolucyjne przystosowanie pasożyta do naszego leczenia. Zamknięte koło. A dla mnie długofalowy bezsens naszych-pszczelarskich działań ukierunkowanych na walkę z pasożytem. Niestety: im skuteczniej leczymy tym skuteczniej utrudniamy pszczelarzenie przyszłym pokoleniom i utrudniamy życie pszczole (jako globalnej populacji i gatunkowi, bo być może "ułatwiamy życie" poszczególnym osobnikom ... utrwalając nieprzystosowanie... - znów: zamknięte koło)... 

(...), przepraszam za przydługi mail... ale mam nadzieję, że odniosłem się do Pana obaw czy wątpliwości. Czy nasze postulaty są słuszne? Ja wierzę, że tak. Dla mnie ważne jest też, że wzbudzają zainteresowanie, wątpliwości i refleksje mądrych ludzi. A każdy i tak zrobi co uważa za słuszne i właściwe...
z poważaniem.