Strony

poniedziałek, 8 września 2025

Ukazała się moja książka w wersji angielskiej! Beekeeping in Harmony with Nature

W poście z dnia 14 stycznia 2025 roku opublikowałem na blogu taki akapit: 


"Były też głosy przekonujące mnie do wydania jej po angielsku - bronię się przed tym i odsuwam jakiekolwiek ostateczne decyzje. Po blisko trzyletnim procesie wydawniczym nie mam na to po prostu siły. Myślę jednak, że książka przyjęłaby się lepiej w wersji angielskiej niż polskiej. Pszczelarski świat anglojęzyczny jest daleko bardziej otwarty, niż nasze konserwatywne środowisko - a może tylko mi się tak wydaje? Cóż, niezmiennie zachęcam do zapoznania się z książką. Będzie mi też miło otrzymać jakiś opinie - również te krytyczne."

Pisałem to szczerze i z serca. Po blisko 3 latach wydawania mojej książki zarzekałem się, że to moja pierwsza i ostatnia książka i że ten etap zamykam. Cóż, w pewnym sensie była to prawda: nie napisałem nowej książki. Nie więcej niż parę dni po opublikowaniu tego fragmentu dostałem maila od prof. Stephena Martina, w którym poinformował mnie, że przetłumaczył całą książkę na język angielski - ot tak, w czasie wolnym, za darmo, z chęci szerzenia wiedzy o pszczelarstwie naturalnym i pszczołach odpornych. W mailu przesłał mi przetłumaczony tekst - jak to napisał w spóźnionym prezencie świątecznym...


Ale po kolei. 

Jednym z moich warunków (choć to za duże słowo) przy wydaniu książki (oryginalnej, po polsku) było otrzymanie dużej ilości egzemplarzy autorskich - nawet kosztem wynagrodzenia. Chciałem rozesłać książkę do różnych osób, które w ten czy inny sposób brały udział w gromadzeniu przeze mnie materiałów czy zdjęć, do przyjaciół, znajomych. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że osoby zza granicy nie przeczytają jej, bo po prostu nie znają języka polskiego. Wysłałem więc książkę do Davida Heafa, prof. Seeley'a, czy paru innych. Rozesłałem ją też do różnych osób w Polsce. Już wcześniej - bo przy tworzeniu materiałów na stronę Bractwa Pszczelego miałem kontakt z prof. Stephenem Martinem (obecnie emerytowanym profesorem z uniwersytetu z Manchesteru z Wielkiej Brytanii). Dopytywałem go mailowo, o niektóre sprawy (dawno, dawno temu Thomas Seeley odesłał mnie do prof. Martina - jako specjalisty w tej dziedzinie - z jednym z pytań dotyczących chorób pszczół). Później przetłumaczyłem też jeden z jego tekstów (czy raczej tekst, którego był współautorem): Jak stać się pszczelarzem chowającym pszczoły odporne? 

Na etapie pisania książki poprosiłem Stephena Martina o zdjęcie - przysłał mi zdjęcie ze swoich badań pszczół odpornych na Hawajach (znajdziesz je na stronie 123 polskiej wersji książki). 


Akurat tak się złożyło, że nie pomyślałem, żeby i Stephenowi Martinowi wysłać książkę po jej ukazaniu. Ale gdy poinformowałem go, że książka wyszła i przesłałem mu skan/zdjęcie strony z jego fotografią, on po kilku dniach napisał mi, że próbował kupić moją książkę, ale nie mógł przedrzeć się przez formularze sklepu Sądeckiego Bartnika, aby wysłać ją za granicę. Nie myśląc ani chwili oczywiście napisałem mu, że wysyłam mu egzemplarz - co też w kolejnych dniach zrobiłem. 

Od tego czasu sporadycznie dostawałem maile od Stephena Martina, który proponował mi, że przetłumaczy książkę na angielski. Przekonywał mnie, że publikacja jest warta dodatkowej pracy - a on może to zrobić za darmo, w czasie wolnym. Właśnie przeszedł na emeryturę i kontynuowanie niektórych badań populacji odpornych przeplata z wyjazdami na rower czy wycieczkami w góry - słowem: ma czas i może to zrobić. W czasie wolnym zajmuje się promocją idei pszczół odpornych, a książka wpisuje się w to idealnie. A ja, mając na uwadze to co przeżyłem przy wersji polskiej broniłem się rękami i nogami. Pisałem mu, że nie chcę mu dodawać pracy - co było prawdą, ale tak naprawdę sam jej już nie chciałem. Zależało mi (i wciąż zależy) głównie na wersji polskiej. Wciąż uważam, że w języku angielskim jest bardzo dużo bardzo dobrej literatury w temacie odporności pszczół. 

W międzyczasie dostałem też maila od Jeremy'ego Burbidge'a - wydawcy firmy Northern Bee Books specjalizującej się w literaturze pszczelarskiej, który dowiedział się o książce (w sumie nie wiem od kogo, ale zakładam, że od Stephena Martina) i zaproponował mi wydanie. Warunkiem było jednak dostarczenie mu wersji angielskiej tekstu. Napisałem mu, że mógłbym to rozważyć, gdyby zlecił profesjonalne tłumaczenie i gdybym był w większości wyłączony z tego procesu (tak jak normalnie wydaje się książki w przekładach - autora to mało dotyczy). Wynajęcie profesjonalnego tłumacza na angielski byłoby jednak za drogie. A ja broniłem się przed tą robotą jak mogłem! Byliśmy w punkcie wyjścia. Potem znów miałem oferty Stephena Martina, że to przetłumaczy - tekst tłumaczony automatycznie przez osobę nie znającą polskiego, wymagałby jednak bardzo rzetelnej redakcji - czego - że się powtórzę - chciałem uniknąć. 

Aż wreszcie dostałem wspomnianego niespodziankowego maila, że tłumaczenie jest gotowe i wymaga już tylko redakcji i publikacji. Nie było już odwrotu. 

Nie mogę powiedzieć, że nie odczuwam satysfakcji z tego, że książka się ukazała w języku obcym - jak bym tak stwierdził, to bym skłamał - to spore wyróżnienie przecież. Ale chyba większym wyróżnieniem jest dla mnie to, że książka została na tyle doceniona przez Stephena Martina, że zdecydował się przetłumaczyć ją w czasie wolnym i (dżentelmeni co prawda nie mówią o pieniądzach, ale ja widać dżentelmenem nie jestem) za darmo - odmówił też podzielenia się tantiemami. Pomagał też (a może raczej ja jemu) w procesie redakcji/edycji/korekty. Jestem mu za to niezmiernie wdzięczny i zobowiązany!
Za radą Stephena Martina został także lekko zmieniony podtytuł "o ewolucji w pasiece" zastąpiło "evolutionary solution to the varroa problem" (o ewolucyjnym rozwiązaniu problemu varroa). Szczerze? Wolę polski podtytuł, ale zdaję sobie sprawę, że ten angielski może być bardziej "chwytliwy".

Oczywiście niezmiernie wdzięczny pozostaję też Mariuszowi Uchmanowi - który wykazał się, jak zawsze, anielską wręcz cierpliwością. Do wersji angielskiej musiał (? nie musiał, ale zgodził się) bowiem po raz już bodaj setny przerabiać grafiki (zamieszczać tłumaczenia opisów itp., niektóre grafiki przerabiać). Wszystko to także w ramach przyjacielskiej przysługi. Dziękuję!

Dodam, że Mariusz jest autorem okładki wersji anglojęzycznej - był to projekt/pomysł, który nie został wybrany do wersji polskiej, choć miał też swoich zwolenników. Na przykład pani Gabriela (redaktor wersji polskiej) zdecydowanie opowiedziała się za tym, który został wybrany do wersji angielskiej.


W książce w wersji angielskiej przycięliśmy trochę zdjęć (ok. 20%) aby zmniejszyć ilość stron i tym samym zmniejszyć cenę druku. Zostało też uciętych trochę przypisów - głównie te, które dotyczyły wyjaśnień pojęć angielskich itp. Grafik angielski przy składzie wykorzystał pomysł Elizy Luty - książka jest więc bardzo podobna do wersji polskiej. 

Angielski przekład - oczywiście też z przygodami (a wszystko jak zawsze odbijało się na grafikach - nie tylko Mariuszu, ale i Davidzie, który robił skład angielski) - ukazał się znacznie szybciej niż wersja polska. Od przekazania tekstu wydawcy do druku minęło nie 3 lata, ale raptem około 8 miesięcy... Znacznie lepiej! [Ale zdecydowanie nie na tyle, żeby zachęcić mnie do wydania książki w wersji chińskiej... ]

Mam nadzieję, że książka zostanie doceniona przez czytelników anglojęzycznych - ale tak naprawdę mam nadzieję, że to że ukaże się po angielsku wpłynie jakoś na docenienie jej przez czytelników polskich! To w końcu był mój główny cel. 


Zachęcam do zakupu książki!
- w wersji polskiej na stronie sklepu Bartnika Sądeckiego;
- w wersji angielskiej na stronie Northern Bee Books.


Wersja angielska, niestety, na warunki polskie kosztuje majątek (cena została ustalona na 55 funtów!). Wynika to głównie z kosztów, które szalenie wzrosły w ostatnim czasie... Cóż, ja na książce majątku nie zbiję (no chyba że będzie bestseller... taaa....). Jest to drogo nawet jak na warunki angielskie/anglojęzyczne, gdzie książki kosztują dużo dużo więcej niż w Polsce. Mam nadzieję, że cena nie okaże się zaporowa.


Jeśli uważacie pozycję za wartościową będę wdzięczny każdemu za polecanie książki na swoich stronach, blogach, grupach (zarówno polskich jak i anglojęzycznych). Z góry za to dziękuję. Niech pszczelarstwo naturalne szerzy się jak najmocniej! Zdrowych pszczół dla Wszystkich!


A ja czekam na moje egzemplarze autorskie... Według firmy kurierskiej powinny przyjść już jutro!



ps. Poniżej notka od tłumacza, prof. Stephena Martina, która otwiera książkę:

I became aware of this book after a photo request from the author. When I received a copy of this beautiful book, I translated Chapter 6 using online translators and was so impressed with the quality and depth of the information I discussed with Bartek about producing an English version. He was naturally reluctant due to the vast amount of work that had already gone into to producing the Polish version. Hence, over the 2024 Christmas period I used google translate and Deep L to translate the entire book. This took several days, but then changing the translated text into something beekeepers would understand was a much longer process since many of the beekeeping specific words did not translate well and some were very funny. But further proof-reading between Bartek and myself hopefully resolved most of these issues. We also thank Grant Elliott, Rhona Toff, Steve Riley, Joe Ibbertson and Shan/Clive Hudson for their roles in final proof-reading.

I believe that this book is timely and contains much valuable information for beekeepers around the world wanting to stop chemical control of their varroa population. Only then will this allow the bees to adapt to the mite as nature intended. It has been a labour of love to help translate this book and I have learnt so much along the way. I now hope that many other beekeepers will be able to benefit from Bartek’s insights and hard work involved in researching and writing of this book.

Stephen Martin (March 2025)


I jej tłumaczenie:

Dowiedziałem się o tej książce po otrzymaniu prośby o zdjęcie od autora. Kiedy otrzymałem egzemplarz tej pięknej książki, przetłumaczyłem rozdział 6 za pomocą internetowych translatorów i byłem pod takim wrażeniem jakości i głębi informacji, że przedyskutowałem z Bartkiem przygotowanie angielskiej wersji. Oczywiście był niechętny ze względu na ogromną ilość pracy, która została już włożona w przygotowanie polskiej wersji. W związku z tym w okresie świątecznym 2024 r. użyłem google translate i Deep L, aby przetłumaczyć całą książkę. Zajęło to kilka dni, ale redakcja przetłumaczonego tekstu na coś zrozumiałego dla pszczelarzy była znacznie dłuższym procesem, ponieważ wiele słów specyficznych dla pszczelarstwa nie zostało dobrze przetłumaczonych - niektóre były też bardzo zabawne. Przeprowadziliśmy z Bartkiem dalszą redakcję, która miejmy nadzieję, rozwiązała większość tych problemów. Dziękujemy również Grantowi Elliottowi, Rhonie Toff, Steve'owi Rileyowi, Joe Ibbertsonowi i Shanowi/Clive'owi Hudsonowi za ich rolę w końcowej korekcie.

Wierzę, że ta książka jest na czasie i zawiera wiele cennych informacji dla pszczelarzy na całym świecie, którzy chcą zaprzestać chemicznej kontroli populacji warrozy. Tylko wówczas pozwolimy pszczołom przystosować się do obecności roztocza zgodnie z zamierzeniami natury. Tłumaczenie tej książki było dla mnie pracą pełną miłości i wiele się przy tym nauczyłem. Mam nadzieję, że wielu innych pszczelarzy będzie mogło skorzystać ze spostrzeżeń Bartka i jego ciężkiej pracy włożonej w badania i pisanie tej książki. 

Stephen Martin (marzec 2025)


Dziękuję wszystkim osobom, które wzięły udział w tworzeniu anglojęzycznej wersji mojej książki!

niedziela, 7 września 2025

Projekt "Sztuczna barć" 2025 - Reanimacja!

Jesień, czas zakarmiania pszczół... Nie, zaraz. W tym roku zakarmianie pszczół trwa od końca kwietnia. Mamy tu w okolicy najgorszy sezon, jaki pamiętam - no, może jest zaraz po 2023 roku  (który zresztą przetrzebił całą moją pasiekę...). Głód aż piszczy, zero przybytków, a karmienie letnie było mniej więcej jak krew w piach. A raczej syrop w ul - tylko po to, żeby przy kolejnym przeglądzie było znów sucho... Ale nie o tym będzie teraz, po zakończeniu zakarmiania zrobię jakieś podsumowanie i wtedy będzie coś więcej o bieżącym, czy raczej kończącym się sezonie. 



Sztuczna barć - Reanimacja

Wiosną leśniczy z Brodeł dał mi znać, że trzeba by poprawić wiszące skrzynki, bo linki zaczynają się wrzynać w rosnące drzewa. Nic dziwnego, pierwsze skrzynki zawisły przecież 9 lat temu (ostatnie 6). Przez cały sezon miałem więc gdzieś z tyłu głowy, że trzeba pojechać i odwiedzić każdą ze skrzynek - Najpierw dograliśmy termin, ale przyszedł front, po którym ponoć w lesie było mnóstwo błota i niektóre drogi były ciężko przejezdne. Przesunęliśmy. Potem był sezon urlopowy i kolejny "poślizg" z powodów zdrowotnych. Wreszcie się udało! - wczoraj, tj. 6 września - pojechaliśmy do lasu i podziałaliśmy przy skrzynkach. 


W tym roku spotkaliśmy się w nowym składzie - jak zawsze był Marcin, ale dołączył do nas Tomek. Nie udało się uzgodnić terminu ani z Łukaszem, ani z Mariuszem, którzy - zwłaszcza Łukasz, bo każdego roku w okresie 2016-19 - działali z nami do tej pory. 

Plan był następujący: podjeżdżamy do skrzynki, wchodzimy na drabinę (pożyczoną od leśniczego), luzujemy śrubę rzymską, po 5 minutach jedziemy do kolejnej skrzynki. Wieczorem mamy temat zamknięty. Zabrałem też 2 nowe skrzynki (jeszcze bodaj 3 inne mam gotowe), żeby w razie czego wymienić te, które mogłyby być nadmiernie nadgryzione zębem czasu. To tyle planów. Rzeczywistość - jak zawsze - okazała się bardziej wymagająca. Okazało się, że niektóre skrzynki w ogóle się rozpadają, inne mają zbutwiałe dystanse oddzielające linkę od pni. Tak naprawdę znacząca większość skrzynek wymagałaby wymiany z uwagi na to, że rosnące drzewa wpychały "plecy" skrzynek do środka, co znów wypychało dna i robiło w nich wielkie dziury. Z kolei zacieśniająca się przestrzeń między konarem, a "plecami" sprzyjała nie tylko opisanemu chwilę temu zjawisku, ale i butwieniu pleców z uwagi na zmniejszającą się przestrzeń, która nie schła, ale raczej sprzyjała kompostowaniu różnych przedmiotów i tworzeniu ekosystemów rozkładających drewno. 


Pszczoły w skrzynkach!

Pierwsza "sztuczna barć" na naszej trasie, to skrzynka, w której były osadzone pszczoły - powiesiliśmy ją - o ile pomnę z potomkiniami linii Łukaszowej "16" w 2019 roku. Zastał nas tam widok zarówno optymistyczny, jak i pesymistyczny (z przewagą tego pierwszego). Otóż w skrzynce żyją pszczoły! To był na prawdę super start i świetna niespodzianka na początek wczorajszego dnia.  Niezmiernie żałuję, że nie sprawdzałem skrzynek przez wiele lat - bo ta konkretna miała pszczoły za każdym razem, gdy ją sprawdzałem!... Niestety ostatni raz mogło to być koło 2021 lub 22 roku. Prawdopodobieństwo, że pszczoły żyją tam stale od czasu zawieszenia skrzynki jest niewielkie - ale jednak skrzynka jest w całości zabudowana plastrami. Da się to zobaczyć przez duże dziury... Pesymizm bowiem wzbudził stan "barci". Otóż będąc obok niej na drabinie, miałem wrażenie, że skrzynka trzyma się raczej na plastrach, niż, że plastry trzymają się ścianek skrzynki. Zdecydowanie wiosną trzeba będzie skrzynkę zdjąć i zamienić ją na nową. Jeśli będzie z pszczołami, to trzeba będzie przeprowadzić jakąś logistyczną akcję ściągania całej tej "sztucznej barci" w taki sposób, żeby nie rozpadła się w rękach, czy też przy słabym uderzeniu w drzewo czy podłoże... Cóż, oby pszczoły były wiosną i oby się udało :) 

Druga skrzynka - nieopodal - była całkowicie zgnieciona przez rosnące drzewo - gruby buk. Linka wbiła się w pień, ale udało się ją wyciągnąć. Skrzynkę zrzuciliśmy na ziemię, a na jej miejscu powiesiliśmy nową. 

Potem pojechaliśmy do dwóch kolejnych skrzynek (również powieszonych w 2019 roku) - w jednej z żyły kiedyś szerszenie druga natomiast kiedyś gościła pszczoły (kilka lat temu sama przyszła tam rójka). W zeszłym roku w zimie dostałem też od leśniczego zdjęcie wielkich plastrów, które zbudowane były pod skrzynką. Obecnie (prawie rok później) nie było już plastrów, ale pozostały ich ślady: wosk na drewnie i konarze. Przez otwory widać było w skrzynce jakąś ściółkę - najwidoczniej ptaki czy inne stworzenia ją wykorzystywały. Obydwie skrzynki były zewnętrznie we względnie rozsądnej kondycji, jednak miały zniszczone plecy (w sposób opisany powyżej). Na razie skrzynki zostały na swoich miejscach (po poprawieniu linek i desek dystansowych), ale za maksymalnie 2 lata pewnie trzeba będzie je zdjąć lub wymienić z uwagi na to, że się po prostu rozsypią. 







Zdjęcie od leśniczego - grudzień 2024


Czas leci, a sił coraz mniej!

Po tych dwóch skrzynkach zrobiliśmy krótką przerwę na pizzę, a następnie znów pojechaliśmy w las. Do dwóch skrzynek, które są/były chyba powieszone najdalej od możliwych szlaków komunikacyjnych (wieszaliśmy je w 2017 roku). Co to oznaczało? Otóż trzeba było drabinę i całe wyposażenie nosić daleko... Do tego przy lokalnie względnie wysokich przewyższeniach. 

W pierwszej z tych dwóch skrzynek znów zobaczyliśmy pszczoły! Wylotki były rozdziobane, więc przykręciłem odpowiednio spreparowaną deskę (taką, aby woda po niej ściekała), która pomniejszyła pszczołom wylotek i dzięki temu ułatwiła im obronę gniazda i termoregulację. W tej skrzynce nigdy wcześniej pszczół nie widziałem - odwiedzałem ją przez kilka lat od czasu powieszenia).

Druga skrzynka była jeszcze bardziej rozdziobana niż pierwsza - miała też wypchniętą przez "plecy" jedną z desek dna. Niestety do samochodu było daleko, my już mieliśmy mało czasu (Tomek się spieszył) i ostatnią rzeczą na jaką miałem ochotę to spacer pewnie z kilometr do auta i z powrotem, żeby przynieść deski przygotowane - a jakże - i zostawione - a jakże - w samochodzie. No, może było tego z 700 metrów w jedną stronę, ale wtedy wydawało się, że trzeba by zrobić maraton. Na to nie było ani sił, ani czasu, ani ochoty. W związku z tym p
owpychaliśmy trochę gałęzi w wylotki, żeby je zmniejszyć, w spód "sztucznej barci wsadziliśmy kołek, który go mniej więcej uszczelnił. Oczywiście, jak w każdej poluźniliśmy linki. Cóż, musi wystarczyć na najbliższy rok czy dwa. Wtedy i tak trzeba będzie skrzynkę wymienić. 










Po tych sześciu skrzynkach odwieźliśmy Tomka do jego samochodu, a potem z Marcinem pojechaliśmy w kolejne miejsce. Jeśli mnie pamięć nie myli, skrzynek wisi bodaj 16 czy 17 (z 20? powieszonych) - chciałem więc tym razem przejrzeć i wyserwisować połowę, żeby za kilka miesięcy w czasie jednej dniówki zrobić drugą. 

Pojechaliśmy w miejsce zlikwidowanych miesiąc wcześniej pasiek Las1 i Las3 [o tym w szczegółach może innym razem, ale zlikwidowałem pasieki leśne - z bólem serca, bo to były fajne miejsca - gdyż regularnie miałem tam różne "pszczelarskie wizyty"
. W tym roku przykładowo na pasiece Las3 ktoś  zaczął używać moich pszczół jak swoich: zabrał sobie  wiosną odkład ze starą matką, potem wymienił matkę, na taką z opalitkiem i włożył ramkę z węzą... ale znaków różnych "ingerencji pszczelarskich" było w historii pasiek leśnych więcej]. Najpierw podjechaliśmy do jednej ze skrzynek, na którą często patrzyłem jadąc do pasiek [wydaje mi się - posiłkując się też jakąś tam ułomną dokumentacją - czytaj: "nie chce mi się sprawdzać współrzędnych gps, bo przecież mam je wszystkie..." - że skrzynka ta była powieszona w 2018 roku]. Sporadycznie też pod nią zaglądałem z bliska - i nigdy pszczół w niej nie widziałem. Tym razem jednak okazało się, że skrzynka jest zasiedlona! Obejrzeliśmy tą skrzynkę ze wszystkich stron i postanowiliśmy jej nie ruszać. Otóż skrzynka ta wisi sobie przekrzywiona. Pamiętam nawet tą scenę kiedy Łukasz, który ją zakładał, zszedł z drabiny, a zaraz potem ona zsunęła się z gałęzi i zawisła pod kątem... I tak sobie wisiała i wisi do dziś. Gdybyśmy zdecydowali się ją wczoraj poprawiać trzeba by ją "prostować", a to by oznaczało, że wszystkie wybudowane pionowo plastry przestałyby być pionowe. Słowem, zaraz przed zimowlą zrobilibyśmy pszczołom niedźwiedzią (a raczej sztuczno-bartniczą) przysługę. Okazało się jednak, że skrzynka wygląda dobrze, a linka nie jest nawet wrośnięta w pień. Skrzynka może więc spokojnie poczekać do następnego razu - jeśli będzie to wiosną, to wówczas spokojnie i z czystym sumieniem pszczołom te plastry wykrzywię prostując skrzynkę. Oby żyły. 



W końcu pojechaliśmy do ósmej, ostatniej już tego dnia skrzynki. Mieliśmy już dość. Okazało się, że jestem już trochę za stary na to, żeby śmigać po lesie z ciężkimi skrzynkami narzędziowymi i skakać po drabinie niczym wiewiór czy jakiś rezus. Pech chciał, że z tą skrzynką było trochę kłopotu. Po pierwsze - choć nie została (jeszcze) zgnieciona i była względnie zdrowa - okazało się, że linka mocno wrosła w konar - nie udało mi się jej całej wyciągnąć. Co więcej przerdzewiała i porozrywała się - trzeba więc było ją wymienić. Skrzynka była względnie daleko od drogi gdzie zostawiliśmy samochód, musieliśmy więc zasuwać tam i z powrotem po coraz to nowe rzeczy. Zeszło nam pewnie z godzinę. 

Robotę skończyliśmy po 18 (zaczęliśmy ok. 10.30) i przyznam, że osobiście byłem wykończony. W każdym razie jak już dotarłem do domu ok. 21.30 zorganizowałem sobie od razu pidżama party. 


Wnioski z oględzin skrzynek po latach? 

Po pierwsze: pszczoły!

Okazuje się, że pszczoły do skrzynek przychodzą - jeśli nie od razu, to nawet po latach. Obecnie na 8 odwiedzonych skrzynek stwierdziliśmy aż 3 zasiedlone. Czasem pszczoły chwilę zostają, a czasem nawet chwilę dłużej. Skrzynki się więc przydają jako siedliska. Jeśli nie korzystają z nich pszczoły, to korzystać z nich mogą jakieś inne stworzenia leśne, szerszenie czy ptaki. 
Niezmiernie żałuję, że nie udało mi się skrzynek doglądać każdego roku. Są zbyt rozrzucone po lesie, a ja ostatnimi laty byłem stale w niedoczasie. Wyprowadzka, remont gospodarstwa (który wciąż trwa), pasieka. Nie ma kiedy załadować, więc i sprawdzanie skrzynek schodzi na dalszy plan. Chciałbym niniejszym obiecać, że od teraz już się to zmieni, ale kto wie czy będę w stanie dotrzymać? Niby... cóż szkodzi obiecać, nie?


Po drugie: wnioski techniczne. 

Skrzynki w niektórych lokalizacjach są w lepszym stanie, w innych praktycznie się rozsypały (lub zrobią to lada rok). Trudno powiedzieć od czego to zależy, bo na pewno nie bezpośrednio od ich wieku.  Zapewne bardziej od lokalnych warunków - wilgotności, zacienienia, przewiewu. Niektóre skrzynki z 2019 roku miały się gorzej niż te z lat wcześniejszych. W znaczącej większości przypadków powstają następujące problemy:
- linki wrzynają się w drzewa;
- rosnące drzewo wciska "plecy" do skrzynki (łamiąc je i/lub sprzyjając butwieniu) - co wypycha też dna/dennice;
- skrzynki są rozdziobywane przez ptaki - zakładam, że dzięcioły, bo cóż innego by tak waliło dziobem w dechy? 

Jakie są rozwiązania tych problemów?
Po pierwsze, wydaje mi się, że trzeba zdecydowanie co 2, maksymalnie 3 sezony udać się do każdej skrzynki, poluźnić linki, ruszyć skrzynką tak, żeby drzewo jej nie "oblewało" i nie próbowało pochłonąć. Po drugie zdecydowanie lepiej sprawdzały się deseczki odstępnikowe, które były nawiercone i przez które przechodziły linki. W skrzynkach, w których były po prostu za linkę wsadzone listewki czy kawałki gałęzi/konarów, wyglądało to dużo gorzej - najczęściej po prostu linka przecięła taką gałąź i potem weszła w pień. Bezwzględnie trzeba więc zadbać o to, żeby zawsze deseczek było wystarczająco dużo i żeby siła nacisku rosnącego drzewa była raz na jakiś czas poluzowana. Poluźnianie linki pomoże też na wciskanie "pleców", zachowanie odstępu od drzewa, a może i też tym samym wydłuży znacząco żywotność takiej skrzynki, gdyż zapobiegnie to butwieniu. Podsumowując - trzeba po prostu robić bieżący serwis, albo co 7-8 lat likwidować skrzynkę. Praktykując serwis, wydaje się, że żywotność takiej skrzynki może wynosić co najmniej ok. 15 lat. 

Przy kolejnych skrzynkach zastanowię się też nad jakimś dodatkowym zabezpieczeniem pleców, które powinno spowolnić butwienie. Być może wystarczy olej lniany? A może trzeba drewno nasączyć rozgrzanym woskiem pszczelim? (tak jak to praktykują niektórzy amerykańscy pszczelarze z korpusami ulowymi). To na pewno jest do przemyślenia, bo widzę, że plecy są najszybciej psującym się elementem skrzynek. 

Jeśli natomiast chodzi o rozdziobywanie skrzynek przez ptaki, to wydaje mi się, że po prostu trzeba się z tym pogodzić. Las żyje, to i są ofiary. Raz na jakiś czas można przykręcić deskę na rozdziobaną dziurę, co pozwoli odświeżyć skrzynkę do czasu, aż się rozpadnie. Zastanawiałem się też czy nie można by na wylotku przybić jakiejś grubszej siatki (np. 1x1cm), która zapobiegła by zapewne dostawaniu się tam gryzoni, a być może i pomogłaby zapobiec rozdziobywaniu. Jest kilka argumentów przeciw takiemu rozwiązaniu: to siedlisko jest bardzo dobre i dla ptaków - więc czemu im tego odmawiać?; taka siatka na pewno przeszkadza też trochę pszczołom więc być może byłaby czynnikiem, który zmniejszałby potencjał takiej skrzynki dla pszczół i wpływał na mniejszą liczbę zasiedleń; w jednej ze skrzynek (nie odwiedzaliśmy jej teraz) widziałem też wydziobane dziury po bokach - a więc samo zabezpieczenie wylotka to za mało.

Co dalej ze "sztuczną barcią"?

Zaczynając projekt myślałem, że uda mi się wieszać po 5 skrzynek rocznie, aż powieszę ich co najmniej 50-60. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że przyjdzie mi się przeprowadzić i czeka mnie remont całego gospodarstwa. Przez wiele lat nie miałem więc czasu i głowy na kontynuowanie projektu. Obecnie mieszkam około lub lekko ponad 100 kilometrów od leśnictwa w Brodłach - jest to więc czynnik mocno utrudniający tworzenie nowych siedlisk dla pszczół. Tu, gdzie mieszkam, w najbliższym rejonie są praktycznie same lasy prywatne, a napszczelenie owadami z pasiek jest absurdalnie wysokie. Podjąłem więc decyzję, że tutaj nie będę wieszał skrzynek - chyba że jakieś pojedyncze, tak, jak powiesiłem jedną na swojej działce opodal pasieki. Będą to jednak raczej wyjątki niż reguła. Jeśli chodzi natomiast o "sztuczną barć" na starych śmieciach, to liczę na to, że uda mi się wygospodarować co najmniej jeden dzień w roku, aby od tego czasu regularnie "serwisować" te skrzynki, które już wiszą. Już za kilka lat (i to bardziej 2 niż 5) kilka z tych skrzynek, które obecnie odwiedziliśmy rozpadnie się z powodu zbutwiałych pleców. Trzeba będzie je zdjąć lub na ich miejsce powiesić nowe. Mam więc nadzieję, że uda mi się utrzymywać około kilkunastu skrzynek, być może za parę lat powiesić jakąś jedną lub dwie nowe - do czasu aż już całkiem nie dam rady bawić się w rezusa i trzeba będzie zacząć mocno stąpać po ziemi. 



Jak zawsze życzę wszystkim zdrowych pszczół przed nadchodzącą zimowlą. Ale przez "zdrowe" nie rozumiem pszczół zalanych truciznami zabijającymi roztocza, ale po prostu odporne i dobrze zaadaptowane do lokalnych warunków. Takie pszczoły są w naszym zasięgu. Obecnie jednak utrzymują się niekorzystne tendencje, bo pszczelarze wciąż uparcie nie chcą zdrowych pszczół, a wolą te leczone, obce, źle zaadaptowane. Byle miód nosiły. Cóż. Nieustannie wierzę w pszczoły, ale niestety coraz mniej wierzę w pszczelarzy. 

Zachęcam do sięgnięcia po moją książkę "Pszczelarstwo w zgodzie z naturą, czyli o ewolucji w pasiece". Tam znajdziesz usystematyzowaną wiedzę o zdrowiu rodzin pszczelich i populacji pszczół. A już niedługo nowa informacja w tym temacie! 


Ps. Od dziś mamy też nowego zwierza - ma rodowód... ze schroniska. Pamiętajcie - nie kupujcie psów rasowych i nie kupujcie pszczół rasowych! Najlepsze są kundelki!