Thomasa Seeleya wspominałem już na moim blogu
w poście "Się dzieje się, oj dzieje ... (się)..." jest amerykańskim naukowcem znanym chyba większości świata pszczelarskiego. To być może osobowość porównywalna do polskiego profesora Woyke, który wyszedł poza ramy swojego macierzystego kraju i jest rozpoznawany daleko poza jego granicami. A może przesadzam, ale w każdym razie jest to bardzo znana i ceniona postać w środowisku (zwłaszcza anglojęzycznym).
A
link do wykładu profesora wygłoszonego w Rosenfeld w Niemczech podesłano mi na forum Beesource, w jednej z dyskusji (którą jak zawsze prowadziłem w sposób kłótliwy i niecywilizowany). Wykład obejrzałem z dość dużym zainteresowaniem, gdyż omawia wiele zagadnień związanych trzymaniem pszczół bez leczenia w ramach gospodarki pasiecznej, ale porównując też (a może inspirując się) dzikimi rojami zamieszkującymi leśne odstępy w stanie Nowy Jork w USA.
Wnioski i sam przebieg eksperymentu są dość ciekawe. Oczywiście jako osoba, która zawsze musi być w opozycji i nie zgadzać się ze wszystkimi (co również wypomniano mi w dyskusji na Beesource), mam też trochę swoich przemyśleń. I rzecz jasna nie zamierzam dyskutować tu z faktami, bo wygląda na to, że eksperymenty były przeprowadzone w sposób rzetelny i nie ma co czepiać się przedstawionej metodyki (jak to było w przypadku np. dowodzenia, jakąż to komórkę buduje pszczoła "na dziko"... w pierwszym pokoleniu po zrzuceniu jej z węzy. o nie, takich rzeczy u Thomasa Seeleya nie wyłapałem). Chodzi mi tylko o kilka innych - dalszych wniosków, które raczej nie są sprzeczne, choć może nie koniecznie są zgodne z wnioskami wykładowcy.
Ale przejdźmy do opowieści o tym cóż takiego działo się w Rosenfeld. Profesor Seeley przedstawił kilka eksperymentów na pszczołach nieleczonych. Pierwszy dotyczył "standardowego" rozstawienia uli na pasiece (ule stojące w rzędach, po dwa na stojaku - jeden ul przy drugim) i przyrównano go do rozstrzelenia uli szeroko na dużym obszarze (gdzie ule stały w odstępach kilkudziesięciometrowych i dalszych). Badano ilość roztoczy, wpływ rójki i sukces zmiany matek w czasie rójki, a także błądzenie trutni. To ostatnie można było badać z uwagi na użycie matek hodowlanych dających konkretny kolor trutni (żółty lub brązowy). Okazało się, że w przypadku uli rozstawionych szeroko trutnie w ogóle nie błądziły (liczono 100 trutni w każdym ulu uwzględniając każdą z grup w ramach tej liczby), a tymczasem w ulach ustawionych obok siebie statystycznie 34% trutni były to osobniki innego koloru niż trutnie z ula macierzystego. 0 do 34 to rozbieżność wystarczająco statystycznie zauważalna. Wynik tego eksperymentu poddawałby również w wątpliwość teorię, że trutnie są "podróżnikami", wylatują przed południem, wałęsają się w dalszych odległościach i wieczorem szukają nowego domu w miejscu, w którym akurat się znalazły. Jedna z teorii (i to już spoza samego wykładu) mówi jednak, że trutnie raczej szukają miejsca gdzie ma wygryźć się, lub dopiero wygryzła się nowa dziewicza królowa, aby wylecieć za nią następnego dnia i dopaść ją możliwe szybko zaspokajając swoje męskie żądze.
Okazało się, że w rodzinach, które wyroiły się, w tych, ustawionych obok siebie część matek zginęło i znaleziono je przed wylotkami. Przypuszczenia, z którymi wewnętrznie się zgadzam, były takie, że w przypadku uli ustawionych blisko siebie matki wracały do niewłaściwego ula, gdzie kończono z nimi w sposób bezwzględny. Takich problemów nie zaobserwowano w rodzinach "rozstrzelonych".
Jeżeli chodzi o ilość roztoczy, to w jednej i drugiej grupie rodzin ilość roztoczy rosła błyskawicznie w drugim sezonie w tych, które się nie wyroiły, a w tych, z których wyszła rójka pozostała na racjonalnym poziomie.
Do kolejnego (trzeciego) sezonu przetrwały tylko te, które się wyroiły i były w grupie rodzin "rozstrzelonych" na większym obszarze (5 na początkowe 12 - a więc przeżywalność 2 sezonów na poziomie 40%). Rodziny, które wyroiły się, ale były na pasieczysku gdzie ule ustawione były gęsto miały duże porażenie roztoczami i padły. Te u których porażenie było mniejsze z powodu rójek, w okresie spadków pozostałych rodzin, "złapały" roztocza od innych w wyniku błądzenia i rabunków.
Kolejny opisywany eksperyment dotyczył rodzin zajmujących duże ule i małe. Jak wynikało z badań dzikiej populacji, pszczoły zajmują najczęściej objętości na poziomie od 30 do 60 litrów, choć zdarzają się i większe i mniejsze. Według podanych objętości ul Langstrotha w układzie czterech pełnych korpusów (który często występuje w tej wielkości na pasiece wykładowcy czy innych producentów miodu w USA), to 168 litrów, a więc jeden korpus to 42 litry. Dla porównania mój korpusik 18tka to 26 litrów, pełny korpus wielkopolski to 38 litrów, a 16-sto ramkowy warszawiak to około 80 litrów.
Rozbieżność przestrzeni zajmowanych przez pszczoły w naturze, a na pasiekach jest więc bardzo duża. Thomas Seeley przeprowadził badania wpływu powyższego na porażenie roztoczami i przeżywalność. W jednej grupie pszczoły trzymane były w dużych ulach (tyle miejsca ile potrzebowały), a w drugiej na 1 korpusie pełnym Langstrotha (42 litry).
W toku eksperymentu okazało się coś, co jest dość oczywiste i logicznie - a więc rodziny trzymane na 1 korpusie Langstrotha roiły się licznie i nie dały w ogóle miodu, podczas gdy z pozostałych uzyskano po średnio około 20 kg (wyroiło się 2 z 12). W rodzinach trzymanych na mniejszej kubaturze było znacząco mniej roztoczy. W końcu drugiego sezonu duże rodziny przeszły załamanie. Dokładnie w tym samym czasie 4 rodziny spośród mniejszych uzyskały bardzo duże porażenie roztoczami (wzrosło kilkukrotnie). Teoria Seeleya mówi (choć nie obserwowano tego i nie ma na to dowodów), że te 4 rodziny rabowały załamujące się rodziny z miodu i przez to porażenie roztoczami wzrosło drastycznie (stąd dowcip wykładowcy: "przestępstwo nie popłaca"). Te właśnie 4 rodziny osypały się w zimie, a do wiosny przeżyło pozostałych 8 spośród 12 rodzin trzymanych na 1 korpusie Langstrotha. Spośród dużych rodzin do kolejnej wiosny dotrwało tylko 2. Nie wyłapałem lub autor nie powiedział, czy przetrwały właśnie te dwie, które się wyroiły...
Kolejny eksperyment, który przytoczył profesor, to obserwacja ekspresji genów pszczół w związku z wypropolisowanym gniazdem. Okazało się, że ekspresja genów odpowiedzialnych za produkcję odpowiedzi na infekcję była znacząco niższa u pszczół, które żyły w mocno okitowanym ulu - a więc jak twierdzi wykładowca musiały wykonać mniej wysiłku, aby utrzymać się w zdrowiu. Seeley stwierdził, że wiele spośród dziupli zajmowanych przez dzikie roje miało mocno wypropolisowane ściany - i te rodziny miały się najlepiej. Wspomniał też, że jedna z obserwowanych rodzin miała dno (wypełnione pozostałościami organicznymi) całkowicie pokryte propolisem. To w pierwszej chwili wzbudziło u mnie refleksję dotyczącą moich dennic próchno-ściółkowych i obawę czy aby nie utrudniam im dodając roboty z potencjalnym propolisowaniem. Z drugiej strony wykładowca stwierdził, że wiele dziupli miało normalne dno wypełnione różnymi "resztkami", a z kolei powierzchnie chropowate stymulują propolisowanie. A więc jeżeli pszczołom będzie to przeszkadzać, to będą propolisować i dno. Czy im to utrudni? Ciężko powiedzieć, skoro gładkie powierzchnie (a taka jest właśnie alternatywa) nie są chętnie propolisowane przez pszczoły, za to wychodzi na to, że są mniej korzystne niż powierzchnie propolisem przykryte. Jeżeli więc "utrudniam" im zmuszając do wykonania dodatkowej pracy w postaci popolisowania, to ułatwiam im późniejszą odpowiedź immunologiczną w zachowanie zdrowia. A więc ich dodatkowa praca może być inwestycją w zdrowie. (Swoją drogą ja na razie nie obserwuję propolisowania zawartości eko-dennic). Ostatecznie sugestia Seeleya poszła w tą stronę, że warto pszczołom dostarczać chropowatych powierzchni ścian ula. A to już jest spójne z moją obecną praktyką dotyczącą nie heblowania desek na korpusy od środka, a tylko od zewnątrz - aby mniej piły wodę. Dennica będzie wspierać mikrożycie, a w razie potrzeby też zostanie przykryta warstwą propolisu. Ot, "po prostu" trzeba się dochować pszczół "wysokopropolisujących".
Wnioski Seeleya z wykładu, są następujące.
1. Pszczoły miodne mogą przetrwać w naturze bez leczenia (optymistycznie, nieprawdaż?).
2. Nieleczone populacje przejdą załamanie, ale pozostaną zdrowe rodziny - na to wskazują badania genetyczne (DNA mitochondrialnego) świadczące o tym, że pszczoły przechodzą wąskie gardła selekcyjne i odbudowują populację na lepiej przystosowanej genetyce.
3. Pszczoły żyją w pasiekach w całkowicie innych warunkach niż w naturze, a życie w pasiekach nie jest przyjazne pszczołom ("bee-friendly"). Pszczelarze swoimi metodami zwiększają podatność pszczół na roztocza i inne choroby (to już optymistyczne nie jest, ale też dla mnie to nic dziwnego, czy odkrywczego).
Seeley sugeruje więc następujące rozwiązania:
1. jeżeli pszczoły żyją w izolacji (głównie chodzi o "genetyczną" izolację czyli populacja oddalona jest o parę km od innych) nie należy leczyć warrozy (!). Sugestia dotycząca izolacji wynika z możliwości "produkowania" bardzo wielu roztoczy przez rodziny pszczele i ewentualnie "rozcieńczenia" genetyki odpornej przez krzyżowanie z pszczołami nie poddanymi selekcji. W tym punkcie wykładowca przytoczył przykład walijski pszczelarzy, którzy umówili się na nie zwalczanie roztoczy... i dziś już nie muszą (chodzi o Davida Heaf'a i innych pszczelarzy w jego regionie).
Oczywiście profesor jednoznacznie stwierdza, że nastąpi załamanie populacji przy podjęciu takiej decyzji, ale też jego spojrzenie nie koncentruje się na najbliższym sezonie.
2. Rozmnażanie tylko swoich pszczół. To wspiera przystosowanie lokalne i odporność na roztocza, o ile rodziny będą dobierane według odpowiedniego klucza spośród najodporniejszych.
3. Łapanie rojów z miejsc odległych od pasiek - w ten sposób z większym prawdopodobieństwem można złapać rójkę pochodzącą od dzikich pszczół, które selekcjonuje przyroda. Seeley twierdzi, że tylko w ten sposób zdobywa dziś pszczoły dla siebie.
4. Rozstawianie uli maksymalnie szeroko. Jeżeli muszą być gęściej, to należy stosować każdą możliwą metodę, aby zmniejszyć błądzenie (np. 4 ule rozstawione na palecie - każdy w inną stronę).
5. Nie przekładać plastrów między ulami - to roznosi choroby.
6. Wykonywanie sztucznych rojów i prowokowanie przerwy w czerwieniu. Sugestia idzie w tą stronę, aby wykonać odkład ze starą matką i pozwolić pszczołom na wychowanie młodych matek - w ten sposób powstaje najdłuższa możliwa przerwa w czerwieniu.
7. usuwanie rodzin osypujących się, aby nie prowokować rabunku.
8. Stymulowanie produkcji propolisu.
Z obserwacji wynikało ponadto, że rozmiar komórki pszczelej nie ma żadnego wpływu na ilość roztoczy w ulach, a więc do tej uwagi Seeley pozostał sceptyczny.
A jakie wnioski dla mnie z tego płyną i jakie są moje przemyślenia?
Otóż, wbrew oskarżeniom jakie nierzadko są rzucane w moją stronę, jakoby moje działania opierały się na wymysłach i były nienaukowe, "o dziwo" pozostają zgodne ze znaczącą większością postulatów wspomnianego naukowca.
To prawda, że nie żyję w izolacji, a więc moje rodziny potencjalnie mogą przenosić roztocza pomiędzy sobą, mogą też rabować roztocza z innych pasiek, a i do nich się przenosić. Ale wnioski Seeleya wskazują, że rabunki bardzo rzadko następują gdy odległości są większe (oczywiście nie znaczy to, że nie występują w ogóle). Na przykład w przypadku eksperymentu z ulami różnej kubatury pszczoły rabowały inne z pasieki oddalonej o 60 metrów (tyle było między dwoma grupami uli). Taka odległość nie dzieli mnie od żadnej pasieki innego pszczelarza. W przypadku odległości większej sam Seeley wskazuje, że rabunki są sporadyczne. Tak naprawdę więc najbardziej zagrażam samemu sobie (a to już powinno uspokoić skołatane nerwy innych pszczelarzy). W przytoczonym eksperymencie, i owszem, 4 rodziny rabowały i skończyło się to dla nich źle, ale też 8 nie uczestniczyło w rabunkach i przeżyły w dobrym zdrowiu. Mogę więc tylko przyjąć, że w moim przypadku pozostanie silniejsza presja, która może zakończyć się źle dla części rodzin, ale też będzie to presja, która powinna w efekcie minimalizować rabowanie pszczół z każdym pokoleniem (bo te chętnie rabujące się wykruszą w drodze ewolucyjnej eliminacji). W przypadku osypów w zimie, raczej rabunek i przenoszenie warrozy nie będzie już straszne. Wykład Seeleya nie dotyczył też innych zagadnień dotyczących zdrowia pszczół (np. tworzenia zdrowych ekosystemów - sam wykładowca na pytanie o organizmy symbiotyczne w ulu, stwierdził, że nie pochylał się nad tym zagadnieniem, choć jest ono interesujące i warte analiz). Wydaje mi się więc, że jeżeli wiele pasiek zagranicznych "daje jakoś radę", to można liczyć na to, że pszczoły przystosowują się do życia w bliższej odległości i odpowiednio kształtują swoje zachowania i cechy kolejnych pokoleń.
Spełniam warunki i sugestie Seeleya w sprawach dotyczących selekcji naturalnej i rozmnażania swoich pszczół, tylko z rzadka przekładam ramki pomiędzy ulami (najczęściej ramka wędruje do innego ula w przypadku robienia odkładu z tej rodziny), bezwzględnie robię rodzinom przerwę w czerwieniu (bo taką przyjąłem metodę rozmnażania pszczół) i stymuluję produkcję propolisu przez chropowate powierzchnie i dennice ze ściółką (a uli nie czyszczę i nie opalam więc propolisu będzie tylko coraz więcej).
A jakie potencjalne zmiany będę musiał rozważyć do wprowadzenia w pasiece na rok 2017 i kolejne?
1. Przede wszystkim trzeba popracować nad ustawieniem uli w różnych kierunkach (czy np. na jednym stojaku stawianie warszawiaka i ula wielkoposlkiego, bądź uli z górnymi i dolnymi wylotkami) i większym urozmaiceniem wyglądu moich pasiek - chodzi o tworzenie punktów orientacyjnych dla pszczół. Z drugiej strony mam posadzone praktycznie na każdej pasiece drzewa i krzewy i raczej chodzi tylko o stymulowanie ich wzrostu. Świadomość błądzenia pszczół i przenoszenia w ten sposób roztoczy czy innych chorób nie jest dla mnie niczym nowym - ale w tym kierunku po prostu zawsze można zrobić więcej. Stąd ta uwaga.
2. Trzeba w dalszym stopniu ograniczyć przekładanie ramek między rodzinami obcymi (sporadycznie zdarzało mi się zasilać malutkie rodziny w kryzysie czerwiem czy pokarmem - trzeba będzie nad tym popracować i przemyśleć alternatywy).
3. Na czas okresu przejściowego prawdopodobnie żadna z rodzin nie dostanie większej kubatury niż 3 moje korpusy 18tki (da to kubaturę 78 litrów, a więc mniej więcej ula warszawskiego poszerzonego - nie taka znowu mała), a jeżeli okaże się to za mało, to niech rójka idzie w świat! (Z drugiej strony przy wykonywaniu przerwy w czerwieniu i podziałach rodzin zgodnych z moją dotychczasową koncepcją sama kubatura nie powinna być problemem, a zagadnieniem istotnym jest raczej rojenie pszczół, a więc przerwy w czerwieniu i dzielenie populacji roztoczy).
Zawsze można coś przemyśleć, poprawić i zmodyfikować. Jak twierdzi Michael Bush: sukces opiera się na szczegółach. Wygląda jednak na to, że jak na moje warunki wybrałem metodę możliwie dobrą - reszta pozostaje "w rękach" pszczół. Niewątpliwie jednym z istotniejszych zagadnień pozostaje jednak próba przekonania miejscowego środowiska o długofalowej słuszności takich kroków i współpraca na przykład walijski (o tym można przeczytać
tutaj, na stronie Stowarzyszenia). Aby to się jednak stało, trzeba pokazać argumenty i chociaż drobny sukces. A wierzę, że to nie kwestia "czy", a "kiedy".