Chciałbym, żeby odpowiedź na to pytanie była prosta i jednoznaczna... I taka właśnie jest. Odpowiedzią jest jedno słowo: nigdy.
Co więcej, doświadczenia ostatnich dziesięcioleci z całego świata wskazują, że walka o przeżycie pszczół wcale nie zbliża nas do innych wniosków.
Do napisania tego postu skłoniły mnie doświadczenia jednego z kolegów, który w tym roku przeżywa ciężkie straty w swojej pasiece. Na razie jeszcze parę rodzin u niego żyje, ale do wiosny daleko...
W zeszłym roku przeżywałem mniej więcej to samo. Znam aż za dobrze te wszystkie smutki i rozterki, które wiążą się ze zbieraniem pustych uli z pasieczyska. Niestety sprawa nie jest prosta. Przez ostatni wiek (a w szczególności ostatnie 35 lat) tak bardzo odsunęliśmy pszczoły od natury, że nie da się przywrócić tego stanu w sezon, dwa czy trzy. A ile lat to tak naprawdę zajmie, zależy od bardzo wielu czynników - w szczególności od czystości środowiska, pożytków, naturalnych warunków życia pszczół i selekcji.
Musimy pamiętać, że pszczoły w ostatnim wieku selekcjonowane były na cechy nie do końca niezbędne im do przetrwania (np. nadnaturalną miodność, czy całkowity brak obronności). Nie ma co się oszukiwać: 1 sezon wrzucenia takiej pszczoły na komórkę w rozmiarze 4.9 mm nie przyniesie nam sukcesów. Tym bardziej, jeżeli będzie to zwykła węza komercyjna (wszyscy wiemy jaki wosk trafia do skupu).
Od dawna myślę co trzeba zrobić, żeby poprawić szanse pszczół na przeżycie bez leczenia. Czy moje wnioski są słuszne czy nie, to już zupełnie inna sprawa. W ostatnim czasie zacząłem też trochę więcej pisać na forum Beesource. Pewnie się to skończy wraz z wiosną (o ile będą pszczoły), bo nie będę wiedział w co rąk włożyć (mam nadzieję, że w związku z tym, w tej całej konfuzji nie włożę ich ponownie w piłę...). Próbowałem podpytać trochę bardziej doświadczonych kolegów z USA jakie znaczenie mają sąsiedzi leczący pszczoły w naszej pszczelarskiej praktyce. I jasnym jest, że opinie były skrajnie różne, bo chyba nie ma ani jednego tematu, w którym zgodziłoby się już dwóch pszczelarzy! A jak jest ich więcej to już kłótnia gotowa! Ale kilka - liczących się dla mnie - głosów wskazało, że to raczej obce pasieki mają większy wpływ na pasieki nieleczone (głównie przez przekazywanie nieprzystosowanych genów), niż pasieki nieleczone na pozostałe. Nawet leczący pszczelarze przyznawali, że przenoszenie chorób przez pszczoły nieleczone (głównie w toku rabunków) nie jest takim zagrożeniem jak się powszechnie uważa. Więc to raczej "my" - nieleczący - musimy się bardziej obawiać "ich" niż "oni" "nas".
Więc co jest ważne, żeby poprawić nasze szanse?
1. Istnienie dzikiej populacji pszczół zdolnych do życia bez ingerencji człowieka
Z tekstów amerykańskich kolegów wynika, że ilość pszczół zdolnych do życia bez chemii w naszym otoczeniu jest kluczowa dla przetrwania naszej pasieki. Z tym w Polsce nie jest najlepiej. Albo inaczej - jest bardzo źle. W USA są rejony, które są daleko bardziej zniszczone monokulturowym rolnictwem niż w Polsce, są też rejony daleko bardziej zaludnione niż u nas. Ale obok nich funkcjonują też wielkie obszary gdzie ingerencja ludzka nie jest aż tak wielka lub jest praktycznie żadna. To właśnie są obszary zdolne utrzymywać dziką populację pszczół, niezależnie od występujących obok ogromnych pasiek komercyjnych, gdzie natury nie uświadczysz nigdzie. Może to jest właśnie kluczem dla faktu, że w Ameryce się da, a w Europie nie? W Europie choć są obszary mniej zaludnione, gdzie rolnictwo jest jeszcze dość prymitywne, to praktycznie nie ma obszarów liczonych w tysiącach hektarów gdzie ingerencja ludzka nie jest duża.
Niezależnie od tego czy tak jest czy nie, uznaję, że naszym zadaniem jako pszczelarzy naturalnych jest podjąć działania w kierunku umożliwienia odtworzenia naturalnej populacji "dzikich" pszczół. Każdy z nas może wynieść jeden ul na jakiś nieużytek czy do pobliskiego lasu i po prostu go tam zostawić (oczywiście za zgodą właściciela ziemi). To całe nasze zadanie. Prędzej czy później rójka go znajdzie. Jeżeli nie ma już wielu starych drzew w lesie gdzie występują dziuple, to trzeba takie miejsca dla pszczół stworzyć. Tak jak tworzymy "ule" dla murarek.
Michael Bush na Beesource stwierdził, że bez istnienia dzikiej populacji pszczół w jego ocenie pszczelarstwo bez leczenia będzie trudniejsze, ale nie niemożliwe. Inny z pszczelarzy (nie leczący od 2005 roku) stwierdził, że przez pierwsze lata "wypuszczał" bardzo dużo rójek ze swoich obiecujących pszczół. Dzięki temu na swój sposób stworzył taką dziką populację w swoim rejonie. Padły również sugestie rozdawania swoich pre-selekcjonowanych matek innym.
Każdy hodowca wie, że kluczowe dla "poprawy" pogłowia jest nasycenie okolicy "odpowiednimi" trutniami. Pytanie tylko jak definiujemy "poprawę", a jak "odpowiednie". Bo ta "poprawa" może być zdecydowanie przeciwproduktywna dla "pszczelarstwa naturalnego" czy "pszczelarstwa bez leczenia" czy jak tam to pszczelarstwo zwał.
W każdym razie wniosek jest następujący: zamiast marudzić, że sąsiedzi leczą i mamy wszędzie nie tylko kiepskie geny, ale i "selekcjonowane" na zjadliwość choroby, zastanówmy się jak nasycić okolicę tymi genami jakie chcemy. To nie jest łatwy i szybki proces. Nie oszukujmy się, jest również kosztowny. To musi trwać wiele lat i musi kosztować nas wiele wysiłku. Ważne jest więc stworzenie siedlisk (a to można zrobić przez wynoszenie uli do lasu czy rozbudowę własnej pasieki) i rozprzestrzenianie genów (wypuszczanie rójek, rozwijanie wielkości pasieki, rozdawanie matek). Zaletą pszczelarstwa naturalnego jest to, że z reguły ilość naszych trutni "na ul" jest większa niż w innych pasiekach. To daje pewną przewagę genetyczną - ale tylko w przeliczeniu na ul. Jeżeli mamy 3 ule, a dookoła jest 300 "obcych", to raczej nie mamy co myśleć o zdominowaniu rejonu. Jeżeli natomiast mamy tych uli nawet już 30 czy 40, a okolica nie jest bardzo napszczelona to jest szansa, że nasze trutnie będą stanowić zacną część latających. Aby jednak zdominować nasz rejon potrzebne byłoby pewnie kilkaset pni z trutniami "selekcjonowanymi naturą". Pytanie też pozostaje na ile w okresie przejściowym będą "cenniejsze" niż tamte...
2. Wieloletnia selekcja
Oczekiwanie, że pierwsze pokolenie pszczół poradzi sobie z warrozą jest niestety nieracjonalne. Ja nigdy nie byłem zwolennikiem selekcji "na cechę" (np. VSH). Pszczoły z takiej selekcji są natomiast bardzo dobrym startem dla dalszych działań. Nie chcę tu powtarzać w kółko tego co już pisałem (choćby w artykule do "Pszczelarstwa"). W tym poście chcę tylko zaznaczyć, że pasieka naturalna, jeżeli ma dojść do stanu samowystarczalności i komercyjnej opłacalności (choćby przy niewielkich dochodach "na ul") musi przejść kilka cyklów załamania i odbudowy. Kirk Webster pisze o 2 lub 3 takich cyklach. Takie załamania pewnie mogą przyjść w 3 kolejnych latach, ale bardziej prawdopodobne, że rozłożą się na 5 czy 7 lat, podczas których dwu lub trzykrotnie selekcja zabierze większość pszczół, a w pozostałych latach wyeliminuje "ledwie" paręnaście procent pogłowia. Dla mnie to teoria, ale taka wiedza idzie od zagranicznych praktyków.
W toku załamania populacji zagęszczają się geny korzystne dla przetrwania pszczół. I oczywiście tym bardziej zagęszczą się im bardziej nasyciliśmy rejon selekcjonowanymi pszczołami, bądź na ile prężna i zdrowa jest populacja dzikich pszczół. Tu jest więc dla nas w Polsce jest przysłowiowy pogrzebany pies...
Ale jak mówił Puchatek, z pszczołami nigdy nic nie wiadomo. I to też można usłyszeć w wykładach naukowców. Dr Keith Delaplane z Uniwersytetu Stanowego Georgii (TU) opowiada o selekcji pszczoły w wykładzie "Hodowla Pszczół: Fakt czy Fikcja?". Nie wiem co to za naukowiec. Nie mam pojęcia czy jest niezależny, czy też chce coś udowodnić - a jeżeli tak to ewentualnie co i dla kogo. To jedyny jego wykład jaki oglądnąłem i to przyznam, że wcale nie pochłonął mnie jakoś specjalnie. Ale jeden z wniosków był ciekawy. Dla mnie to znane i oczywiste od jakiegoś czasu, ale zawsze to dobrze dla propagowania pewnych idei usłyszeć to samo z ust naukowca. Od razu waga wiedzy wzrasta. Jakiś Truteń może "se" pisać do woli, ale jak powie to profesor od razu informacja zyskuje na znaczeniu i wiarygodności! Otóż według przytoczonych obserwacji pszczoły potrzebują różnorodności wewnątrz ula. Nie potrzebują 100% pogłowia będącego wspaniałymi zbieraczkami czy nawet czyścicielkami utrzymującymi ulową higienę. Wręcz przeciwnie. Dla zdrowia w ulu lepsza jest różnorodność gdyż zapewnia większe prawdopodobieństwo wystąpienia przynajmniej w pewnym procencie cech korzystnych dla przetrwania.
Znów więc wracamy do potrzeby istnienia jak najprężniejszej dzikiej populacji (lub własnej różnorodnej dużej lub bardzo dużej pasieki), bo tylko taka jest bazą różnorodności (nie oszukujmy się, pasieki - zwłaszcza towarowe - nie są przykładem pszczelego indywidualizmu, to masa "takich samych" pszczół, pochodzących od "najwspanialszych" reproduktorek).
3. Naturalne warunki w ulu
Naturalny ul to nie jest :
- węza 4.9 mm (czy nawet "dziki plaster");
- nowy drewniany ul;
- dennica osiatkowana czy górne wylotki, itp, itd.
Naturalny ul to zdrowe - absolutnie nie sterylne - siedlisko dla pszczół. Takie siedlisko również tworzy się latami. Aby zrównoważył się ekosystem takiego ula (tak, oprócz braku toksyn, to właśnie ten ekosystem jest jednym z kluczowych czynników naturalnego ula!), on też musi przejść kilka wieloletnich cyklów załamania i równoważenia populacji najróżniejszych mikro i makro organizmów (tak jak pszczoła i roztocza). Nie możemy mówić o naturalnym ulu, jeżeli ledwie zapszczeliliśmy nowe oheblowane i wyszlifowane deski. Bogactwo życia w ulu tworzy się latami. Być może wieloletnia selekcja pszczół musi postępować równolegle do tworzenia takich naturalnych siedlisk?
To, że wrzuciliśmy pszczoły na węzę 4.9 mm w ulu, który dopiero zbudowaliśmy (nawet z "najlepszego" drewna), bądź też w zeszłym roku wysterylizowaliśmy chemią czy ogniem, nie znaczy, że zapewniliśmy pszczołom naturalny ul i naturalne warunki życia. Musimy mieć tego świadomość.
Oznacza to również, że moje ule praktycznie na dziś nie można nazwać naturalnymi. I ja akurat mam tego świadomość. Potrzebują jeszcze paru lat. Mam nadzieję, że dennice z próchnem przyspieszą proces unaturalniania środowiska życia pszczół. Być może kiedyś, gdy drewno korpusów zacznie żyć, próchno w dennicy nie będzie już do niczego potrzebne. Musimy mieć dużo cierpliwości.
4. Minimalizacja jednostkowych oczekiwań
Nie mam żadnych oczekiwań względem poszczególnych rodzin pszczelich. Nawet nie oczekuję od nich, że przeżyją. Owszem mam oczekiwanie względem mojej pasieki. Dopóki przetrwa choćby jedna rodzina pszczela uznaję, że moja pasieka przetrwała. Dopóki moja pasieka przyniesie mi tyle miodu, żebym miał dla siebie i najbliższych uznaję, że jest produktywna. Takie są moje oczekiwania na dziś i na najbliższe lata "budowania dzikiej populacji", "selekcji" i tworzenia "naturalnych warunków ula". Wiem też, że są to oczekiwania nieakceptowalne dla 99.99% pszczelarzy... Ale jakoś muszę zacząć odbudowę tego co zniszczyliśmy przez ostatnie dziesiątki lat. Ponieważ mam właśnie takie "wygórowane" oczekiwania od moich pszczół, choć zima temu nie sprzyja podchodzę do mojej pasieki ze spokojem. Nie zaglądam do uli, nie przeszkadzam im. Nie sprawdzam czy żyją i czy mają jedzenie (przecież sprawdziłem to we wrześniu!).
Jeżeli uznajesz, że:
- selekcja naturalna jest dla ciebie stratą, a nie inwestycją w przyszłość;
- strata rodziny jest twoją porażką, a nie równoważeniem populacji pszczół i roztoczy;
- każda rodzina musi przynieść ci realny dochód;
- każda rójka, która ucieknie, to twoja strata, a nie potencjalne budowanie populacji zdolnych do przetrwania pszczół;
- każde żądło to przeszkoda dla ciebie, a nie uznanie prawa pszczół do obrony własnego domu i zapasów;
- stan rojowy to twoje straty, a nie objaw zdrowia konkretnej rodziny pszczelej;
- itd itd itd
to... nie baw się w pszczelarstwo o jakim ja tu piszę, bo się wielokrotnie zawiedziesz. Nie da się wrzucić pszczoły komercyjnej do sztucznego ula, zaprzestać leczenia i oczekiwać dochodów z naturalnej pasieki i przeżycia pszczół. To po prostu tak nie działa.
Od razu zastrzegam. Nie chodzi mi o propagowanie pszczelarstwa, które nigdy nie przyniesie dochodu. Chodzi o propagowanie pszczelarstwa, które w najbliższych kilku latach pozwoli zbudować zdrową populację pod każdym względem spośród wymienionych powyżej czynników. To po prostu wymaga inwestycji i musi potrwać kilka lat. Dziś musimy to wszystko tolerować i zmniejszyć nasze oczekiwania, żebyśmy mogli co roku je zwiększać gdy osiągniemy minimum przystosowania pszczół.
Alternatywy
Możemy znaleźć kilka alternatywnych dróg pszczelarstwa. Jedne prowadzą do pogłębienia kryzysu, a inne do jego zmniejszenia, albo przynajmniej pozostawienia po sobie mniej więcej utrwalonego stanu.
1. Droga którą stosuję u siebie i która dla mnie jest racjonalna długofalowo, za to dla większości nieakceptowalna krótkofalowo, to kilkuletnie zaciśnięcie pasa i poczynienie proponowanych przeze mnie "inwestycji"... tak wiem, to droga dla większości nierealna.
2. Negowanie problemu. To częste zjawisko. Pszczoły są zdrowe i fantastyczne. Dają tony miodu - jeszcze nigdy w historii pszczelarstwa tak dobrze nie było! Znam to podejście aż za dobrze. Ale skoro są takie zdrowe, to czemu musimy je stale leczyć? Czemu wymagają kontroli cały sezon, gruntownego leczenia, potem izolacji matki czy innych zabiegów?
I skoro jest tak wspaniale, to czemu na forach można przeczytać apele (cytuję dosłownie): "Polbart ratuj. sam już nie wiem co robić". A przecież porady jak ratować pszczoły są już powszechnie znane. I wiemy też do czego długofalowo prowadzą - do takich właśnie apeli!... Do konieczności prowadzenia takich właśnie wieloletnich inwestycji o jakich piszę, przez zwykłych pszczelarzy amatorów, którzy nie godzą się na trucie pszczół toksynami.
3. Ignorowanie problemu. To też jest dość częste. Wielu pszczelarzy wie, że dzieje się źle, ale boją się lub z innych względów nie godzą się na pierwszą z dróg. A to żyją z pszczół, a to lubią miód, a to tłumaczą wszystkim, że doprowadzenie do śmierci pszczół jest niehumanitarne. Ciekawe dlaczego humanitarne są eksterminacja nieekonomicznych matek pszczelich czy trutni, a także trucie pszczół toksynami i inne zabiegi typu więzienie matek, obcinanie im skrzydełek, czy nawet obcinanie im nóżek (np. w celu wyhodowania ładnych matek z cichej wymiany).
4. Jakaś forma przejściowa. Jeżeli ktoś ma na nią pomysł to niech ją zastosuje. Gdy ja zaczynam się nad tym zastanawiać, to zawsze dochodzę do wniosku, że każda forma przejściowa jest co najwyżej utrwalaniem status quo. Moje wnioski mówią, że czasem jakieś rozwiązanie może przyniesie pewną poprawę w jednym punkcie, ale od razu prowadzi mnie na manowce w innym... Dlatego przyjąłem takie wybory.
Wszyscy mamy przed sobą długą drogę. Nie da się dojść do celu stosując wycinek rozwiązań. Co więcej nie da się celu osiągnąć bez wieloletnich systemowych inwestycji, bez strat, bez budowy naturalnych warunków dla naszych pszczół. To jest droga, która długofalowo przyniesie poprawę losu pszczół. Rozwiązania krótkoterminowe są znane: dymek z apiwarolu i dywanik z taktiku. Nie ma nic prostszego i bardziej opłacalnego. Poprzednie pokolenia pszczelarzy pozostawiły nam taką schedę jaką dziś mamy. To nie warroza jest problemem. Jest nim niedopuszczanie przez pszczelarzy do osiągnięcia przystosowania przez pszczoły. Nie można wykluczyć, że jesteśmy ostatnim pokoleniem pszczelarzy, które ma szansę poznać dziką czy półdziką pszczołę i zwrócić ją naturze. Nie można wykluczyć, że za 10 lat nie będzie już tych pszczół w naszych rejonach, jeżeli nie zaczniemy czegoś robić. Ostatnie pasieki, w których żyją nieselekcjonowane "dzikusy" zanikają na naszych oczach wraz ze śmiercią lub zniedołężnieniem starszych panów, którzy je prowadzili.
Sławku, życzę Ci powodzenia w Twoim projekcie i mądrej wytrwałości. Jeżeli wierzysz w efekty długoletnich inwestycji - nie poddawaj się pierwszym niepowodzeniem. Potraktuj je tak jak ja - jako nauczkę, jako ukazanie (braku) przystosowania Twoich pszczół, czy niedoskonałości metod jakie stosowałeś. Wszyscy mamy przed sobą co najmniej kilka cykli załamania i odbudowy zanim dojdziemy tam gdzie mamy dojść.
Jeżeli natomiast nie jesteś w stanie tego udźwignąć, nie umiesz lub z jakichś przyczyn nie możesz zminimalizować swoich oczekiwań względem swoich pszczół, to... nie ma co walczyć ze sobą...
Osoby, które znają mnie prywatnie wiedzą, że jestem bardzo uparty w dążeniu do celu. Pszczoły to maja pasja od dziecka, coś co daje mi dużo szczęścia, nie umiał bym bez nich żyć. Nigdy się nie poddam w walce o nie. Na pewno muszę sporo zmienić w swojej gospodarce, cofnąć się dwa kroki do tyłu i pomyśleć nad poszukaniem nowych miejsc mniej napszczelonych żeby moje 5 rodzin nie musiało walczyć z 200 stoma innych , nie przystosowanych do życia bez leczenia. Mam już kilka pomysłów w głowie, trzeba tylko poczekać do wiosny.
OdpowiedzUsuńMikroflora ulowa:
Zauważyłem, że w nowych ulach pszczoły bardzo rzadko przeżywają pierwsze kilka zimowli. Niektóre z nich (uli) mają wyjątkowo niekorzystne warunki, często nie znane dla mnie (pszczoły po prosu padają w nich prawie co sezonu mimo że wyglądają tak jak inne). Patrząc z perspektywy czasu widzę, że robiłem bardzo dużo żeby utrudnić pszczołom życie. Chodzi mi tu głównie o budowanie uli z płyty pilśniowej, wypalanie ich po padłych rodzinach oraz odymianie apivarolem. Przyznają się do tego wszystkiego z ręką na sercu, jednak tak mnie nauczono. Czas pomyśleć inaczej, po swojemu. Poszukać chodź kilku starych uli w których tętni życie.
Problem jest w tym, że prawie całe środowisko pszczelarskie jest przeciwko takim rozwiązaniom. Zamiast wspierać - nie tylko dobrym słowem, ale też materialnie (np. pszczołą) - takich, którzy próbują, to wciąż krytykują. "ktoś powinien coś zrobić i dać nam odpowiednie pszczoły" - ale jak coś robisz, żeby te pszczoły się pojawiły, to wciąż musisz odpierać ataki, albo ukrywać się z tym co robisz, bo wszędzie słyszysz groźby, że ktoś ci spali pasiekę. Jak już pojawiają się odpowiednie pszczoły, to zainteresowanie nimi jest znikome, albo traktowane są jak wszystkie inne (czyli zalewane są chemią, trzymane na węzie 5.4 mm itp itd).
UsuńCieszę się Sławku, że się nie poddajesz. Tymi 200 się nie przejmuj. Owszem one nie pomagają, ale nie masz na to wpływu. Rób swoje, w miarę możliwości rozmnażaj co się da. Daj czasem uciec rójce. Te ule, których nie chcesz (choćby były "sztuczne") wynieś do lasu wrzucając w nie trochę gleby czy gałązek - niech życie w nich zawita i się rozwija. I będzie dobrze :-)