Strony

poniedziałek, 8 września 2025

Ukazała się moja książka w wersji angielskiej! Beekeeping in Harmony with Nature

W poście z dnia 14 stycznia 2025 roku opublikowałem na blogu taki akapit: 


"Były też głosy przekonujące mnie do wydania jej po angielsku - bronię się przed tym i odsuwam jakiekolwiek ostateczne decyzje. Po blisko trzyletnim procesie wydawniczym nie mam na to po prostu siły. Myślę jednak, że książka przyjęłaby się lepiej w wersji angielskiej niż polskiej. Pszczelarski świat anglojęzyczny jest daleko bardziej otwarty, niż nasze konserwatywne środowisko - a może tylko mi się tak wydaje? Cóż, niezmiennie zachęcam do zapoznania się z książką. Będzie mi też miło otrzymać jakiś opinie - również te krytyczne."

Pisałem to szczerze i z serca. Po blisko 3 latach wydawania mojej książki zarzekałem się, że to moja pierwsza i ostatnia książka i że ten etap zamykam. Cóż, w pewnym sensie była to prawda: nie napisałem nowej książki. Nie więcej niż parę dni po opublikowaniu tego fragmentu dostałem maila od prof. Stephena Martina, w którym poinformował mnie, że przetłumaczył całą książkę na język angielski - ot tak, w czasie wolnym, za darmo, z chęci szerzenia wiedzy o pszczelarstwie naturalnym i pszczołach odpornych. W mailu przesłał mi przetłumaczony tekst - jak to napisał w spóźnionym prezencie świątecznym...


Ale po kolei. 

Jednym z moich warunków (choć to za duże słowo) przy wydaniu książki (oryginalnej, po polsku) było otrzymanie dużej ilości egzemplarzy autorskich - nawet kosztem wynagrodzenia. Chciałem rozesłać książkę do różnych osób, które w ten czy inny sposób brały udział w gromadzeniu przeze mnie materiałów czy zdjęć, do przyjaciół, znajomych. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że osoby zza granicy nie przeczytają jej, bo po prostu nie znają języka polskiego. Wysłałem więc książkę do Davida Heafa, prof. Seeley'a, czy paru innych. Rozesłałem ją też do różnych osób w Polsce. Już wcześniej - bo przy tworzeniu materiałów na stronę Bractwa Pszczelego miałem kontakt z prof. Stephenem Martinem (obecnie emerytowanym profesorem z uniwersytetu z Manchesteru z Wielkiej Brytanii). Dopytywałem go mailowo, o niektóre sprawy (dawno, dawno temu Thomas Seeley odesłał mnie do prof. Martina - jako specjalisty w tej dziedzinie - z jednym z pytań dotyczących chorób pszczół). Później przetłumaczyłem też jeden z jego tekstów (czy raczej tekst, którego był współautorem): Jak stać się pszczelarzem chowającym pszczoły odporne? 

Na etapie pisania książki poprosiłem Stephena Martina o zdjęcie - przysłał mi zdjęcie ze swoich badań pszczół odpornych na Hawajach (znajdziesz je na stronie 123 polskiej wersji książki). 


Akurat tak się złożyło, że nie pomyślałem, żeby i Stephenowi Martinowi wysłać książkę po jej ukazaniu. Ale gdy poinformowałem go, że książka wyszła i przesłałem mu skan/zdjęcie strony z jego fotografią, on po kilku dniach napisał mi, że próbował kupić moją książkę, ale nie mógł przedrzeć się przez formularze sklepu Sądeckiego Bartnika, aby wysłać ją za granicę. Nie myśląc ani chwili oczywiście napisałem mu, że wysyłam mu egzemplarz - co też w kolejnych dniach zrobiłem. 

Od tego czasu sporadycznie dostawałem maile od Stephena Martina, który proponował mi, że przetłumaczy książkę na angielski. Przekonywał mnie, że publikacja jest warta dodatkowej pracy - a on może to zrobić za darmo, w czasie wolnym. Właśnie przeszedł na emeryturę i kontynuowanie niektórych badań populacji odpornych przeplata z wyjazdami na rower czy wycieczkami w góry - słowem: ma czas i może to zrobić. W czasie wolnym zajmuje się promocją idei pszczół odpornych, a książka wpisuje się w to idealnie. A ja, mając na uwadze to co przeżyłem przy wersji polskiej broniłem się rękami i nogami. Pisałem mu, że nie chcę mu dodawać pracy - co było prawdą, ale tak naprawdę sam jej już nie chciałem. Zależało mi (i wciąż zależy) głównie na wersji polskiej. Wciąż uważam, że w języku angielskim jest bardzo dużo bardzo dobrej literatury w temacie odporności pszczół. 

W międzyczasie dostałem też maila od Jeremy'ego Burbidge'a - wydawcy firmy Northern Bee Books specjalizującej się w literaturze pszczelarskiej, który dowiedział się o książce (w sumie nie wiem od kogo, ale zakładam, że od Stephena Martina) i zaproponował mi wydanie. Warunkiem było jednak dostarczenie mu wersji angielskiej tekstu. Napisałem mu, że mógłbym to rozważyć, gdyby zlecił profesjonalne tłumaczenie i gdybym był w większości wyłączony z tego procesu (tak jak normalnie wydaje się książki w przekładach - autora to mało dotyczy). Wynajęcie profesjonalnego tłumacza na angielski byłoby jednak za drogie. A ja broniłem się przed tą robotą jak mogłem! Byliśmy w punkcie wyjścia. Potem znów miałem oferty Stephena Martina, że to przetłumaczy - tekst tłumaczony automatycznie przez osobę nie znającą polskiego, wymagałby jednak bardzo rzetelnej redakcji - czego - że się powtórzę - chciałem uniknąć. 

Aż wreszcie dostałem wspomnianego niespodziankowego maila, że tłumaczenie jest gotowe i wymaga już tylko redakcji i publikacji. Nie było już odwrotu. 

Nie mogę powiedzieć, że nie odczuwam satysfakcji z tego, że książka się ukazała w języku obcym - jak bym tak stwierdził, to bym skłamał - to spore wyróżnienie przecież. Ale chyba większym wyróżnieniem jest dla mnie to, że książka została na tyle doceniona przez Stephena Martina, że zdecydował się przetłumaczyć ją w czasie wolnym i (dżentelmeni co prawda nie mówią o pieniądzach, ale ja widać dżentelmenem nie jestem) za darmo - odmówił też podzielenia się tantiemami. Pomagał też (a może raczej ja jemu) w procesie redakcji/edycji/korekty. Jestem mu za to niezmiernie wdzięczny i zobowiązany!
Za radą Stephena Martina został także lekko zmieniony podtytuł "o ewolucji w pasiece" zastąpiło "evolutionary solution to the varroa problem" (o ewolucyjnym rozwiązaniu problemu varroa). Szczerze? Wolę polski podtytuł, ale zdaję sobie sprawę, że ten angielski może być bardziej "chwytliwy".

Oczywiście niezmiernie wdzięczny pozostaję też Mariuszowi Uchmanowi - który wykazał się, jak zawsze, anielską wręcz cierpliwością. Do wersji angielskiej musiał (? nie musiał, ale zgodził się) bowiem po raz już bodaj setny przerabiać grafiki (zamieszczać tłumaczenia opisów itp., niektóre grafiki przerabiać). Wszystko to także w ramach przyjacielskiej przysługi. Dziękuję!

Dodam, że Mariusz jest autorem okładki wersji anglojęzycznej - był to projekt/pomysł, który nie został wybrany do wersji polskiej, choć miał też swoich zwolenników. Na przykład pani Gabriela (redaktor wersji polskiej) zdecydowanie opowiedziała się za tym, który został wybrany do wersji angielskiej.


W książce w wersji angielskiej przycięliśmy trochę zdjęć (ok. 20%) aby zmniejszyć ilość stron i tym samym zmniejszyć cenę druku. Zostało też uciętych trochę przypisów - głównie te, które dotyczyły wyjaśnień pojęć angielskich itp. Grafik angielski przy składzie wykorzystał pomysł Elizy Luty - książka jest więc bardzo podobna do wersji polskiej. 

Angielski przekład - oczywiście też z przygodami (a wszystko jak zawsze odbijało się na grafikach - nie tylko Mariuszu, ale i Davidzie, który robił skład angielski) - ukazał się znacznie szybciej niż wersja polska. Od przekazania tekstu wydawcy do druku minęło nie 3 lata, ale raptem około 8 miesięcy... Znacznie lepiej! [Ale zdecydowanie nie na tyle, żeby zachęcić mnie do wydania książki w wersji chińskiej... ]

Mam nadzieję, że książka zostanie doceniona przez czytelników anglojęzycznych - ale tak naprawdę mam nadzieję, że to że ukaże się po angielsku wpłynie jakoś na docenienie jej przez czytelników polskich! To w końcu był mój główny cel. 


Zachęcam do zakupu książki!
- w wersji polskiej na stronie sklepu Bartnika Sądeckiego;
- w wersji angielskiej na stronie Northern Bee Books.


Wersja angielska, niestety, na warunki polskie kosztuje majątek (cena została ustalona na 55 funtów!). Wynika to głównie z kosztów, które szalenie wzrosły w ostatnim czasie... Cóż, ja na książce majątku nie zbiję (no chyba że będzie bestseller... taaa....). Jest to drogo nawet jak na warunki angielskie/anglojęzyczne, gdzie książki kosztują dużo dużo więcej niż w Polsce. Mam nadzieję, że cena nie okaże się zaporowa.


Jeśli uważacie pozycję za wartościową będę wdzięczny każdemu za polecanie książki na swoich stronach, blogach, grupach (zarówno polskich jak i anglojęzycznych). Z góry za to dziękuję. Niech pszczelarstwo naturalne szerzy się jak najmocniej! Zdrowych pszczół dla Wszystkich!


A ja czekam na moje egzemplarze autorskie... Według firmy kurierskiej powinny przyjść już jutro!



ps. Poniżej notka od tłumacza, prof. Stephena Martina, która otwiera książkę:

I became aware of this book after a photo request from the author. When I received a copy of this beautiful book, I translated Chapter 6 using online translators and was so impressed with the quality and depth of the information I discussed with Bartek about producing an English version. He was naturally reluctant due to the vast amount of work that had already gone into to producing the Polish version. Hence, over the 2024 Christmas period I used google translate and Deep L to translate the entire book. This took several days, but then changing the translated text into something beekeepers would understand was a much longer process since many of the beekeeping specific words did not translate well and some were very funny. But further proof-reading between Bartek and myself hopefully resolved most of these issues. We also thank Grant Elliott, Rhona Toff, Steve Riley, Joe Ibbertson and Shan/Clive Hudson for their roles in final proof-reading.

I believe that this book is timely and contains much valuable information for beekeepers around the world wanting to stop chemical control of their varroa population. Only then will this allow the bees to adapt to the mite as nature intended. It has been a labour of love to help translate this book and I have learnt so much along the way. I now hope that many other beekeepers will be able to benefit from Bartek’s insights and hard work involved in researching and writing of this book.

Stephen Martin (March 2025)


I jej tłumaczenie:

Dowiedziałem się o tej książce po otrzymaniu prośby o zdjęcie od autora. Kiedy otrzymałem egzemplarz tej pięknej książki, przetłumaczyłem rozdział 6 za pomocą internetowych translatorów i byłem pod takim wrażeniem jakości i głębi informacji, że przedyskutowałem z Bartkiem przygotowanie angielskiej wersji. Oczywiście był niechętny ze względu na ogromną ilość pracy, która została już włożona w przygotowanie polskiej wersji. W związku z tym w okresie świątecznym 2024 r. użyłem google translate i Deep L, aby przetłumaczyć całą książkę. Zajęło to kilka dni, ale redakcja przetłumaczonego tekstu na coś zrozumiałego dla pszczelarzy była znacznie dłuższym procesem, ponieważ wiele słów specyficznych dla pszczelarstwa nie zostało dobrze przetłumaczonych - niektóre były też bardzo zabawne. Przeprowadziliśmy z Bartkiem dalszą redakcję, która miejmy nadzieję, rozwiązała większość tych problemów. Dziękujemy również Grantowi Elliottowi, Rhonie Toff, Steve'owi Rileyowi, Joe Ibbertsonowi i Shanowi/Clive'owi Hudsonowi za ich rolę w końcowej korekcie.

Wierzę, że ta książka jest na czasie i zawiera wiele cennych informacji dla pszczelarzy na całym świecie, którzy chcą zaprzestać chemicznej kontroli populacji warrozy. Tylko wówczas pozwolimy pszczołom przystosować się do obecności roztocza zgodnie z zamierzeniami natury. Tłumaczenie tej książki było dla mnie pracą pełną miłości i wiele się przy tym nauczyłem. Mam nadzieję, że wielu innych pszczelarzy będzie mogło skorzystać ze spostrzeżeń Bartka i jego ciężkiej pracy włożonej w badania i pisanie tej książki. 

Stephen Martin (marzec 2025)


Dziękuję wszystkim osobom, które wzięły udział w tworzeniu anglojęzycznej wersji mojej książki!

niedziela, 7 września 2025

Projekt "Sztuczna barć" 2025 - Reanimacja!

Jesień, czas zakarmiania pszczół... Nie, zaraz. W tym roku zakarmianie pszczół trwa od końca kwietnia. Mamy tu w okolicy najgorszy sezon, jaki pamiętam - no, może jest zaraz po 2023 roku  (który zresztą przetrzebił całą moją pasiekę...). Głód aż piszczy, zero przybytków, a karmienie letnie było mniej więcej jak krew w piach. A raczej syrop w ul - tylko po to, żeby przy kolejnym przeglądzie było znów sucho... Ale nie o tym będzie teraz, po zakończeniu zakarmiania zrobię jakieś podsumowanie i wtedy będzie coś więcej o bieżącym, czy raczej kończącym się sezonie. 



Sztuczna barć - Reanimacja

Wiosną leśniczy z Brodeł dał mi znać, że trzeba by poprawić wiszące skrzynki, bo linki zaczynają się wrzynać w rosnące drzewa. Nic dziwnego, pierwsze skrzynki zawisły przecież 9 lat temu (ostatnie 6). Przez cały sezon miałem więc gdzieś z tyłu głowy, że trzeba pojechać i odwiedzić każdą ze skrzynek - Najpierw dograliśmy termin, ale przyszedł front, po którym ponoć w lesie było mnóstwo błota i niektóre drogi były ciężko przejezdne. Przesunęliśmy. Potem był sezon urlopowy i kolejny "poślizg" z powodów zdrowotnych. Wreszcie się udało! - wczoraj, tj. 6 września - pojechaliśmy do lasu i podziałaliśmy przy skrzynkach. 


W tym roku spotkaliśmy się w nowym składzie - jak zawsze był Marcin, ale dołączył do nas Tomek. Nie udało się uzgodnić terminu ani z Łukaszem, ani z Mariuszem, którzy - zwłaszcza Łukasz, bo każdego roku w okresie 2016-19 - działali z nami do tej pory. 

Plan był następujący: podjeżdżamy do skrzynki, wchodzimy na drabinę (pożyczoną od leśniczego), luzujemy śrubę rzymską, po 5 minutach jedziemy do kolejnej skrzynki. Wieczorem mamy temat zamknięty. Zabrałem też 2 nowe skrzynki (jeszcze bodaj 3 inne mam gotowe), żeby w razie czego wymienić te, które mogłyby być nadmiernie nadgryzione zębem czasu. To tyle planów. Rzeczywistość - jak zawsze - okazała się bardziej wymagająca. Okazało się, że niektóre skrzynki w ogóle się rozpadają, inne mają zbutwiałe dystanse oddzielające linkę od pni. Tak naprawdę znacząca większość skrzynek wymagałaby wymiany z uwagi na to, że rosnące drzewa wpychały "plecy" skrzynek do środka, co znów wypychało dna i robiło w nich wielkie dziury. Z kolei zacieśniająca się przestrzeń między konarem, a "plecami" sprzyjała nie tylko opisanemu chwilę temu zjawisku, ale i butwieniu pleców z uwagi na zmniejszającą się przestrzeń, która nie schła, ale raczej sprzyjała kompostowaniu różnych przedmiotów i tworzeniu ekosystemów rozkładających drewno. 


Pszczoły w skrzynkach!

Pierwsza "sztuczna barć" na naszej trasie, to skrzynka, w której były osadzone pszczoły - powiesiliśmy ją - o ile pomnę z potomkiniami linii Łukaszowej "16" w 2019 roku. Zastał nas tam widok zarówno optymistyczny, jak i pesymistyczny (z przewagą tego pierwszego). Otóż w skrzynce żyją pszczoły! To był na prawdę super start i świetna niespodzianka na początek wczorajszego dnia.  Niezmiernie żałuję, że nie sprawdzałem skrzynek przez wiele lat - bo ta konkretna miała pszczoły za każdym razem, gdy ją sprawdzałem!... Niestety ostatni raz mogło to być koło 2021 lub 22 roku. Prawdopodobieństwo, że pszczoły żyją tam stale od czasu zawieszenia skrzynki jest niewielkie - ale jednak skrzynka jest w całości zabudowana plastrami. Da się to zobaczyć przez duże dziury... Pesymizm bowiem wzbudził stan "barci". Otóż będąc obok niej na drabinie, miałem wrażenie, że skrzynka trzyma się raczej na plastrach, niż, że plastry trzymają się ścianek skrzynki. Zdecydowanie wiosną trzeba będzie skrzynkę zdjąć i zamienić ją na nową. Jeśli będzie z pszczołami, to trzeba będzie przeprowadzić jakąś logistyczną akcję ściągania całej tej "sztucznej barci" w taki sposób, żeby nie rozpadła się w rękach, czy też przy słabym uderzeniu w drzewo czy podłoże... Cóż, oby pszczoły były wiosną i oby się udało :) 

Druga skrzynka - nieopodal - była całkowicie zgnieciona przez rosnące drzewo - gruby buk. Linka wbiła się w pień, ale udało się ją wyciągnąć. Skrzynkę zrzuciliśmy na ziemię, a na jej miejscu powiesiliśmy nową. 

Potem pojechaliśmy do dwóch kolejnych skrzynek (również powieszonych w 2019 roku) - w jednej z żyły kiedyś szerszenie druga natomiast kiedyś gościła pszczoły (kilka lat temu sama przyszła tam rójka). W zeszłym roku w zimie dostałem też od leśniczego zdjęcie wielkich plastrów, które zbudowane były pod skrzynką. Obecnie (prawie rok później) nie było już plastrów, ale pozostały ich ślady: wosk na drewnie i konarze. Przez otwory widać było w skrzynce jakąś ściółkę - najwidoczniej ptaki czy inne stworzenia ją wykorzystywały. Obydwie skrzynki były zewnętrznie we względnie rozsądnej kondycji, jednak miały zniszczone plecy (w sposób opisany powyżej). Na razie skrzynki zostały na swoich miejscach (po poprawieniu linek i desek dystansowych), ale za maksymalnie 2 lata pewnie trzeba będzie je zdjąć lub wymienić z uwagi na to, że się po prostu rozsypią. 







Zdjęcie od leśniczego - grudzień 2024


Czas leci, a sił coraz mniej!

Po tych dwóch skrzynkach zrobiliśmy krótką przerwę na pizzę, a następnie znów pojechaliśmy w las. Do dwóch skrzynek, które są/były chyba powieszone najdalej od możliwych szlaków komunikacyjnych (wieszaliśmy je w 2017 roku). Co to oznaczało? Otóż trzeba było drabinę i całe wyposażenie nosić daleko... Do tego przy lokalnie względnie wysokich przewyższeniach. 

W pierwszej z tych dwóch skrzynek znów zobaczyliśmy pszczoły! Wylotki były rozdziobane, więc przykręciłem odpowiednio spreparowaną deskę (taką, aby woda po niej ściekała), która pomniejszyła pszczołom wylotek i dzięki temu ułatwiła im obronę gniazda i termoregulację. W tej skrzynce nigdy wcześniej pszczół nie widziałem - odwiedzałem ją przez kilka lat od czasu powieszenia).

Druga skrzynka była jeszcze bardziej rozdziobana niż pierwsza - miała też wypchniętą przez "plecy" jedną z desek dna. Niestety do samochodu było daleko, my już mieliśmy mało czasu (Tomek się spieszył) i ostatnią rzeczą na jaką miałem ochotę to spacer pewnie z kilometr do auta i z powrotem, żeby przynieść deski przygotowane - a jakże - i zostawione - a jakże - w samochodzie. No, może było tego z 700 metrów w jedną stronę, ale wtedy wydawało się, że trzeba by zrobić maraton. Na to nie było ani sił, ani czasu, ani ochoty. W związku z tym p
owpychaliśmy trochę gałęzi w wylotki, żeby je zmniejszyć, w spód "sztucznej barci wsadziliśmy kołek, który go mniej więcej uszczelnił. Oczywiście, jak w każdej poluźniliśmy linki. Cóż, musi wystarczyć na najbliższy rok czy dwa. Wtedy i tak trzeba będzie skrzynkę wymienić. 










Po tych sześciu skrzynkach odwieźliśmy Tomka do jego samochodu, a potem z Marcinem pojechaliśmy w kolejne miejsce. Jeśli mnie pamięć nie myli, skrzynek wisi bodaj 16 czy 17 (z 20? powieszonych) - chciałem więc tym razem przejrzeć i wyserwisować połowę, żeby za kilka miesięcy w czasie jednej dniówki zrobić drugą. 

Pojechaliśmy w miejsce zlikwidowanych miesiąc wcześniej pasiek Las1 i Las3 [o tym w szczegółach może innym razem, ale zlikwidowałem pasieki leśne - z bólem serca, bo to były fajne miejsca - gdyż regularnie miałem tam różne "pszczelarskie wizyty"
. W tym roku przykładowo na pasiece Las3 ktoś  zaczął używać moich pszczół jak swoich: zabrał sobie  wiosną odkład ze starą matką, potem wymienił matkę, na taką z opalitkiem i włożył ramkę z węzą... ale znaków różnych "ingerencji pszczelarskich" było w historii pasiek leśnych więcej]. Najpierw podjechaliśmy do jednej ze skrzynek, na którą często patrzyłem jadąc do pasiek [wydaje mi się - posiłkując się też jakąś tam ułomną dokumentacją - czytaj: "nie chce mi się sprawdzać współrzędnych gps, bo przecież mam je wszystkie..." - że skrzynka ta była powieszona w 2018 roku]. Sporadycznie też pod nią zaglądałem z bliska - i nigdy pszczół w niej nie widziałem. Tym razem jednak okazało się, że skrzynka jest zasiedlona! Obejrzeliśmy tą skrzynkę ze wszystkich stron i postanowiliśmy jej nie ruszać. Otóż skrzynka ta wisi sobie przekrzywiona. Pamiętam nawet tą scenę kiedy Łukasz, który ją zakładał, zszedł z drabiny, a zaraz potem ona zsunęła się z gałęzi i zawisła pod kątem... I tak sobie wisiała i wisi do dziś. Gdybyśmy zdecydowali się ją wczoraj poprawiać trzeba by ją "prostować", a to by oznaczało, że wszystkie wybudowane pionowo plastry przestałyby być pionowe. Słowem, zaraz przed zimowlą zrobilibyśmy pszczołom niedźwiedzią (a raczej sztuczno-bartniczą) przysługę. Okazało się jednak, że skrzynka wygląda dobrze, a linka nie jest nawet wrośnięta w pień. Skrzynka może więc spokojnie poczekać do następnego razu - jeśli będzie to wiosną, to wówczas spokojnie i z czystym sumieniem pszczołom te plastry wykrzywię prostując skrzynkę. Oby żyły. 



W końcu pojechaliśmy do ósmej, ostatniej już tego dnia skrzynki. Mieliśmy już dość. Okazało się, że jestem już trochę za stary na to, żeby śmigać po lesie z ciężkimi skrzynkami narzędziowymi i skakać po drabinie niczym wiewiór czy jakiś rezus. Pech chciał, że z tą skrzynką było trochę kłopotu. Po pierwsze - choć nie została (jeszcze) zgnieciona i była względnie zdrowa - okazało się, że linka mocno wrosła w konar - nie udało mi się jej całej wyciągnąć. Co więcej przerdzewiała i porozrywała się - trzeba więc było ją wymienić. Skrzynka była względnie daleko od drogi gdzie zostawiliśmy samochód, musieliśmy więc zasuwać tam i z powrotem po coraz to nowe rzeczy. Zeszło nam pewnie z godzinę. 

Robotę skończyliśmy po 18 (zaczęliśmy ok. 10.30) i przyznam, że osobiście byłem wykończony. W każdym razie jak już dotarłem do domu ok. 21.30 zorganizowałem sobie od razu pidżama party. 


Wnioski z oględzin skrzynek po latach? 

Po pierwsze: pszczoły!

Okazuje się, że pszczoły do skrzynek przychodzą - jeśli nie od razu, to nawet po latach. Obecnie na 8 odwiedzonych skrzynek stwierdziliśmy aż 3 zasiedlone. Czasem pszczoły chwilę zostają, a czasem nawet chwilę dłużej. Skrzynki się więc przydają jako siedliska. Jeśli nie korzystają z nich pszczoły, to korzystać z nich mogą jakieś inne stworzenia leśne, szerszenie czy ptaki. 
Niezmiernie żałuję, że nie udało mi się skrzynek doglądać każdego roku. Są zbyt rozrzucone po lesie, a ja ostatnimi laty byłem stale w niedoczasie. Wyprowadzka, remont gospodarstwa (który wciąż trwa), pasieka. Nie ma kiedy załadować, więc i sprawdzanie skrzynek schodzi na dalszy plan. Chciałbym niniejszym obiecać, że od teraz już się to zmieni, ale kto wie czy będę w stanie dotrzymać? Niby... cóż szkodzi obiecać, nie?


Po drugie: wnioski techniczne. 

Skrzynki w niektórych lokalizacjach są w lepszym stanie, w innych praktycznie się rozsypały (lub zrobią to lada rok). Trudno powiedzieć od czego to zależy, bo na pewno nie bezpośrednio od ich wieku.  Zapewne bardziej od lokalnych warunków - wilgotności, zacienienia, przewiewu. Niektóre skrzynki z 2019 roku miały się gorzej niż te z lat wcześniejszych. W znaczącej większości przypadków powstają następujące problemy:
- linki wrzynają się w drzewa;
- rosnące drzewo wciska "plecy" do skrzynki (łamiąc je i/lub sprzyjając butwieniu) - co wypycha też dna/dennice;
- skrzynki są rozdziobywane przez ptaki - zakładam, że dzięcioły, bo cóż innego by tak waliło dziobem w dechy? 

Jakie są rozwiązania tych problemów?
Po pierwsze, wydaje mi się, że trzeba zdecydowanie co 2, maksymalnie 3 sezony udać się do każdej skrzynki, poluźnić linki, ruszyć skrzynką tak, żeby drzewo jej nie "oblewało" i nie próbowało pochłonąć. Po drugie zdecydowanie lepiej sprawdzały się deseczki odstępnikowe, które były nawiercone i przez które przechodziły linki. W skrzynkach, w których były po prostu za linkę wsadzone listewki czy kawałki gałęzi/konarów, wyglądało to dużo gorzej - najczęściej po prostu linka przecięła taką gałąź i potem weszła w pień. Bezwzględnie trzeba więc zadbać o to, żeby zawsze deseczek było wystarczająco dużo i żeby siła nacisku rosnącego drzewa była raz na jakiś czas poluzowana. Poluźnianie linki pomoże też na wciskanie "pleców", zachowanie odstępu od drzewa, a może i też tym samym wydłuży znacząco żywotność takiej skrzynki, gdyż zapobiegnie to butwieniu. Podsumowując - trzeba po prostu robić bieżący serwis, albo co 7-8 lat likwidować skrzynkę. Praktykując serwis, wydaje się, że żywotność takiej skrzynki może wynosić co najmniej ok. 15 lat. 

Przy kolejnych skrzynkach zastanowię się też nad jakimś dodatkowym zabezpieczeniem pleców, które powinno spowolnić butwienie. Być może wystarczy olej lniany? A może trzeba drewno nasączyć rozgrzanym woskiem pszczelim? (tak jak to praktykują niektórzy amerykańscy pszczelarze z korpusami ulowymi). To na pewno jest do przemyślenia, bo widzę, że plecy są najszybciej psującym się elementem skrzynek. 

Jeśli natomiast chodzi o rozdziobywanie skrzynek przez ptaki, to wydaje mi się, że po prostu trzeba się z tym pogodzić. Las żyje, to i są ofiary. Raz na jakiś czas można przykręcić deskę na rozdziobaną dziurę, co pozwoli odświeżyć skrzynkę do czasu, aż się rozpadnie. Zastanawiałem się też czy nie można by na wylotku przybić jakiejś grubszej siatki (np. 1x1cm), która zapobiegła by zapewne dostawaniu się tam gryzoni, a być może i pomogłaby zapobiec rozdziobywaniu. Jest kilka argumentów przeciw takiemu rozwiązaniu: to siedlisko jest bardzo dobre i dla ptaków - więc czemu im tego odmawiać?; taka siatka na pewno przeszkadza też trochę pszczołom więc być może byłaby czynnikiem, który zmniejszałby potencjał takiej skrzynki dla pszczół i wpływał na mniejszą liczbę zasiedleń; w jednej ze skrzynek (nie odwiedzaliśmy jej teraz) widziałem też wydziobane dziury po bokach - a więc samo zabezpieczenie wylotka to za mało.

Co dalej ze "sztuczną barcią"?

Zaczynając projekt myślałem, że uda mi się wieszać po 5 skrzynek rocznie, aż powieszę ich co najmniej 50-60. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że przyjdzie mi się przeprowadzić i czeka mnie remont całego gospodarstwa. Przez wiele lat nie miałem więc czasu i głowy na kontynuowanie projektu. Obecnie mieszkam około lub lekko ponad 100 kilometrów od leśnictwa w Brodłach - jest to więc czynnik mocno utrudniający tworzenie nowych siedlisk dla pszczół. Tu, gdzie mieszkam, w najbliższym rejonie są praktycznie same lasy prywatne, a napszczelenie owadami z pasiek jest absurdalnie wysokie. Podjąłem więc decyzję, że tutaj nie będę wieszał skrzynek - chyba że jakieś pojedyncze, tak, jak powiesiłem jedną na swojej działce opodal pasieki. Będą to jednak raczej wyjątki niż reguła. Jeśli chodzi natomiast o "sztuczną barć" na starych śmieciach, to liczę na to, że uda mi się wygospodarować co najmniej jeden dzień w roku, aby od tego czasu regularnie "serwisować" te skrzynki, które już wiszą. Już za kilka lat (i to bardziej 2 niż 5) kilka z tych skrzynek, które obecnie odwiedziliśmy rozpadnie się z powodu zbutwiałych pleców. Trzeba będzie je zdjąć lub na ich miejsce powiesić nowe. Mam więc nadzieję, że uda mi się utrzymywać około kilkunastu skrzynek, być może za parę lat powiesić jakąś jedną lub dwie nowe - do czasu aż już całkiem nie dam rady bawić się w rezusa i trzeba będzie zacząć mocno stąpać po ziemi. 



Jak zawsze życzę wszystkim zdrowych pszczół przed nadchodzącą zimowlą. Ale przez "zdrowe" nie rozumiem pszczół zalanych truciznami zabijającymi roztocza, ale po prostu odporne i dobrze zaadaptowane do lokalnych warunków. Takie pszczoły są w naszym zasięgu. Obecnie jednak utrzymują się niekorzystne tendencje, bo pszczelarze wciąż uparcie nie chcą zdrowych pszczół, a wolą te leczone, obce, źle zaadaptowane. Byle miód nosiły. Cóż. Nieustannie wierzę w pszczoły, ale niestety coraz mniej wierzę w pszczelarzy. 

Zachęcam do sięgnięcia po moją książkę "Pszczelarstwo w zgodzie z naturą, czyli o ewolucji w pasiece". Tam znajdziesz usystematyzowaną wiedzę o zdrowiu rodzin pszczelich i populacji pszczół. A już niedługo nowa informacja w tym temacie! 


Ps. Od dziś mamy też nowego zwierza - ma rodowód... ze schroniska. Pamiętajcie - nie kupujcie psów rasowych i nie kupujcie pszczół rasowych! Najlepsze są kundelki!



środa, 11 czerwca 2025

"Dziesięć lat to realistyczny termin", czyli o metodach biotechnicznych dr. Ralpha Büchlera - część 2

W czerwcowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się druga część mojego artykułu omawiającego metodę dr Ralpha Büchlera i grupy Varroaresistenz-2033. 
Zapraszam.




"Dziesięć lat to realistyczny termin", czyli o metodach biotechnicznych dr. Ralpha Büchlera - część 2. 

Ralph Büchler oraz ruch Varroaresistenz-2033 propagują rozwiązanie problemu warrozy za pomocą metod, które uwzględniają wszystkie aspekty biologii pszczół, roztocza Varroa destructor i powiązanych z nim wirusów. Wypracowano procedury symulujące naturalny cykl życiowy pszczół i letnią przerwę w czerwieniu matek, prowadzące do zmniejszenia populacji dręcza w rodzinach pszczelich i ograniczenia transmisji poziomej patogenów w newralgicznym dla pszczół okresie, co powinno zapewnić wychów zdrowej pszczoły zimowej.



Wychów pszczoły zimowej rozpoczyna się pod koniec lipca i trwa do połowy lub końca września. W zależności od regionu i panujących w danym roku warunków atmosferycznych, terminy te mogą się nieco zmieniać. Uważa się, że pszczoły wychowywane wcześniej wyeksploatują się podczas opieki nad czerwiem oraz zbierania i przerabiania pokarmu na zimę, natomiast pszczoły wygryzające się później nie zdąża osiągnąć pełnej dojrzałości, wychowując się w gorszych warunkach będą gorzej odżywione (brak świeżego pyłku), a nawet nie zdążą się oblecieć przed zimą. A zatem uznaje się, że ani jedne, ani drugie nie mają dużych szans na przetrwanie zimy. Wychowywane późno pszczoły mogą wręcz stanowić dla rodzin obciążenie, m.in. na skutek spożywania części zimowych zapasów pokarmu.

Aby pszczoła zimowa była zdrowa powinna wychowywać się w rodzinie wolnej od inwazji dręcza (lub porażennej w niewielkim stopniu) i ryzyka rozwoju infekcji wirusowych, których pasożyt jest wektorem. Jeśli zabieg przeciwwarrozowy zostanie wykonany w sierpniu, ale w rodzinie doszło już do rozwoju infekcji wirusowej, to w strategicznym dla rodziny okresie poziom (ładunek) wirusów w organizmach pszczół będzie wciąż wysoki. Konieczne jest więc wykonanie zabiegu na tyle wcześnie, by nie tylko populacja dręcza była na relatywnie niskim poziomie, ale także, by nie doszło do intensywnego zakażenia pszczół wirusami. Ralph Büchler, stwierdził, że najlepszy czas po temu trwa od końca czerwca do początku lipca. W przypadku rodzin poddawanych zabiegom w tym okresie liczebność populacji pszczół (siła) rodzin kolejnej wiosny była istotnie wyższa niż grupie leczonych później (niezależnie od metody). Z kolei siła rodzin, które leczono w sierpniu, kolejnej wiosny były słabsze niż te, w których kurację przeprowadzono w lipcu. Warto zauważyć, że zabieg biotechniczny wykonany zaraz po szczycie sezonu obniża poziom inwazji dręcza przed okresem letnich rabunków. Dzięki temu wówczas pszczoły nie rozprzestrzeniają patogenów między rodzinami – a jeśli już, to na pewno w ograniczonym stopniu.

Büchler twierdzi że: „Nawet teraz pszczelarze, którzy są zainteresowani tym kierunkiem, mogą robić to niezależnie od postępowania pszczelarzy w sąsiedztwie i nie będą dla nich stanowić ryzyka. A tak naprawdę jest odwrotnie: problem stanowią ci pszczelarze, którzy nie potrafią utrzymać porażenia poniżej pewnego poziomu we właściwym czasie, czyli na początku okresu wychowu pszczoły zimowej w lipcu. To są wszyscy ci pszczelarze, którzy używają kuracji chemicznych, i którzy spóźniają się z zabiegami prowadzonymi nieskutecznymi metodami. W tym jest problem”.

Niektórzy przeciwnicy metody Büchlera przekonują, że nie uzyskali dobrych wyników używając izolatorów, ponieważ w niektórych rodzinach zbyt mała populacja zimujących pszczół była przyczyną ich zagłady. Mogła to być jednak konsekwencja zbyt późnego zastosowania tej metody. Jeżeli usuniemy z rodziny czerw w sierpniu, a nie przykładowo w pierwszych dniach lipca, to pszczoła zimowa będzie porażona wirusami, bez względu na aktualną liczebność populacji dręcza. Po wtóre, w sierpniu rodziny pszczele mają niewątpliwie inną dynamikę rozwoju – przygotowują się już do zimowli – matki nie będą więc tak intensywnie stymulowane do czerwienia, jak w okresie wcześniejszym. Odebranie czerwiu późnym latem (właśnie tego, który powinien stanowić pszczołę zimową) może skutkować nadmiernym osłabieniem rodziny, a w kontekście leczenia – okazać się niewystarczające. Wskazany – optymalny pod względem skuteczności zwalczania inwazji Varroa – termin przełomu czerwca i lipca jest jednak zbyt wczesny dla wykonania kuracji przy użyciu chemioterapeutyków w wielu pasiekach. Po pierwsze, w tym okresie rodziny są zazwyczaj w szczytowej fazie rozwoju – mają więc bardzo dużo czerwiu, w którym „ukrywają się” samice dręcza. Po drugie, w wielu pasiekach trwa jeszcze zbiór miodu, albo przygotowanie do wykorzystania kolejnych pożytków (np. gryki) i zastosowanie leków mogłoby doprowadzić do skażenia produktów. Tym bardziej, że niektóre leki podaje się silnym rodzinom w wyższych dawkach.

Aby przeprowadzić kurację w szczycie sezonu można zastosować kilka rozwiązań (pierwsze dwa to moje propozycje). W przypadku rodziny silnie porażonej dręczem odbieramy jej miodnię i przekładamy ją do innej rodziny, a następnie wykonujemy zabieg przeciwwarrozowy (rodzinę wycofujemy z produkcji). Następnie tworzymy z niej odkłady (na sprzedaż lub do własnej pasieki). Możemy ją także wykorzystać do przygotowania plastrów z pokarmem, które przed zimą podamy innym rodzinom (to jednak grozi wzmacnianiem transmisji poziomej patogenów w pasiece).

Jeśli rodzina jest słabiej porażona, to możemy opóźnić zabieg – za bezpieczny uznaje się próg porażenia poniżej 3 proc. Być może, w przypadku jeszcze mniejszej inwazji (np. ok. 1-2 porc. w początku lata) będziemy mogli w ogóle z niego zrezygnować w danym sezonie. W takich rodzinach, nawet jeśli porażenie dręczem wzrośnie w końcu lata, pszczoła zimowa powinna wychowywać się w bardzo dobrych warunkach. Rodziny takie są też bardzo cennym potencjalnym źródłem reproduktorek, które mogą wykazywać pewien stopień odporności na warrozę. Przy niskim stopniu porażenia dręczem nawet później wykonana kuracja (np. w końcu lipca) może moim zdaniem zapewnić wychów zdrowej pszczoły zimowej. Inną ewentualnością jest przeprowadzenie kuracji substancją, która nie powoduje niebezpiecznego dla zdrowia zanieczyszcza produktów pasiecznych (np. kwas organiczny, olejki eteryczne). Doktor Büchler i ruch Varroaresistanz-2033 propagują użycie metod biotechnicznych, a więc wykonanie zabiegów ograniczających populację dręcza bez użycia tzw. chemii. Jeżeli nawet przygotowujemy się do zbioru miodu z lipcowych pożytków możemy sterować rozwojem rodziny (a jednocześnie kuracją), aby na ten czas jej struktura była optymalna. Zapewnimy jej wówczas dużą populację dorosłych pszczół, a małą ilość czerwiu otwartego. Nawet słabsza rodzina prowadzona w ten sposób może zapewnić większe zbiory miodu, niż bardzo silna z dużą ilością czerwiu „zużywającego ” miód i pierzgę.

Metody biotechniczne


Zabiegi proponowane przez ruch Varroaresistenz-2033 bazują na różnych koncepcjach uzyskania bezczerwiowego stanu w rodzinach. Zostały one opisane szczegółowo w podręczniku autorstwa Aleksandra Uzunova, Martina Gabela i Ralpha Büchlera pt. Letnie przerywanie czerwienia matki w walce z chorobami pszczół (2024). Warto jednak przytoczyć chociażby w skrócie kilka podstawowych zasad zalecanych przez autorów. Wybór metody będzie zależał zarówno od koncepcji prowadzenia pasieki, jak i naszych poglądów. Dla przykładu: inną metodę wybierzemy w przypadku, gdy planujemy powiększać pasiekę, a inną, jeśli nie jesteśmy tym zainteresowani. Nasze działania mogą być także podyktowane poglądami na temat niszczenia czerwiu (różne etyczne i praktyczne punkty widzenia). Autorzy podręcznika wskazują trzy metody biotechniczne: usunięcie czerwiu, zamknięcie matki w klateczce, izolacja matki na plastrze.

Usunięcie czerwiu


Szacuje się, że w komórkach z czerwiem zasklepionym znajduje się do 85 proc. samic dręcza z populacji obecnej w rodzinie pszczelej. Wykonany w takich warunkach zabieg przeciwwarrozowy tzw. chemią niszczy jedynie niewielką część pasożytów, dlatego powinien być powtarzany lub wykonany lekiem działającym długookresowo. Ten etap rozwoju roztocza można jednak wykorzystać przeciwko niemu. Całkowite pozbawienie rodziny czerwiu pozwala bowiem pozbyć się wysokiego odsetka samic Varroa i zapewnia wysoką skuteczność wykonanego wówczas zabiegu przeciwwarrozowego. Usunięcie czerwiu nie oznacza konieczności jego utylizacji – można go wykorzystać do utworzenia nowych rodzin, umieszczając plastry w rodzinie pozbawionej czerwiącej matki, a następnie, po wygryzieniu się pszczół, wykonać w niej jeden zabieg. Starszy niezasklepiony czerw (tuż przed zasklepieniem) można podać do rodziny (najlepiej z zaizolowaną matką) skłaniając kolejne pasożyty do wejścia do komórek i wówczas ponownie go usunąć. Wyleczone pszczoły możemy też połączyć ponownie z rodzinami. Rozwiązań jest bez liku, a ograniczeniem jest tylko brak wyobraźni i pomysłowości pszczelarza lub inne prozaiczne problemy typu brak sprzętu pasiecznego, brak miejsca na pasieczysku na kolejną rodzinę itp.

Izolowanie matki w klateczce


Metoda ta jest dość prosta, wymaga jednak odszukania matki, a sama kuracja wymaga czasu (matkę więzimy w klateczce aż do wygryzienia się ostatniego czerwiu). Matkę można zamknąć w klateczce transportowej lub innego rodzaju – ważne by pszczoły miały do niej dostęp i mogły swobodnie roznosić po ulu substancję mateczną, dlatego co najmniej jedna ściana klateczki powinna być wykonana z kraty odgrodowej. Można również wykorzystać izolator Chmary. Wymuszona przerwa w czerwieniu matki może wpływać na rodzinę równie pozytywnie jak ta naturalna, spowodowana wyjściem roju. Zabieg przeciwwarrozowy wykonany po wygryzieniu się całego czerwiu jest znacznie skuteczniejszy, bowiem żadna z samic dręcza nie ukrywa się pod zasklepem. Zazwyczaj udaje się wówczas zniszczyć większość obecnych w rodzinie pasożytów. Metoda ta nie eliminuje całkowicie kuracji chemicznej, pozwala jednak ograniczyć ilość aplikowanej substancji (jeden zabieg w ciągu całego sezonu).

Izolacja matki na plastrze


Zamykając matkę w izolatorze z plastrem możemy całkowicie zrezygnować ze stosowania substancji chemicznych. Wydaje się, że to rozwiązanie zapewnia najlepszą kontrolę nad sytuacją w ulu i pozwala najpełniej sterować rozwojem rodziny. Metoda jest kombinacją dwóch poprzednich. Samice dręcza wchodzą do komórek z larwami w zaizolowanych plastrach, a te po zasklepieniu są z rodziny usuwane. Zaizolowany plaster stanowi więc pułapkę na roztocze. Najczęściej stosuje się izolatory jedno-, dwu- lub trzy-ramkowe, dlatego w tej metodzie nie ma konieczności usuwania tak dużej ilości czerwiu, jak w rozwiązaniu pierwszym. Jesteśmy natomiast w stanie całkowicie kontrolować czerwienie matek (wiemy, kiedy umieściliśmy plaster w izolatorze, a więc znamy wiek czerwiu). Usunięte z izolatora plastry z czerwiem zasklepionym (z kilku rodzin) możemy wykorzystać do tworzenia nowych rodzin. Po wygryzieniu się pszczół dopuszcza się wykonanie jednego zabiegu przeciwwarrozowego. Oczywiście zawsze do wyboru pozostaje opcja zniszczenia czerwiu wykluczająca konieczność wykonania jakiegokolwiek zabiegu. Przy bardzo wysokim porażeniu rodzin przez roztocza takie postępowanie – z gospodarczego punktu widzenia - wydaje się najkorzystniejsze. Dobrej jakości izolatory ze stali nierdzewnej kosztują niemało – zwłaszcza, gdy musimy kupić ich dużo. Można je jednak zrobić we własnym zakresie z krat odgrodowych, co nie jest zbyt skomplikowane (również instrukcja zamieszczona została we wspomnianej książce). Oczywiście izolatory metalowe są trwalsze i lepszej jakości. Pszczelarze, którzy je stosowali uważają, że to inwestycja warta swej ceny. Pszczoły po takich zabiegach wychodzą z zimy silniejsze, błyskawicznie się rozwijają, mają więcej wigoru i są bardziej produktywne.

Biotechnika - i co dalej?


Pytanie to uważam za najistotniejsze. Metod zwalczania dręcza, jest bez liku – wiele bardzo skutecznych, m.in. metody biotechniczne. Czy jednak dzięki ich wykorzystaniu rozwiążemy problem warrozy? Sądzę, że wdrożenie biotechniki w zwalczaniu dręcza pszczelego ma duże szanse powozenia w wielu pasiekach. Nie wiem natomiast, czy powszechna stanie się także idea konieczności wypracowania „odporności pszczół na warrozę w Europie do 2033 roku”.

Ralph Büchler podkreśla, że najważniejsze jest stworzenie metod, które nie tylko umożliwią pozbycie się dręcza, ale przede wszystkim pozwolą cieszyć się posiadaniem pszczół odpornych na jego inwazję. Konieczne jest więc powszechne włączenie metod hodowli takich pszczół. W Polsce mamy w tym temacie duże zaległości. Nasi hodowcy nierzadko sami otwarcie twierdzą, że nie posiadają wystarczającej wiedzy o metodach selekcji pszczół odpornych na tego pasożyta, mimo że wiele zachodnich środowisk dyskutuje o nich od dziesięcioleci. Dla przypomnienia: we Francji John Kefuss jeszcze w latach 90. ub.w. selekcjonował pszczoły higieniczne, a w 1998 roku porzucił zabiegi zwalczające dręcza; Paul Jungels z Luksemburga rozpoczął selekcję już w 2000 roku, a Juhani Lunden z Finlandii w 2002 roku (ostatni zabieg przeciwwarrozowy wykonał w 2008 roku); Erik Österlund wybrał się po odporne pszczoły do Afryki jeszcze w 1989 roku i w 2020 roku ostatni raz leczył pszczoły; Terje Reinertsen z Norwegii zaprzestał leczenia ok. 2000 roku. Zaawansowane prace badawcze i hodowlane w Niemczech, Holandii, Wielkiej Brytanii (i w wielu innych krajach Europy) trwają od dawna. W Polsce dopiero dziś – 44 lata po inwazji dręcza – niektórzy deklarują gotowość do zajęcia się tym zagadnieniem. Mamy więc wiele do nadrobienia.

Odstąpienie od leczenia zimowego


Ralph Büchler przekonuje, że konieczne jest zaniechanie tzw. leczenia zimowego (od jesieni do wiosny). Kontrola inwazji w tym terminie uznawana jest natomiast obecnie za kanon. Według niego taki schemat leczenia rodzin podyktowany został stosowaniem chemioterapeutyków, których nie można używać w sezonie (czyli wtedy kiedy według niego kuracje są najbardziej pożądane). Z tego względu leki stosuje się późnym latem i jesienią, a także w okresie bezczerwiowym (zimą). Według naukowca przynoszą one więcej szkody niż pożytku, ponieważ o tej porze nie uda się cofnąć negatywnych efektów pasożytowania roztocza (spadek kondycji pszczół zimowych, niedożywienie, rozwój infekcji wirusowych). Wielokrotne powtarzanie zabiegów prowadzi do chronicznego podtrucia robotnic, kontaminacji i/lub wyjałowienia środowiska ula, powstawania opornych, bardziej zjadliwych szczepów patogenów. Z własnego wyboru tkwimy więc w zaklętym kręgu chemizacji pasiek.
Wpływ terminu kuracji na poziom infestacji Varroa destructor w newralgicznym okresie, czyli podczas wychowu pszczół zimowych.


Büchler uważa, że kuracja zimowa jest potrzebna rzadko. W sytuacji, gdy pszczoły zimowe wychowują się w rodzinie o niskim porażeniu dręczem (i niskim poziomie zakażenia wirusami) – a więc są zdrowe i długowieczne – wzrost poziomu inwazji, jaki może nastąpić w wyniku odbudowy populacji pasożyta lub reinwazji, nie powinien grozić jej zagładą (nawet przy obecności ok. 500 roztoczy). Większość pszczelarzy sądzi, że taka liczba samic Varroa oznacza śmierć rodziny, natomiast ja jestem pewien, że rację ma dr Büchler. Pasożytowanie roztoczy na dorosłych pszczołach zimowych, posiadających ciało tłuszczowe bogate w substancje odżywcze (nawet wtedy, gdy w trakcie żerowania dojdzie do zakażenia pszczół wirusami) jest dla nich znacznie mniej szkodliwe, niż pasożytowanie dręcza na ich formach rozwojowych (podczas wychowu tego pokolenia pszczół).

Biotechnika jako narzędzie selekcji


W pewnym sensie metody biotechniczne można traktować jako narzędzie selekcji – z pewnością bardzo ułatwiają hodowlę. Stosując się do najlepszego wzoru kurację biotechniczną należy wykonać w szczycie sezonu lub bezpośrednio po nim, czyli w czasie kiedy nawet wysokie porażenie dręczem nie stanowi bezpośredniego zagrożenia dla życia rodziny. Ralph Büchler mówi: „Wtedy (wiosną – aut.) rozwój rodziny pszczelej jest szybszy niż poziomu porażenia, a więc nie ma problemu – nikt nie ma problemów z dręczem w kwietniu, maju i czerwcu. Potem znów wykonasz zabiegi, więc nie martw się, pozbądź się stresu”. Wiosną możemy więc w pewnym sensie zlekceważyć populację dręcza (z zastrzeżeniem, że pszczoła zimowa była zdrowa). Nawet jeśli poziom porażenia pasożytem (i ewentualne zakażenie wirusami) będzie wówczas wysoki, to nie powinno zagrażać życiu rodziny, ba, zazwyczaj nie będzie miało wpływu na zmniejszenie zbiorów miodu. Na szczytowym etapie rozwoju rodzina pszczela wykazuje się wyższą tolerancją na patogeny. Oczywiście, przy wyjątkowo wysokim porażeniu, wynikającym np. z intensywnych rabunków, być może trzeba będzie przeprowadzić dodatkową kurację zimową, czy może wiosenną, ale zasadniczo rodziny nie powinny jej wymagać – zwłaszcza z czasem, gdy zminimalizujemy użycie substancji toksycznych i będziemy wybierać odpowiednie reproduktorki, których potomstwo będzie się wykazywało pewnym poziomem tolerancji pasożyta. Zagrożenie nie powinno umknąć uwadze doświadczonego pszczelarza w czasie przeglądu. A o ile zaobserwowanie nieprawidłowości „gołym okiem” (tj. duża ilość bezskrzydłych pszczół na plastrach, czy samic dręcza na pszczołach) późnym latem lub w jesieni może świadczyć o bardzo złym stanie rodzin, który nie pozwoli na ich odratowanie i skuteczne przezimowanie, to podobny stan rodzin w maju nie powinien stwarzać takiego niebezpieczeństwa. Mamy wówczas jeszcze czas na reakcję i możemy bezpiecznie przeprowadzić zabieg w szczycie sezonu, dzięki czemu poziom porażenia zdąży opaść przed okresem wychowu pszczoły zimowej.

W rodzinach leczonych jeden raz w sezonie pozwalamy na rozwój populacji pasożyta przez niemal cały rok. Wytypowanie wśród rodzin tych, które radzą sobie najlepiej (co będzie świadczyło o ich większych możliwościach ograniczenia przyrostu populacji dręcza), nie powinno nastręczać trudności. Takie rodziny powinno się uwzględnić przy wyborze materiału do hodowli matek. Przy standardowym leczeniu rodzin wytypowanie ich nie jest możliwe (bez szczegółowych testów i pomiarów stopnia porażenia przed kuracjami). Ważny jest także fakt, że w rodzinach o silnym porażeniu (czyli w tych, które po kuracji przeprowadzonej poprzedniej wiosny pozwoliły na rozwój dużej populacji pasożyta w ciągu roku) wysoki poziom inwazji negatywnie wpłynie na wychów trutni. Czerw trutowy będzie wiosną najmocniej porażony, co znacznie osłabi zdolność uczestniczenia trutni w lotach godowych i unasienianiu matek. Tak więc rodzina, która nie radzi sobie z ograniczeniem inwazji dręcza, zostanie w naturalny sposób wyeliminowania z powielania swojego materiału genetycznego. Trutnie, które na etapie rozwoju były porażone przez pasożyta, nawet jeśli osiągną dojrzałość nie będą miały szans w konkurencji ze zdrowymi osobnikami. Presja dręcza (ewentualnie wirusów) na trutnie jest bardzo silna, a niektórzy naukowcy twierdzą wręcz, że jest ona jednym z kluczowych czynników selekcji naturalnej dziko żyjących odpornych populacji i dzięki temu następuje ona „błyskawicznie” (maksymalnie w ciągu kilku lat).

Metody bez wad?


Metody biotechniczne są bardziej pracochłonne od standardowych zabiegów leczeniczych i wymagają przestrzegania określonych terminów. W moim przekonaniu ich słabą stroną jest nadmierna kontrola cyklu życiowego rodziny pszczelej. Argument, że służą naśladowaniu tego naturalnego cyklu też mnie nie przekonuje chociaż w pewnym sensie rzeczywiście symulują podobne okresy zmian aktywności rodziny pszczelej w sezonie. Tłumaczenie to przypomina mi argumentację leśników, że gospodarka leśna symuluje naturalny cykl życiowy lasu – bo przecież część drzew ginie i na ich miejscu rosną nowe (w sytuacji gospodarczej to leśnik decyduje, które drzewo wyciąć, wywozi późnej prawie całe drewno, a las nigdy się nie starzeje, a więc nie dochodzi w nim do niektórych procesów, które występowały w naturze).

Z mojej perspektywy metody biotechniczne zbyt mocno ingerują w możliwość decydowania pszczół o swojej rodzinie w porównaniu z tradycyjnymi metodami gospodarki pasiecznej. Rodziny pszczele tym bardziej spychane są do roli swoistych narzędzi w rękach pszczelarzy i jeszcze mocniej tracą przez to swoją podmiotowość jako organizmy żywe. Doceniam jednak potencjał i wagę tych metod w poszukiwaniu rozwiązań naszych pszczelarskich problemów. Jeśli jednak ten aspekt nie byłby tak istotny, a głównym celem byłaby jedynie ingerencja wykorzystywana do „inżynieryjnego” sterowania rozwojem rodziny pszczelej w służbie ekonomii pasiecznej, to byłbym ich zdecydowanym przeciwnikiem. Doktor Ralph Büchler uważa, że największą trudnością do pokonania przy uzyskaniu pszczół odpornych jest zmiana mentalności pszczelarzy – to oni stanowią najważniejsze ogniwo w relacjach panujących w układzie: człowiek-pszczoły-dręcz-patogeny. Uważa też, że dzięki odpowiednim metodom hodowli i właściwemu zorganizowaniu się społeczności pszczelarskiej moglibyśmy bardzo szybko wyhodować odporne pszczoły. W zasadzie się z tym zgadzam, pod warunkiem, że zaczniemy. Czy to, o co nasze środowiska pszczelarzy naturalnych apelowało od dziesięciolecia właśnie ma miejsce? Przekonany się w 2033 roku.


piątek, 9 maja 2025

„Dziesięć lat to realistyczny termin", czyli o metodach biotechnicznych dr. Ralpha Büchlera – cz. 1

W majowym numerze "Pszczelarstwa" ukazała się pierwsza część mojego artykułu omawiającego metodę dr. Ralpha Büchlera, wieloletniego kierownika pszczelarskiego Instytutu w Kirchhein w Niemczech. W artykule zawarłem również niektóre swoje wątpliwości dotyczące stosowania tej metody. W szczególności mam poczucie, że izolowanie matek jest zbyt daleko posuniętą "inżynierią" i uprzedmiotowieniem pszczół. Metoda opiera się jednak, na swoistym kompromisie - każdy musi wyważyć swoje racje.

Ralph jest jednym z europejskich naukowców, który na poważnie zainteresował się pracą nad uzyskaniem pszczół odpornych na warrozę. Jeśli jesteś zainteresowany jego pracą, poglądami i przemyśleniami, możesz posłuchać rozmowy, jaką wraz z Jakubem Jarońskim przeprowadziliśmy z Ralphem w październiku zeszłego roku - https://warroza.pl/ralph-buchler/


„Dziesięć lat to realistyczny termin", czyli o metodach biotechnicznych dr. Ralpha Büchlera – cz.1 


Idea hodowli pszczół odpornych na inwazję roztocza Varroa destructor zyskuje w kraju coraz większą liczbę zwolenników. Zjednoczenie środowisk pszczelarskich jest pierwszym, a jednocześniej najważniejszym krokiem, jaki należy uczynić, aby ten cel mógł się urzeczywistnić.



Varroaresistenz-2033 to ruch pszczelarski, który rozpoczął się w Niemczech wiosną 2023 roku. Różne środowiska pszczelarskie i grupy hodowców z Niemiec – zainspirowane pracą dydaktyczną i naukową dr Ralpha Büchlera (byłego, wieloletniego kierownika Instytutu Pszczelarskiego w Kirchheim,) – zorganizowały wówczas spotkanie, podczas którego wytyczyły wspólny cel i podjęli wyzwanie: pszczoły odporne na warrozę w Europie do 2033 roku („Varroaresistente Bienen bis 2033 in Europa”). Tym samym wyznaczyli okres 10 lat na to, żeby wszyscy pszczelarze wyszli z punktu „A”, czyli obecnej trudnej sytuacji w pszczelarstwie i znaleźli się „w punkcie B” – mogli prowadzić chów pszczół, które nie wymagają kuracji mających na celu niszczenie dręcza pszczelego (roztocza Varroa destructor).

Teoria, praktyka i biznes


Czy cel ten jest możliwy do osiągnięcia? Trudno powiedzieć i to z prostej przyczyny: teoria miesza nam się z praktyką. Ralph Büchler stwierdził: „Dziesięć lat to realistyczny termin, o ile pszczelarze zrozumieją, że jako cała pszczelarska rodzina muszą podążać we wspólnym kierunku, dlatego problem pozostaje otwarty”. W teorii, zakładającej współpracę wszystkich środowisk rozwiązanie problemu warrozy w dekadę jest możliwe. Świadczą, o tym liczne przykłady uzyskania odporności na warrozę przez niektóre lokalne populacje pszczół miodnych na całym świecie (także w Europie). O kierunku ewolucji naszej europejskiej (także polskiej) populacji pszczół decydują jednak głównie partykularne interesy pszczelarzy. Do tej pory postępowaliśmy (świadomie i celowo lub też nieświadomie) w sposób będący w kontrze do ewolucyjnego rozwiązania problemu odporności pszczoły miodnej na najgroźniejszego pasożyta i przenoszone przez niego choroby wirusowe.

Aby rozwiązać problem pszczelarze musieliby poświęcić własne krótkoterminowe interesy (co w praktyce wydaje się całkowicie niemożliwe) lub wypracować metodę, w której odpowiednie kierunki chowu i hodowli nie będą sprzeczne z ich dążeniami. Przemysław Szeliga (prezes Polskiego Stowarzyszenia Hodowców Matek Pszczelich) w jednym z wywiadów powiedział: „Jeśli pszczoły miałyby nawet świetne instynkty higieniczne, świetnie radziłyby sobie z warrozą, ale ucierpiałaby na tym miodność, to nasuwa się pytanie: po co pszczelarzowi takie pszczoły. Takie mogą żyć dziko” („Pszczelarstwo”, 2022,5). Podobne głosy płyną z wielu źródeł – również od pszczelarzy, którzy uważają się za amatorów, hobbystów. Jest więc jasne, że jeśli nie wypracujemy metody, która połączy interesy pasieczników i owadów (przyjmijmy uproszczenie, że z biologicznego punktu widzenia w interesie pszczół jest wykształcenie odporności na warrozę), to zdrowie populacyjne pszczół będzie musiało ustąpić celom biznesowym – dokładnie tak, jak to się dzieje nieustannie do tej pory od ponad czterech dziesięcioleci.

Metod połączenia interesów pszczół i pszczelarzy jest bardzo wiele. Chociaż we własnej pasiece nie kieruję się motywacją ekonomiczną (nie twierdzę przy tym, że nie posiadam jakiejś egoistycznej motywacji polegającej na realizowaniu swojej pasji), to w artykułach publikowanych w „Pszczelarstwie”, jak i na innych kanałach (np. na stronie www.bractwopszczele.pl), prezentowałem wiele rozwiązań, które ją uwzględniają. Szczególnie promowałem podejście podobne do tego, jakie zastosował w swojej pasiece Erik Österlund, łącząc pszczelarzy przy realizacji wspólnego celu w lokalnej hodowli. Rozwiązania te, poza nielicznymi wyjątkami, nie są wykorzystywane w praktyce. Pszczelarze twierdzą, że chcą pszczół odpornych, ale gdy podejmują indywidualne decyzje bardzo często dokonują wyborów stojących w kontrze do możliwości ich uzyskania. Przykładowo: importują obce genetycznie matki lub prowadzą pasieki metodami przemysłowymi, gdzie zdrowie populacyjne schodzi na dalszy plan.


Pszczelarz „inżynier”


Tym razem nieco dokładniej opiszę metodę, którą w sposób bardziej szczegółowy omówiłem w mojej książce „Pszczelarstwo w zgodzie z naturą (...)”. Mam na myśli metodę prowadzenia selekcji połączonej z wykorzystaniem metod biotechnicznych (przy równoczesnej rezygnacji z chemioterapeutyków), a więc – jak to nazywam – „inżynieryjne” sterowanie rozwojem rodziny pszczelej. Choć znam tę metodę od lat, przyznam, że do tej pory raczej nie poświęciłem wiele czasu na jej propagowanie. I to nie dlatego, żebym uważał, że jest nieskuteczna w kontrolowaniu populacji pasożyta, czy jako narzędzie możliwe do wykorzystania w selekcji. Po prostu nie podoba mi się tak mocna – właśnie „inżynieryjna” – ingerencja w rodzinę pszczelą i sterowanie jej rozwojem. Jestem zwolennikiem w pełni naturalnych rozwiązań, chowu lokalnych pszczół dobrze reagujących na warunki środowiskowe, wstrzymujących czerwienie na zimę itp. Nie podoba mi się przekaz, który zamiast zdać się na naturalne przystosowania lokalnych pszczół przekonuje, że można więzić się matki pszczele i samemu decydować o tym, kiedy i w jaki sposób ma rodzina pszczela ma prawo się rozwijać, twierdząc przy tym rzecz jasna, że to dla dobra pszczół, które zatraciły zdolności adaptacyjne. Owszem, zatraciły, gdyż pszczelarze od co najmniej stu lat robią wszystko, żeby tak się stało. Trochę przypomina to narrację, że trzymając psy na łańcuchach dbamy o ich dobrostan, gdyż w innym wypadku mogłyby wybiec na drogę i zginąć pod kołami samochodu. O swoim podejściu do izolacji matek pszczelich wspominałem w artykule „Izolator Chmary: jestem za, a nawet przeciw” („Pszczelarstwo”, 2022, 8). Tam też doceniłem jednak skuteczność tych metod, pisząc m.in.: „Zdecydowanie podzielam również opinię Igora Pawłyka, który twierdzi, że dzięki technologii Petra Chmary można ograniczyć korzystanie z akarycydów do absolutnego minimum (np. spalenia jednej tabletki w ulu w ciągu roku czy innego zabiegu). Ba, uważam wręcz, że jeśli zdecydowalibyśmy się kilka razy w sezonie zastosować izolator Chmary w połączeniu z prostymi zabiegami biotechnicznymi, moglibyśmy śmiało zrezygnować z używania akarycydów, skutecznie utrzymując porażenie dręczem na poziomie niezagrażającym istnieniu rodzin pszczelich”.

Izolacja i „dobro pszczół”


Izolacja matek pszczelich jest kluczowym narzędziem metod biotechnicznych – wydaje się warta rozważenia przy poszukiwaniu naszych indywidualnych kompromisów. Uważam, że w obecnej sytuacji epizootycznej warrozy (swoistej pandemii) nie ma dobrych rozwiązań. Każde polega na subiektywnym wyborze mniejszego zła. Za nieodpowiednie uważam stosowanie akarycydów (także tych tzw. naturalnych), a już z całą pewnością to bezrefleksyjne, nagminnie praktykowane w pasiekach. Jednak zamykanie matek w izolatorze także nie jest dobre, podobnie jak skazywanie rodzin na śmierć przez zaniechanie leczenia. Niektóre wybory należą do kategorii dylematów moralnych, wskazywanych przez filozofów i etyków. Czy „lepsza” jest akceptacja „mniejszego zła”, które dokonuje się z naszym udziałem, czy też „większego zła”, które następuje samoczynnie. Każdy inaczej rozstrzygnie ten dylemat i nie ma w tym nic specjalnie dziwnego, ani nomen omen złego (oczywiście pomijam te rozwiązania, które moglibyśmy wszyscy zgodnie uznać za jednoznacznie niedobre, niemoralne czy niewłaściwe). W przypadku rozterek pszczelarskich za właściwe (w odróżnieniu od „mniej złego”) uważam wyrwanie się z kręgu etycznych wątpliwości poprzez rozwiązanie problemu warrozy. To pozwoliłoby nam wszystkim chować zdrowe pszczoły, bez potrzeby stosowania środków parzących, toksycznych, czy więzienia matek. Bierna postawa nie stanowiłaby wówczas przyczyny zagłady rodzin. Osoby, które w dalszym ciągu stosowałby takie metody nie mógłby się posiłkować argumentem, że robią to dla „dobra pszczół”. Obecnie wielu pszczelarzy używa go do uzasadnienia wielokrotnych zabiegów za pomocą tzw. twardej chemii. Mało tego, niektórzy dla dobra pszczół sprowadzają do siebie obce genetycznie, nieprzystosowane do lokalnych warunków reproduktorki, twierdząc, że są one bardziej witalne w wyniku wywołującego efekt heterozji kojarzenia obcych podgatunków czy ekotypów. Są i tacy pszczelarze, którzy przekonują, że dzięki działaniom zmierzającym do zwiększenia produktywności pszczół są w stanie utrzymać się z pszczelarstwa i tym samym ratują pszczołę miodną od grożącego jej, z powodu inwazji dręcza pszczelego, wymarcia. Bo przecież, gdyby nie produkcja miodu, nikt nie zajmowałby się pszczołami... Prawdziwość tego typu argumentów pozostawię bez komentarza.

Uważam więc, że musimy jasno zdefiniować nasz wspólny cel – podobnie jak zrobił to ruch skupiony wokół Ralpha Büchlera. Wydaje mi się, że cel w postaci „pszczół odpornych” nie został jeszcze w pełni zinternalizowany przez całe środowisko pszczelarzy w Polsce (a więc nie uznano go za własny). Wciąż nie zakończyliśmy nawet dyskusji, czy uzyskanie odporności jest możliwe i czy ma sens. Mając ustalony priorytet, moglibyśmy zacząć rozmawiać o rozwiązaniach praktycznych – lepszych bądź gorszych. Metody biotechniczne mogą stanowić jedno z narzędzi, za pomocą których spróbujemy osiągnąć cel: „pszczoły odporne na warrozę w Europie do 2033 roku”.

Zrozumienie biologii pszczół


Rozwiązanie problemu warrozy wymaga, poznania i zrozumienia biologii pszczół, pasożyta V. destructor i wirusów, rozwojowi których sprzyja jego inwazja. O ile przyswojenie szczegółowej wiedzy może sprawiać trudność osobom, które nie są specjalistami z zakresu pszczelnictwa, weterynarii, czy biologii ewolucyjnej (daleki jestem od twierdzenia, że ją przyswoiłem), o tyle podstawowe zagadnienia – ujęte w pewnym uproszczeniu nie powinny stanowić bariery nie do pokonania. Stosowanie metod biotechnicznych proponowanych przez Ralpha Büchlera należy poprzedzić poznaniem kilku zagadnień, min. dotyczących transmisji patogenów, znaczenia procesu rojenia się pszczół dla zachowania zdrowia rodzin czy roli, jaką pełnią owady pokolenia zimowego.

Transmisja patogenów


Po pierwsze, musimy zrozumieć, że obecny system nowoczesnego pszczelarstwa sprzyja utrwalaniu, a wręcz nawarstwianiu problemu warrozy, ponieważ sprzyjania poziomej transmisji patogenów (mikroorganizmów i pasożytów). Duża liczba pni ustawionych w niewielkich odległościach ułatwia rozprzestrzenianie się organizmów chorobotwórczych. Ten czynnik nabiera szczególnego znaczenia w regionach przepszczelonych, gdzie nasilona transmisja patogenów ma miejsce nie tylko w obrębie pasiek, ale także między nimi.

Częste stosowanie preparatów przeciwwarrozowych w rodzinach stacjonujących na tych terenach (w mojej ocenie nieracjonalne) wywiera na patogeny presję ukierunkowaną na ich uzjadliwianie się, czego konsekwencją jest przetrwanie i rozprzestrzenienia się szczepów najbardziej agresywnych. W takich warunkach osiągają one większy sukces ewolucyjny niż szczepy łagodne. Konieczne jest więc wprowadzenie w praktyce pszczelarskiej zmian, które zminimalizują transmisję poziomą i będą wspierały transmisję pionową. Ta ostatnia polega na tym, że główna droga „transferu” patogenów biegnie od jednego pokolenia pszczół do kolejnego (od matki do robotnicy, od rodziny pszczelej do rodziny-córki, np. roju czy odkładu). Taki system wspiera ewolucję łagodnych patogenów, a więc tych, które są w stanie przetrwać z gospodarzem. Jeśli bowiem okazałyby się zbyt agresywne, zginą wraz z nim i tym samym wyeliminują się z puli genetycznej.

Całkowite wyeliminowanie transmisji poziomej nie jest możliwe w praktyce. Nawet w systemie naturalnym (gdzie rodziny dziko żyjące bytują w znacznych odległościach od siebie) taka transmisja będzie miała miejsce. Należy zatem dążyć do ograniczenia transmisji patogenów do poziomu, który w dłuższej perspektywie nie będzie wspierał ewolucyjnego sukcesu najbardziej zjadliwych szczepów patogenów.

W ocenie dr. Büchlera zjawisku uzjadliwienia patogenów w obecnych warunkach sprzyja szczególnie okres schyłku lata. Poziom porażenia roztoczem większości rodzin jest wówczas wysoki (są przed leczeniem). Brak pożytku powoduje, że „bezrobotne” pszczoły z silnych rodzin szukają pokarmu u słabszych – zaczyna się okres intensywnych rabunków, które sprzyjają transmisji patogenów.

Rojenie się pszczół


Rójka to nie tylko naturalny sposób rozmnażania się pszczół miodnych, to także letnia przerwa w czerwieniu matek, która ma bardzo pozytywne skutki. Rój stwarza szansę przetrwania rodzinie zaatakowanej przez chorobę czerwiu (np. bakterie zgnilca amerykańskiego). Co prawda pszczoły rojowe „zabiorą” ze sobą część przetrwalników do nowego gniazda, ale poziom jego zanieczyszczenia będzie na tyle niski, że rodzina może uchronić się przed rozwojem choroby. Z dużym prawdopodobieństwem „skażony” pokarm pszczoły zużyją zanim pojawią się podatne na zakażenie lary, w których choroba będzie mogła się rozwinąć na nowo. Ten mechanizm stosuje się przy zwalczaniu zgnilca w pasiekach (przesiedlenie jedynie dorosłych pszczół do nowego ula).

W przypadku inwazji Varroa przerwa w czerwieniu matek powoduje zahamowanie dynamiki przyrostu populacji pasożyta. Według niektórych badaczy (Torbena Schiffera czy Jürgena Tautza) wyjście roju może doprowadzić do zmniejszenia się populacji dręcza o kilkadziesiąt procent (nawet do 70). Skutkuje również skróceniem okresu rozwoju pasożyta w rodzinie pszczelej o ok. miesiąc. Dzięki opóźnieniu rozwoju rodziny pszczelej wiosną, a także wstrzymującym go jesienią, połączonym z umożliwieniem wydania roju, zapewnimy pszczołom niski poziom inwazji, który powinien być dobrze tolerowany nawet przez rodziny nieodporne. Zabiegi te powinny zatem istotnie zwiększyć ich szanse na przetrwanie zimowli (tabela 1, kolumna 1 i 3 – 8295 roztoczy vs. 415).


W wielu różnych eksperymentach (prowadzonych np. przez prof. Thomasa D. Seeley’a), wyjście roju umożliwiło rodzinie rodzinie przetrwanie o co najmniej jeden sezon dłużej, w porównaniu z rodzinami, które nie wydały roju. Oczywiście, z punktu widzenia ekonomii pasiecznej rójka jest niekorzystna, ale narzędziami biotechnicznymi moglibyśmy ją symulować w taki sposób, żeby wręcz służyła osiągnięciu celów założonych przez pszczelarza. Mam na myśli przeprowadzenie zabiegu w czasie skorelowanym z występowaniem lokalnych pożytków, co mogłoby spowodować zwiększenie zbiorów miodu.

Pszczoła zimowa


Dla zapewnienia rodzinie przetrwania (ściślej rzecz ujmując – zwiększenia prawdopodobieństwa) konieczne jest wychowanie zdrowych pszczół zimowych – a więc tych, która muszą przezimować i wychować nowe pokolenie wiosną. Chora pszczoła zimowa (zraniona i osłabiona przez dręcza, zakażona wirusami) jest krótkowieczna. Prawdopodobieństwo, że zginie zimą jest duże, a jeśli nawet ją przeżyje do wiosny, to nie będzie w stanie ogrzać i wykarmić pszczół wiosennych. Zadaniem pszczelarza stosującego metodę Büchlera jest zapewnienie rodzinom podczas wychowu pszczół zimowych niskiego stopnia porażenia dręczem i wirusami. Rodziny, w których pszczoły zimowe były silnie porażone zginą lub będą zbyt słabe do dalszego gospodarczego wykorzystania.

Należy pamiętać, że infekcje wirusowe, w rozwoju których bierze udział dręcz pszczeli, nie nie ustają wraz z chwilą jego eliminacji z rodziny. Zakażone pszczoły są w niej wciąż obecne. Poziom danego wirusa obniży się wraz z pojawieniem się kolejnych pokoleń pszczół. Oznacza to, że jeśli nawet zniszczymy całą populację dręcza bezpośrednio przed okresem wychowu pszczoły zimowej to istnieje ryzyko, że mimo tego część młodych pszczół (zimowych) będzie zakażona.


poniedziałek, 17 marca 2025

Podsumowanie zimy 2024/25

Za oknem biało, kalendarzowa zima ma trwać jeszcze przez kilka dni, ale ja już postanowiłem podsumować zimowlę. Zdecydowanie nie dlatego, że wszystko już się rozstrzygnęło i wiem na pewno, że dadzą radę przetrwać te pszczoły, które żyją do tej pory. Tak naprawdę do późnej wiosny (powiedzmy nawet 1 maja) może jeszcze się wydarzyć absolutnie wszystko (do 100% strat włącznie) - a zwłaszcza w takich pasiekach jak moja. Nie raz już słyszałem, że pszczoły przetrwały zimę właściwą, a na przedwiośniu padały jak - nie przymierzając - muchy. Postanowiłem jednak zrobić małe podsumowanie zimy, licząc się z tym, że podsumowanie przedwiośnia może jeszcze przynieść jakieś zmiany - i oby ich nie było, albo były niezbyt daleko idące. A postanowiłem to zrobić właśnie dlatego, że za oknem biało, to i jest trochę czasu na to, bo nie chce się wychodzić do innej roboty...

Do zimy przygotowałem 13 rodzin. W ogóle poprzedni sezon był dla mnie wyjątkowo udany - bo przecież nie było mnie prawie cały aktywny sezon, a pasieka powiększyła się z 1 rodziny (czy raczej matki pszczelej z kilkoma robotnicami) do 13 rodzin/odkładów. Ha! 

Tym razem - przynajmniej do tej pory - sytuacja w grupie krakowskiej i grupie beskidzkiej kształtowała się zgoła odwrotnie niż w poprzednich latach. Pierwszy raz odkąd przeprowadziłem się (i pszczoły) tutaj, do powiatu limanowskiego, grupa beskidzka przezimowała lepiej niż grupa krakowska. W grupie beskidzkiej zimowałem 7 rodzin, a w grupie krakowskiej 6 - przezimowało odpowiednio 6 (85%) i 2 - a w zasadzie 1, bo druga przezimowała pięknie, ale bez matki (33 lub 16% zależy jak liczyć). Zimowla wypada więc (przy niższej wartości, bo chyba ta jest właściwa) na poziomie 54% (7/13).  

W tym roku też najgorszy statystycznie (choć nie wiem czy przy tak małych liczbach w ogóle jest sens i potrzeba mówić o statystykach i procentach) wynik zanotowałem wśród rodzin z projektu "Fort Knox". Z pięciu rodzin z Damianowych pszczół, które przywiozłem od Marcina w ramach projektu, przezimowała tylko jedna. 

Co ciekawe znacząca większość rodzin, którym udało się przezimować (oby takie zostały po przedwiośniowaniu), wygląda bardzo ładnie. Kilka lat temu miałem podobny przypadek - przezimowało wtedy względnie niewiele rodzin (bodaj 10 z 40), ale wszystkie były dość silne. 


Dennica jednej z osypanych rodzin - nie znalazłem tam wielu roztoczy

W tym roku sytuacja kształtuje się następująco.

Grupa krakowska

Pasieka Las 1.

Zimowałem tu rodzinę sprezentowaną od Łukasza, jedną rodzinę fortową i rójkę, która sama przyszła do tego ula. Choć rójka ta prawie sama się zakarmiła (dodałem jej trochę bardziej dla spokojności sumienia niż z potrzeby) i jesienią cieszyła oko, to zostawiła po sobie pusty ul - a raczej nie pusty, tylko pełny ramek z miodem i pokarmem. Osypała się też rodzina fortowa. Rodzina od Łukasza przezimowała na luźno około 5 ramkach, ale bez matki. Piszę o "luźnych pięciu ramkach" bo pszczoły w tej rodzinie były dość rozbiegane i zajmowały właśnie tyle - gdy otwarłem ul, pszczoły nie były zbite w kłąb. 

Przezimowana rodzina bez matki - pszczoły rozkłębione luźno obsiadające mniej więcej 5 ramek

Gniazdo po rójce

Pasieka Las3.

Zimowałem tu 3 rodziny fortowe - z nich została jedna - dość ładna. Rodzinie dodałem trochę pokarmu z innych uli i zostawiłem ją w spokoju. Miała już trochę zasklepionego czerwiu, więc z matką było wszystko w porządku. Choć różne rzeczy mogą wydarzyć się na przedwiośniu, raczej założę, że wszystko jest w porządku i pojadę odwiedzić ul dopiero z początkiem maja (być może akurat na podziały, żeby odbudować populację fortową). 

Jedna z rodzinek zakitowała prawie cały wylotek - nie udało jej się jednak przezimować.

Przezimowana rodzina z projektu

Grupa beskidzka

Pasieka Kr

Tam zimowałem 2 rodziny - odkłady z kupionej od Damiana rodziny. Jeden z odkładów miał w zeszłym sezonie grzybicę wapienną, do zimy rodzina była względnie dobrze przygotowana, ale oczywiście pszczele "mumie" nie napawały optymizmem. Odkład ten przezimował, choć obecnie jest to najsłabsza rodzina - obawiam się, że obecne załamanie pogody może albo dokończyć rodzinkę, albo przynajmniej osłabić ją jeszcze bardziej. Drugi z odkładów przez cały sezon był zdrowy, do zimy ładnie się przygotował - rodzina przeżyła też w bardzo ładnym zdrowiu i sile. 

Silniejszy z odkładów (ul/skrzynka WP)

Pasieka domowa KM

Tu zimowałem 5 rodzin - 2 rójki, rodzinę z poprzedniorocznym ratowanym "przetrwalnikiem", rodzinę ze starą matką od Damiana i jedną z rodzin fortowych (zaparzoną). Nie przezimowała rodzina fortowa, a jedna z rójek przezimowała w jednej uliczce z matką - do tej rodziny podałem pszczoły z bezmatka przywiezionego z pasieki Las1. Rodzinka pięknie się połączyła. Jedyne co może martwić, to fakt, że matka zaczęła czerwić jak głupia (gdy zaglądałem w zeszłym tygodniu czerw był mniej na bodaj 4 ramkach) - choć rodzina jest dość rozsądnych rozmiarów, to jednak tak duża ilość czerwiu zostawiona na obecne ochłodzenie może martwić. Mam jednak nadzieję, że pszczoły dadzą radę. 

Rójka-garstka przezimowanych pszczół (trochę więcej ukryło się ich niżej)

Dość ładna przezimowała druga z rójek, która podwiesiła się w pustych korpusach. Rójka weszła do ula z górnym wylotkiem i zbudowała bardzo rozsądnej wielkości dzikie gniazdo. W pierwszej chwili planowałem przy ciepłych dniach przenieść ją na ramki. Ostatecznie zdecydowałem się jednak ją zostawić - jedynie przeniosłem ją (tj. daszek z podwieszonymi plastrami) do trochę mniejszego gniazda/ula z dolnym wylotkiem. Zobaczymy jak będzie sobie radzić samodzielnie - czy się wyroi, czy uda mi się rójkę złapać, czy uda jej się zakarmić samej? Wszystko się okaże. W razie czego pozostaje możliwe karmienie przez położenie na dennicy ciasta lub innego rodzaju podkarmiaczki. 

Widok od dołu na przezimowaną rójkę

Pozostałe dwie rodziny przezimowały bardzo ładne. Trochę niepokoiła mnie rodzina kupiona od Damiana, ponieważ wiosną zeszłego roku było w niej całkiem sporo bezskrzydłych pszczół. Widać odebranie czerwiu (do odkładów na pasiekę Kr) i przerwa w czerwieniu dobrze jej zrobiły, bo przezimowała bardzo ładnie. 

Pokarm z osypanych rodzin
raczej się nie zmarnuje

Przez poprzednie 2-3 tygodnie wiosna ruszyła i pogoda się ustabilizowała. Czas ten wykorzystałem nie tylko na przeglądy pszczół, ewentualne podanie im jakiegoś dodatkowego pokarmu (większość tego nie wymagała), ale i wyczyszczenie uli, przetopienie woszczyny czy odwirowanie lub wyciśnięcie pokarmu z ramek (który obecnie już wesoło bulgocze w dymionach). Dodam, że w tym roku topiłem bardzo dużo węzowych ramek, które trafiły do mnie z odkładami z Fortu czy kupioną od Damiana rodziną. Kolejny raz widzę, że wosk ten - jakkolwiek wcale nie najgorszy z jakim miałem do czynienia - w ogóle jakościowo nie zbliża się do mojego czystego wosku z ramek bezwęzowych. Przy klarowaniu pieni się, a na dole zbiera się gruba warstwa tego... no właśnie nie wiem czego, czy to starego wielokrotnie przegrzanego wosku, czy też jakichś zanieczyszczeń typu parafiny i inne takie. W każdym razie strat jest dużo, wosk wymaga dużo więcej obróbki, a i tak nigdy nie osiągnie tej jakości i czystości, do jakiej jestem przyzwyczajony.

Ostatnie dni przyniosły ochłodzenie - według prognoz powinno  ono trwać mniej więcej tydzień. Niestety tego typu ochłodzenia po kilkutygodniowych wzrostach temperatur raczej nie przyniosą nic dobrego, gdyż w ulach rozwój mógł zacząć się na dobre (podobnie jak w mojej połączonej rodzinie). Oby pszczoły dały radę wygrzać ten czerw, który się tam pojawił. To kolejny argument za tym, żeby trzymać i hodować "ostrożne" pszczoły, które nie ruszają z gwałtownym rozwojem aż sytuacja nie ustabilizuje się na dobre. Z obawą i nadziejami trzeba czekać na prawdziwą wiosnę - myślę, że jeszcze co najmniej miesiąc, może półtora, zanim będzie można powiedzieć z pewnością czy i co przeżyje. Oby nadchodzący sezon był rozsądnie dobry.


EDIT 20.03.2025 

Resztki śniegu leży jeszcze na północnych stokach, ale dziś był wyjątkowo ładny dzień - postanowiłem więc zajrzeć do słabszej rodziny z pasieki Kr, żeby ewentualnie dodać jej pokarmu (miała niewiele) - niestety, w sumie zgodnie z moimi obawami - rodzinka osypała się w czasie ostatnich mrozów. W sumie można się było tego spodziewać. Na dziś zostało więc 6 rodzin z 13 (46%) - wszystkie były jednak dość ładne, podobne jak te przezimowane na zdjęciach, a więc liczę, że już zostaną.