Strony

wtorek, 14 stycznia 2025

Co się działo w pasiece i nie tylko - czyli krótkie podsumowanie roku 2024

Na wstępie napiszę, że wystawiłem jeden egzemplarz mojej książki na aukcję Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy - w tej chwili, gdy piszę te słowa, cena wciąż (choć minimalnie) jest niższa niż cena nabycia jej u wydawcy (92 zł, u wydawcy 95). Moim zdaniem tak się nie godzi! Proszę zróbcie tak, żeby cena była choć o parę złotych wyższa! Pieniądze idą na szczytny cel!


Ale do rzeczy, albo raczej do początkowych dygresji. Nie do końca wiem co się działo, bo przez ponad pół sezonu pszczelarskiego mnie nie było, bo byłem na wyprawie rowerowej dookoła Bałtyku - to też mam w planie opisać i może kiedyś się do tego zabiorę. Spróbuję jednak podsumować to, co wiem i co jeszcze pamiętam. Do zrobienia tego wpisu zabieram się od początku października, czyli od momentu, kiedy zakończyłem podkarmianie i skończył się pszczelarski rok. Trudno powiedzieć, kiedy ten wpis zakończę, bo co chwila wypada mi jakaś praca. Postanowiłem jednak wreszcie nad tym usiąść. 

Do poprzedniego postu - który niejako siłą wdarł się przed bieżący - skłoniła mnie sytuacja, a raczej wzburzenie tym, że ktoś raczył mi grozić pozwem za to, że prowadzimy sobie dyskusje. W tzw. międzyczasie poświęcałem jednak mnóstwo pracy i czasu na różne pszczelarskie zagadnienia. Obecnie żyję jednak spokojniej niż dawniej i chcę zachować umiar i równowagę również w temacie pszczół. Po latach bieganiny moje życie trochę się uspokoiło, w tym sensie, że nie mam już nad wyraz pilnych spraw, które zmuszałyby mnie do pracy od świtu do nocy. Więc i częściej po prostu siedzę wieczorami z książkami, zamiast pracować do późna tylko po to, żeby potem wyciągnąć się na łóżku w bezsile fizycznej i psychicznej, a od rana zacząć znów biegać w kołowrocie niczym chomik. Wpis podsumowujący sezon schodził więc ciągle na plan dalszy. 

Co było pilniejsze w tematyce pszczelarskiej? 

Manifest Rozwoju Pszczelarstwa Przyjaznego Pszczołom

Przede wszystkim pracowaliśmy z Kubą (www.radiowarroza.pl) i innymi osobami nad "Manifestem Rozwoju Pszczelarstwa Przyjaznego Pszczołom" - z dokumentem możesz zapoznać się tutaj, możesz tam też wyrazić dla niego swoje poparcie, o ile tematyka i postulaty są ci bliskie. 

Dokument nie jest na pewno moją idealną wizją pszczelarstwa, ale jest jej względnie bliski - biorąc pod uwagę kompromisy między pszczelarstwem zawodowy, amatorskim (prawdziwie) i budowaniem warunków do tworzenia się dziko żyjących populacji pszczół. Zgadzam się zasadniczo ze znaczącą większością postulatów. Są jednak takie, pod którymi nie mogę podpisać się w pełni w 100%. Oczywiście, całość dokumentu jest na tyle bliska moim poglądom, że pod całym dokumentem podpisać się mogę  i można powiedzieć też, że reprezentuje on moje podejście (w niektórych punktach na zasadzie kompromisu). 

Przykładowo - jeśli już mówimy o tych sprawach, które nie są "moje" całkowicie - to zdecydowanie nie jestem za tym, żeby w ogóle wspierać finansowo leczenie pszczół [zapis 9f o treści: "wspieranie badań próbek pszczół/osypów/czerwiu, służących ograniczeniu i dostosowaniu kuracji do sytuacji w pasiekach i konkretnych rodzinach pszczelich, z wyższym priorytetem niż dofinansowania leków" mógłby sugerować, że w ogóle jakieś wsparcie dla leków byłoby postulowane - owszem, z niższym priorytetem, ale jednak]. W ogóle wszystkie zapisy dotyczące leczenia/kuracji sformułowałbym mocniej, w taki sposób, że absolutnie konieczne jest jak najszybsze odejście od leczenia pszczół - żadne wsparcie się tu - moim zdaniem - nie należy. To oczywiście, żeby była jasność, nie równa się postulatowi zakazu leczenia, ale tylko zabrania jakiegokolwiek wsparcia. To są dwie różne rzeczy. Chcesz leczyć, to zdobywaj na to środki, idź do weterynarza, niech ci je zapisze, tak jak zapisuje kuracje dla psów, czy kotów i zapłać za to 100 procent ceny. W obecnej sytuacji państwo systemowo nie powinno tego ułatwiać w ten sposób, że idziesz do prezesa koła, który zamawia dla ciebie ile chcesz i jeszcze dostajesz za to zwrot pieniędzy. Czy zakończenie wsparcia spowodowałoby jednak jakieś patologie? (np. stosowanie innych niesprawdzonych - a tańszych - substancji?) Być może - ale to już głowa innych struktur, żeby pilnować jakoś (no właśnie: "jakoś"), żeby tego nie było. Dziś i tak nikt niczego nie pilnuje w obrocie detalicznym. W tym sensie mogłoby okazać się (choć pewnie byłoby to marginalne zjawisko), że niektóre produkty będą bardziej bezpieczne ze sklepowej półki niż zza niektórych płotów. 

Dodatkowo w zapisach mamy propagowanie metod biotechnicznych jako "niezbędnego i głównego elementu zintegrowania walki z warrozą". Nie. Należy odejść od "walki z warrozą" na rzecz stworzenia systemu, który wypracowałby rozwiązanie problemu warrozy, a organizm dręcza "zepchnąłby" z pozycji "głównego wroga" pszczół i pszczelarzy, do poziomu mało groźnego organizmu wręcz towarzyszącego rodzinom - czyli do statusu np. barciaka (nie odmawiając obu organizmom statusu pasożyta pszczół - z biologicznego punktu widzenia oba te organizmy są pasożytami pszczół, a z gospodarczego punktu widzenia są tzw. szkodnikami - tego im pewnie nic nie odbierze, niezależnie od tego jak będziemy je traktować). Metody biotechniczne są jednym ze sposobów, ale na pewno nie są środkiem jedynym i niezbędnym. I tak dalej, i tak dalej. 

W moim mniemaniu też punkt VI (dotyczący "tworzenia warunków służących naturalizacji populacji Apis mellifera") został sformułowany zbyt niejasno i zbyt łagodnie. Stoję na stanowisku, że każda forma i próba naturalizacji pszczół (tak to nazwijmy posiłkując się treścią punktu) jest długofalowo pozytywna. Nie boję się nagle zalewu nas przez problemy płynące z dzikiej populacji (której obecnie w zasadzie nie ma). Miałem wrażenie, że ci, którzy byli raczej w opozycji do tego punktu (i głos których go złagodził), mieli jakąś obawę, że gdy Manifest promować będzie "tworzenie warunków służących naturalizacji" pszczoły miodnej, pszczelarze masowo zaczną sprowadzać obce matki, tworząc dla nich sztuczne roje i osadzać je po lasach i różnych dziurach. Być może tym osobom wydaje się, że pszczelarze czekają już w blokach startowych tylko na hasło, na to, żeby ktoś powiedział jedno słowo, które uruchomi lawinę tworzenia nam tutaj dziko żyjącej populacji w wielkości co najmniej takiej jak populacja pasieczna. Ze wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami - czyli nagle przeniosą "tony" bakterii i wirusów na dzikie zapylacze i zaczną masowo wyjadać nektar z ubożejącej bazy pożytkowej. 

Ogólnie jednak uważam, że dokument reprezentuje bezpośrednio interesy środowiska pszczelarzy naturalnych, bartników - pośrednio reprezentuje jednak - w moim mniemaniu - interesy pszczół i całego pszczelarstwa. Całego środowiska. 

Rzecz jasna, krytyk tego dokumentu było wiele - część z nich była merytoryczna, a część, cóż, nazywała to bełkotem. Były i takie opinie (nie tyle wprost do zapisów, ale w dalszej dyskusji nad treścią manifestu): "Fajnie wejdźmy z powrotem na drzewa" i dalej ta sama osoba: "Jestem pszczelarzem zawodowym w 3 pokoleniu posiadamy ok 500 rodzin pszczelich i włos mi się jeży jeśli mam patrzeć na jak pan to ujął selekcję naturalną… mam patrzeć na śmierć moich dziewczyn? Bo tak jest fajnie nowocześnie? Mam nadzieję że posiada pan nadzór lekarza weterynarii i w promieniu 5 km nie ma żadnej pasieki. A jeśli pan patrzy i pozwala pszczołom umierać w myśl manifestu i ideologii to powinna zająć się tym policja za znęcanie się nad istotami żywymi". No cóż, Manifest ani nie postuluje wchodzenia na drzewa (co najwyżej - w pewnym sensie i co też kontrowersyjne i nie wszyscy się z tym zgodzili - po to, żeby zawiesić tam barcie, o ile ktoś chciałby to robić) i nie postuluje wcale patrzenia na śmierć dziewczyn. Moim zdaniem postuluje raczej zrównoważoną ze środowiskiem gospodarkę pasieczną - nowoczesną, przyjazną środowisku, skuteczną ekonomicznie (ale nie opartą o przemysł i wyzysk pracy organizmów żywych). Ale jak już pisałem w poprzednim poście każdy sobie czyta i rozumie tak, jak chce to czytać i jeśli chce wywieźć z tego dokumentu wchodzenie na drzewa, to wywiedzie. A mi się już znudziło (po wielu latach) dyskutowanie z tego typu absurdalnymi poglądami dotyczącymi znęcania się. Dlatego tamtą dyskusję trzeba było zakończyć, co też uczyniłem. Przytoczę tu jednak wypowiedź jednego ze znanych profesorów pszczelnictwa (nie wiem jakie jest szczegółowe źródło, wypowiedź podesłał mi jeden z kolegów) z jakiejś rozmowy. Jest to odpowiedź na pytanie czy: "Pszczoły to wdzięczny obiekt badawczo-leczniczy?": "Hm, z praktycznego punktu widzenia tak – do prowadzenia doświadczeń w przypadku bezkręgowców nie jest wymagana zgoda komisji etycznej." Oznacza to, że jeśli pasuje nam to do naszej argumentacji w dyskusji i naszego sposobu postępowania możemy zawsze grozić innym Policją, a jeśli pasuje nam inny pogląd, to cieszymy się z tego, że komisja etyczna w ogóle nie jest zainteresowana pszczołami. 


A ja zawsze też w takich wypadkach, jak w tamtej dyskusji chciałbym zapytać: "Co 3 pokolenia pszczelarzy w pańskiej rodzinie zrobiło w sprawie odporności pszczół? Czy prowadzicie państwo selekcję na odporność? A może zorganizowaliście jakąś grupę współpracy, żeby wspólnie móc pracować nad lokalnymi adaptacjami? Czy też wręcz przeciwnie: sprowadzacie państwo obce genetycznie matki, ale innym sugerujecie, że pszczoły to nie york i nie służą do zabawy". Bo też taka sugestia padła, a wszyscy wiedzą, że yorki służą do zabawy ludzi - w przeciwieństwie do pszczół. No przecież. Ech. 

Argumentów przeciwko Manifestowi było więcej. Niektóre dotyczyły kolejnych regulacji w pszczelarstwie czy sugestii w nim tego, żeby w ogóle jakiekolwiek wsparcie kierowane było do działalności pasiecznej. Cóż, ja mam tu swoje dylematy. Wprowadzenie regulacji (kolejnych i kolejnych, a potem następnych, które naprawiają problem stworzony przez poprzednie) prowadzi czasem do absurdów, a z drugiej strony muszą być gdzieś jasne normy według których postępujemy. Moglibyśmy wprowadzić jedną regulację: "traktujcie bliźniego swego, jak siebie samego" i to by załatwiało większość problemów. Ale co by było, gdyby zgodnie z obowiązującym prawem masochista zaczął nas traktować jak samego siebie? Brr. Regulacje są niezbędne - pytanie jest tylko o ich treść i zakres. 

Co do finansowania czy wsparcia - tu zdania też są podzielone. Mi obecnie wydaje się, że w związku z kilkukrotnym przepszczeleniem naszego kraju, należałoby w ogóle zablokować jakiekolwiek wsparcie płynące do pszczelarstwa. Dlaczego mamy wspierać coś, czego jest już za dużo i skala ta zaczyna być problematyczna? Ale może jednak trzeba wspierać prawdziwych amatorów? (w odróżnieniu od zawodowców i zawodowców na niepełny etat). Może trzeba wspierać tych, którzy nie chcą rosnąć - właśnie po to, żeby rosnąć nie musieli w imię profesjonalizacji i opłacalności swojego hobby - a mimo tego wykonywali swoje zajęcie w sposób zdrowy i zrównoważony. Jeśli mały pszczelarz nie radzi sobie finansowo może rosnąć i się rozwijać, żeby sobie zacząć radzić, ale może jednak trzeba go wesprzeć (niekoniecznie finansowo, ale w ogóle w jakikolwiek sposób), aby mógł mieć 3-5 uli, utrzymując je w jakiejś ekstensywnej gospodarce? Z trzeciej strony w ogóle nie ma obowiązku bycia pszczelarzem, a ja coraz bardziej zaczynam się skłaniać do tezy, że w obecnych warunkach środowiskowych (mówię tu o ubożejących pożytkach, przepszczeleniu, zmianach i skażeniu środowiska itp.) może korzystniejszym by było likwidowanie pasiek, a nie utrzymywanie ich i wspieranie w jakiejkolwiek formie - nawet amatorskiej i "przyjaznej pszczołom". Już na pewno powinniśmy jednoznacznie zahamować jakiekolwiek przekonywanie do zakładania nowych pasiek. Chcesz być pszczelarzem - bądź, ale czy koniecznie trzeba przekonywać do tego nowe osoby, jak już nawet pszczelarscy producenci zaczęli mówić o kryzysie?

Tak czy owak są to sprawy dyskusyjne. Sam nie mam w nich jednoznacznego poglądu - widzę dużo plusów i minusów różnych rozwiązań, a oczami wyobraźni widzę tworzące się patologie, wypływające z coraz to nowych rodzajów wsparcia i regulacji. Ale z drugiej strony na żywca i otwartymi oczami widzę te dzisiejsze patologie, które występują w bieżącym systemie. Jak je usunąć? Nie wiem - choć Manifest w pewien sposób sugeruje rozwiązania, które są mi najbliższe. Na pewno odcinam się od wszystkich tych głosów, które gloryfikują pszczelarstwo, jako działanie jednoznacznie pozytywne środowiskowo. Tego jednego jestem pewny: chów pszczół miodnych nie jest jednoznacznie pozytywny dla środowiska - a już na pewno nie dla samych pszczół (znów trzeba by się zastanowić co rozumieć przez dobro pszczół i których pszczół) i na pewno nie chów w obecnej postaci. Być może bilans zysków i strat w większości rejonów jest pozytywny, ale i tak sądzę, że nie wszędzie.

Manifest jest wynikiem różnych kompromisów i dyskusji, w ramach których mieliśmy dochodzić do konsensusu. Nie da się zrobić tak, żeby zadowolić wszystkich, a przy tym odpowiedzieć na wątpliwości  i obawy różnych środowisk. Sprawy są zbyt złożone. 

Dokument był moim zdaniem potrzebny - niezależnie od tego ile osób i kto go poprze. Wszystkie środowiska pszczelarskie są dość rozproszone, a pszczelarze to prawdziwi indywidualiści. Nie zgadzają się nawet ci, którzy w zasadzie prowadzą bardzo podobną gospodarkę - opartą o metody nowoczesne, przemysłowe, intensywne. W tych dyskusjach środowiska pszczelarzy naturalnych są w zasadzie zawsze pomijane - są niszą, mało kto się w ogóle tym interesuje. W efekcie, gdy trwają prace nad jakimikolwiek postulatami pszczelarskimi, w ośrodkach decyzyjnych (np. w ministerstwie) od razu pojawiają się pszczelarscy biznesmeni (np. pan Łysoń, pan Kasztelewicz czy przedstawiciele środowisk hodowców matek pszczelich) i wszelkie nowe regulacje tworzone są pod ich lobbing. Skutek jest taki, że regulacje i rozwiązania wspierają pszczelarstwo intensywne, dominuje propaganda, że pszczół i miodu jest za mało. Na przykład, kilka lat temu wprowadzono "ulowe", które wspiera samo posiadanie pszczół - w przepszczelonym kraju... Na to wszystko na protesty wychodzą "hobbyści" (czytaj zawodowcy na niepełny etat) i dodają do tego miksu jeszcze narodową propagandę i przekaz, że wszystkiemu to winny miód z Ukrainy albo Unia Europejska - gdyby nie to, pszczelarstwo w Polsce nie miałoby żadnych, ale to żadnych problemów. Bo przecież przepszczelenie jest fejkniusem, pożytki są wspaniałe, zmian klimatu i środowiska nie ma, a choroby i straty w pasiekach mają tylko ci, co nie dbają o pszczoły. 

Dzięki zapisanym postulatom - i popartym przez pszczelarzy, a nawet i naukowców [daleko odważniejsi są tu naukowcy, którzy zajmują się dzikimi zapylaczami, ci od pszczoły miodnej, chyba boją się wyjść na dziwaków przed innymi] - środowiska aktywistów mogą wreszcie wesprzeć się na czymś konkretniejszym. Mogą powiedzieć, że nawet niektórzy pszczelarze dostrzegają swoje problemy i wprowadzenie mechanizmów wspierających zwiększanie populacji pszczół ich nie rozwiąże, a będzie wręcz przeciwnie. O ile wiem dokument już dziś jest wykorzystywany w rozmowach o programach pro-środowiskowych w grupie do spraw zapylaczy przy ministerstwie klimatu. Czy będzie z tego coś dobrego (czy też rozwiązania doprowadzą do kolejnych problemów i patologii) - czas pokaże. 

Tak czy owak - serdecznie polecam przeczytanie Manifestu z otwartą głową i zrozumieniem - a także jego poparcie, jeśli jest zgodny z Waszymi poglądami. Ja popieram! Moim zdaniem gospodarka zrównoważona musi być przyszłością (nie tylko pszczelarstwo i nie tylko rolnictwo). Muszą powstać jakieś - jakie? nie wiem - jakieś! - globalne mechanizmy wliczania kosztów środowiskowych do rachunku ekonomicznego. Gdyby tak było, jestem głęboko przekonany, że pszczelarstwo zrównoważone opłacałoby się daleko bardziej niż gospodarka intensywna [a tak naprawdę wydaje mi się, że już dziś bardziej się opłaca, a na pewno wymiarze długofalowym, a nie w tradycyjnie przyjętej perspektywie pszczelarskiej - czyli do pierwszego miodobrania kolejnego sezonu]. 


Wywiad z Ralphem Büchlerem

W październiku wraz z Kubą (jak widać ostatnio sporo współpracujemy) - z jego inicjatywy i dzięki jego operatywności, przeprowadziliśmy wywiad z dr Ralphem Büchlerem, emerytowanym długoletnim kierownikiem instytutu pszczelarskiego w Kirchhein. O działalności i metodzie Ralpha wspominałem w poprzednim poście - niedługo, na kanale Radio Warroza ukaże się wspomniany wywiad z nim, gdzie o swoich poglądach i przekonaniach powie więcej własnymi słowami. Było z nim trochę roboty, a w szczególności wykonanie i zredagowanie odsłuchów i tłumaczeń. To też zabrało mi łącznie kilka tygodni i opóźniło podsumowania. 

W tym miejscu dodam link do wywiadu, gdy tylko się pojawi publicznie. 


Dodam też, że przy okazji spotkania z Kubą nagraliśmy naszą bardzo długą rozmowę (czy raczej nagrał ją Kuba) - była to rozmowa wokół mojej książki "Pszczelarstwo w zgodzie z naturą, czyli o ewolucji w pasiece" - nie o książce, a właśnie, jak napisałem: wokół. Trochę sobie podywagowaliśmy, a rozmowa raczej biegła w stronę wyjaśniania pojęć czy koncepcji, że to tak określę: biologiczno-filozoficznych. Nasze rozmowy z Kubą często odbiegają od głównego tematu - albo inaczej - często są wokół wątków pojawiających się przy okazji tematu głównego. Chyba obaj nie jesteśmy, hm, mistrzami krótkiej formy, lubimy dyskutować i dzielić włos na czworo. Choć chyba ja bardziej w piśmie, a on może bardziej w słowie? Rozmawialiśmy o podmiotowości pszczół, o ewolucji i selekcji naturalnej (czy można ją zrównać z "testem Bonda"), o projekcie Fort Knox i o wielu, wielu innych zagadnieniach powiązanych z szeroko rozumianą gospodarką i ekonomią pasieczną. Nie mnie oceniać, czy rozmowa ta to nudna, przegadana dłużyzna, czy też będzie dla słuchaczy interesująca. Mnie się ta rozmowa (z punktu widzenia jej uczestnika) podobała. Ja zdecydowanie wolę gadać w taki sposób, niż opowiadać co zrobić, żeby mieć wieżowce pełne miodu, czy jak wkładać do ula ramki, kratę odgrodową lub też jak dezynfekować dennicę, "żeby było dobrze". Zainteresowanych zapraszam do wysłuchania - jeśli uważacie, że rozmowa była nudna, przegadana i wyłączyliście w połowie - też proszę dajcie znać. 

No dobra. Mniej więcej się wytłumaczyłem, czemu podsumowanie sezonu piszę w styczniu, a nie w październiku. Czas wreszcie powrócić ściśle do tematu pszczół Pana Trutnia.



Wiosna

Czytelnikom bloga wiadomo, że rok 2023 w Polsce południowej oceniam jako najgorszy od lat (tj. w moim przypadku najgorszy odkąd w ogóle pszczoły trzymam). Po tym roku przyszła względnie normalna zima, która jednak przetrzebiła mocno moją pasiekę (w tamtej sytuacji pewnie nie było to niczym dziwnym). W jednym ulu została mi - dosłownie - garść pszczół z trzy razy większą garścią barciaków. Żeby przetrwała matka (jeśli się obecnie nie mylę linii R2-3, czyli prawdopodobnie pszczoły po sprezentowanej mi przez Łukasza rodzinie w 2017 roku) - zabrałem ją do klateczki, dodałem jej również 5 robotnic. To była moja pasieka na starcie roku 2024. Szału nie ma. 

Ponieważ jednak jestem członkiem projektu Fort Knox wiedziałem, że mogę liczyć choć na częściowe odbudowanie pasieki - choćby na te parę odkładów, które miałem otrzymać w ramach uzupełnienia. Gdy tylko pogoda na to pozwoliła, wraz z Marcinem pojechaliśmy do Damiana i zabraliśmy od niego kilka osieroconych macierzaków, które miał u siebie podzielić Marcin. Dodatkowo, zarówno Marcin, jak i ja, kupiliśmy od Daniela po przezimowanej rodzinie. Daniel - o ile w tej chwili pomnę - nie leczy już pszczół czwarty sezon. Mieszka jednak - tak wnioskuję z jego opowieści - w zdecydowanie lepszym dla pszczół rejonie. Tj. takim, gdzie pszczelarstwo nie polega tylko na karmieniu pszczół, ale zdarza się nawet - o! - odebrać miód. 

Tak czy owak, wróciliśmy zaopatrzeni w rodziny, większość pszczół została u Marcina na sezon, a ja przywiozłem do siebie rodzinę kupioną od Damiana. 

W tzw. międzyczasie, od mojego przyjaciela dostałem trochę robotnic, żeby zasilić moją zaklateczkowaną, uratowaną matkę i jej 5 córek. Rodzina dziarsko ruszyła (bałem się, że matka mogła strutowieć) i zaczęła się ładnie rozwijać. Z rodziny tej później wychowałem kilka matek w ten sposób, że zabrałem jej ramkę z jajkami i podałem trochę Damianowych robotnic. W maju, na dzień przed wyjazdem na długi urlop, podzieliłem rodzinę od Damiana - zabrałem matkę wraz ze sztucznym rojem (czy raczej zostawiłem ją na tym samym miejscu), a resztę podzieliłem na 3 odkłady (każdy dostał trochę czerwiu, w tym czerwiu otwartego), do których poszły nieunasienione młode matki wychowane z mojego przetrwalnika R2-3. 

Gdybym był na miejscu, to zrobiłbym to jakąś inną metodą. Nie lubię podawać matek do rodzin z czerwiem (nigdy nie stosuję klasycznej tzw. "wymiany matek") i - jeśli mogę - staram się zawsze tego unikać. Nie chciałem też robić tego też według jednej z metod uczonej przez podręczniki pszczelarskie - tj. wykonać osierocenie wcześniej, a po ok. tygodniu zerwać mateczniki i dopiero podać mateczniki lub matki (tą metodę sugeruje Erik). Najczęściej albo tworzę rodziny z matecznikami, albo daję wyłapane matki do mikroodkładów, albo staram się podawać matki do samych robotnic (w miarę potrzeby ewentualnie później zasilając je czerwiem). Tym razem jednak - z powodu wyjazdu - nie było na to czasu. Musiałem podać matki tak jak mogłem najlepiej, nowe rodziny przewieść i ustawić na nowym miejscu (pasieka Kr), zapewniając przy tym ich ciągłość, gdyby matki miały nie zostać przyjęte. Rodziny miały więc młody czerw otwarty. Skutkiem tego pośpiechu i stresu związanego z przewiezieniem - jak mi się wydaje - żadna z rodzin nie przyjęła matki. Ech... Każda odchowała jednak swoją nową matkę, przy czym jedna - jak mi się wydaje z fotorelacji, które dostałem 2 razy od przyjaciela, u którego pasieka stoi - chyba się nie unasieniła, rodzina "znikła" (wypszczeliła się), a w jesieni było w jej ulu jedno wielkie barciowisko (chyba powinienem przestawić się na chów barciaków). Jeden z tych odkładów zachorował też na grzybicę wapienną - rodzina jednak żyła, w końcu sezonu nawet trochę się wzmocniła i została zazimowana jako racjonalny odkład. Trzeci z odkładów miał się najlepiej, w lecie i jesieni było z nim wszystko w porządku. 


Wyjeżdżając w maju zostawiałem więc 2 rodziny z czerwiącymi matkami pod domem (pasieka KM), 3  odkłady na pasiece Kr, a także 5 potencjalnych-przyszłych rodzin od Marcina, czyli Damiana. Wszystkie rodziny były zaopatrzone w pokarm (każda dostała po parę ramek pokarmu zimowego na start) i były racjonalnej wielkości, jak na początek maja.


W czasie wyjazdu

W czasie wyjazdu pasieka nie spędzała mi snu z powiek - miało być to, co ma być. A były inne rzeczy na głowie.

Głównodowodzący pasieką Kr przysyłał mi bodaj dwukrotnie fotorelacje z przeglądów - napisałem mu mniej więcej co ma robić, na co ma zwracać uwagę. No cóż, ja ze zdjęć wiedziałem więcej, niż on z zaglądnięcia do uli. Wcześniej był kilka razy przy mnie w czasie przeglądów, twierdzi, że kiedyś założy swoją pasiekę, ale na razie mało tym żyje. Tak czy owak, w sumie nie zrobił nic, poza tym, że uspokoił mnie, że co najmniej 2 odkłady mają czerwiące matki i jakiś tam pokarm. 

Jadąc wiosną do Damiana, zostawiliśmy też sprzęt u Łukasza - Łukasz zrobił nam po odkładzie, które w lecie odebrał Marcin. Odkład dla mnie czekał więc na mój powrót wraz z całą pozostałą baterią pszczół z fortu Knox.


Po powrocie

Z naszej wyprawy wróciliśmy w końcu sierpnia - a więc w sam raz na to, żeby być już lekko spóźnionym z podkarmianiem jesienno-zimowym. Okazało się jednak, że sytuacja wygląda całkiem nieźle. Wszystkie rodziny miały co najmniej resztki pokarmu i rozmiar wystarczający do zimowania. Niektóre z rodzin wyglądały naprawdę zgrabnie i cieszyły oko. 

Największe rodziny (w kolejności, o ile pomnę) to były: rodzina z moją matką R2-3, uratowaną dzięki pszczołom od mojego przyjaciela; rodziny z fortu od Marcina, czyli Damiana; sztuczny rój z rodziny kupionej od Damiana, a potem cała reszta. W sierpniu rodzina od Łukasza nie wyglądała na bardzo silną, ale była zwarta, miała sporo czerwiu i wyglądała bardzo zdrowo. Na końcu okresu podkarmiania, a więc na przełomie września i października, wyglądała jednak chyba najładniej ze wszystkich - wygryzł się czerw zimowy, pszczoły siedziały gęsto, nowego czerwiu było mało. Klasyczna rodzina w typie: jeśli któraś ma przetrwać, to właśnie ta (co często potem okazuje się oceną błędną...).


Zaparzone pszczoły

Niestety jedna z rodzin od Marcina, czyli Damiana, uległa zaparzeniu w transporcie na moją pasiekę w końcu sierpnia. Opiszę tą sytuację dla potomnych, aby uczyli się na moich głupich błędach, których nie powinien popełniać nawet początkujący pszczelarz (a przy tym podtrzymali swoje zdanie o mnie, że jestem barbarzyńcą i nic nie wiem o pszczołach i pszczelarstwie). Uznaję tu swoją winę (dzieloną wraz z Marcinem) i mocno biję się w piersi. Otóż Marcin miał przygotować dla mnie rodziny do transportu, zamknął je w sumie bez szczegółowego przeglądu. Część rodzin miała dodatkowe korpusy, do transportu, czyli swoistą "poduszkę powietrzną", ale część (bodaj 2?) to był po prostu korpus pszczół z ramkami. Zabierałem rodziny bez przekładania do innych uli i bez przeglądu - przyzwyczajony do tego, że rodziny z Fortu były raczej słabe (tak bywało zawsze - co roku - do tej pory) zapytałem tylko czy mają dość miejsca, Marcin powiedział, że pewny nie jest - bo nie przeglądał, ale chyba tak. Zabrałem je więc jak są i pojechałem na swoje pasieki rozkładać. W efekcie, ponieważ było gorąco, robota mi się przeciągała do godzin popołudniowych (bo rozwoziłem rodziny na 2 pasieczyska - Las1 i Las 3, układałem je w nowych ulach, robiłem miejsce na podkarmiaczki itp. itd.), okazało się, że ostatnia rodzina spędziła w aucie zbyt długo. Ta rodzina była - jak się wtedy okazało - najsilniejsza ze wszystkich, nie miała przy tym dodatkowej wentylacji i dodatkowego korpusu. Cóż, jeśli już zdecydowałem się brać je, jak są, zdecydowanie powinienem te rodziny bez dodatkowego korpusu ustawić na pasiece jako pierwsze, albo też zapewnić im ten korpus, albo lepszą wentylację (nie chciałem tych ostatnich rzeczy robić, bo brałem je rano i otwarcie ula spowodowałoby ucieczkę części pszczół). A ja po prostu brałem je po kolei, tak jak były w aucie... Marcin z kolei powinien je przeglądnąć wcześniej i albo zapewnić im większą kubaturę i/lub lepszą wentylację, albo przynajmniej ostrzec mnie, że rodziny zajmują dużą część korpusu i trzeba się bardziej spieszyć (a ja, co wyjmowałem nową rodzinę z auta myślałem sobie z zaskoczeniem - o jakie ładne, silne rodziny, zupełnie nie jak do tej pory w Forcie). No cóż, nasza głupota i nie ma się tu co wybielać i tłumaczyć. Tak się nie robi i to się nie powinno stać. Kto nie zaparzył pszczół, ten może rzucać kamieniem.

Ale stało się. Rodzina, czy raczej jej resztki, wyglądała żałośnie - na dennicy leżało mnóstwo martwych lub półżywych robotnic, wszystko ociekało wodą i spływało miodem, bodaj 2 czy 3 plastry były urwane (z miodem i z czerwiem). O tak, ten rok u Marcina był wyjątkowo dobry, w zasadzie bez karmienia rodziny miały miodu co nie miara. Ech. Po próbie ratowania sytuacji i zorientowaniu się, że na tym etapie za bardzo nie jest to możliwe - zdecydowałem zostawić ul jak jest, zrobić niewielki wylotek i przyjechać za jakiś czas. W tej sytuacji - ze wszystkich złych - była to chyba najmniej zła decyzja. Gdy przyjechałem na pasiekę we wrześniu (chyba po bodaj 2 tygodniach), rodzina składała się z może 3 ramek robotnic, na plastrze były mateczniki (a więc w zaparzeniu zginęła matka), resztki niewygryzionego czerwiu, a na dennicy wciąż urwane, niedoczyszczone plastry i mnóstwo martwych robotnic. Wtedy jednak było już o wiele łatwiej sprzątać, bo woda, miód i roztopiony wosk nie zlewał się już w jedną martwą i bezkształtną masę z osypanymi pszczołami. Nie przedłużając tej historii (bo niekoniecznie przyjemnie mi o niej sobie wspominać), z matecznika ostatecznie wygryzła się matka, której udało się unasienić, rodzinę zdecydowałem się przewieźć pod dom, żeby dokończyć karmienie (była ona na tamtym etapie najsłabsza i zupełnie nieprzygotowana do zimy). Z każdej z pozostałych rodzin (jak na moją pasiekę w końcu lata, były one silne - ze stałymi zastrzeżeniami, co to znaczy) zabrałem po paru garściach robotnic, którymi zasiliłem tą jedną. W efekcie w październiku ta rodzinka zaczęła wyglądać racjonalnie, jak odkład przygotowany do zimowli. 


Rójki

Jak głosi stare przysłowie pszczół: bogatemu to i byk się ocieli. A że rok był rozsądny, a ja wreszcie na długim urlopie, to można mnie zdecydowanie nazwać bogaczem. Po powrocie z urlopu zastałem więc nie tylko bardzo rozsądny widok w ulach, ale i kilka nowych rójek. Pod dom (pasieka KM) przyszły mi 2 do uli i jedna do skrzynki powieszonej na drzewie nieopodal pasieki. Jedna rójka przyszła też na pasiekę Las1. Ta ostatnia nie tylko rozwinęła się do rozmiarów bardzo racjonalnego odkładu, ale i prawie zakarmiła się do zimy. Gniazdo wyglądało więc prawie jak fortowe rodziny od Marcina, czyli Damiana (może była o 1 czy 1,5 ramki słabsza). Rójki pod domem pod tym względem były daleko gorsze - wygląda na to, że - jak co roku - sezon tu w Beskidzie Wyspowym był gorszy niż w rejonach podkrakowskich. Jedna była w ogóle dość słaba (jedynie zaparzona rodzina była od niej gorsza). Druga - żeby było śmieszniej (boki zrywać) osiedliła się w pustych korpusach, a więc podwiesiła budowane gniazdo pod daszkiem. Zdecydowałem się nie ruszać tego gniazda przed zimą, a jedynie rodzinę podkarmić - jeśli przeżyje zimę, to wiosną zorganizuję jej jakoś przeniesienie do gniazda z wyciągalnymi ramkami. 



Wygląda na to, że ja jestem czynnikiem osłabiającym pszczoły

No cóż, taki wniosek nasuwa się sam. Pasieka miała się źle, gdy byłem na miejscu, a jak tylko wyjechałem na praktycznie cały sezon, od razu przyszło dużo rójek, rodziny rozwijały się dobrze, ba, nosiły wręcz miód (przynajmniej na własne potrzeby). A znów, gdy tylko wróciłem, od razu "udało mi się" zaparzyć pszczoły. 

Patrząc na moje rodziny wygląda na to, że sezon był racjonalnie dobry. U Marcina było nieźle, a może wręcz dobrze (tak wnioskuję z oglądu rodzin, które od niego przywiozłem), w lesie podkrakowskim rójka odbudowała gniazdo i prawie się zakarmiła. Pod domem gorzej, bo rodziny raczej zużyły pokarm, niż go nazbierały - ale też chyba nie było źle, skoro jakieś resztki im zostały (a był to jeszcze ewidentnie "stary" pokarm z podanych ramek). Przez cały sezon nie było więc ani chwili całkowitego głodu - co praktycznie co roku się zdarzało, zanim nie ruszałem z podkarmianiem. Dowiedziałem się też, że niektórzy pszczelarze ten sezon oceniają jako dobry. No cóż, zasada się sprawdza: jak sezon jest dobry, to nie mam pszczół (a tym razem też mnie nie było), a jak mam pszczół dużo i w miarę w dobrej kondycji, to trzeba tylko karmić i miodu nie uświadczysz. Tak czy owak, dupa z tyłu. 


Podsumowanie liczbowe

W tym roku zimuję pszczoły na 4 miejscach - łącznie 13 rodzin. Jak na sezon, w którym mnie nie było i który zacząłem od matki z 5 robotnicami, to chyba nie jest źle.

Las1 - 3 rodziny: rodzina sprezentowana od Łukasza; rójka, która sama tam przyszła; jedna rodzina fortowa.

Las3 - 3 rodziny fortowe od Marcina, czyli Damiana. 

Kr (Beskid Wyspowy) - 2 odkłady zrobione z rodziny kupionej od Damiana.

KM (dom) - 5 rodzin w tym: 2 rójki; zaparzona rodzina fortowa; rodzina "uratowana" z matką, która mi przeżyła; sztuczny rój ze starą matką z rodziny kupionej od Damiana. Dodatkowo na mojej działce zimuje też trzecia rójka w sztucznej barci. 

Miodu w tym roku pozyskałem 2 słoiki 0,9 litra. Wynikało to z potrzeby, czy raczej bardziej chęci, wycofania plastrów na węzie, które przywiozłem wraz z rodziną od Damiana. Tyle miodu zostało po przeniesieniu pszczół na ramki bezwęzowe. Miód pyszny, spadziowy. Sporo miodu - jak na odkłady - miały rodziny przywiezione od Marcina i rójka na pasiece Las1. Ten oczywiście został w ulach w całości. 

Nie jestem w stanie powiedzieć ile cukru skarmiłem pszczołom. Przyjmę, że było to 100, może trochę więcej kg - bo było go więcej niż mi się wydawało przy pierwszym oglądzie. Rodziny w Beskidzie Wyspowym zdecydowanie karmienia potrzebowały i tam dostały sporo cukru. Rodziny na pasiekach podkrakowskich dostały chyba, o ile pomnę, po ok. 5 kg. Ten sezon był jednak tak zwariowany, że w ogóle nie zwracałem uwagi na to ile cukru daję - oceniałem na bieżąco. Za wyjątkiem zaparzonej rodziny (która ostatnie dawki syropu dostawała jeszcze po połowie października) całe karmienie zakończyłem we wrześniu. 

W połowie grudnia opukałem ule na pasiece domowej KM - wszystkie odpowiedziały mi charakterystycznym buczeniem zimujących pszczół. Później już nie sprawdzałem, czy pszczoły żyją. Od jesieni nie byłem też na innych pasieczyskach, więc nie wiem co się tam dzieje. Mam nadzieję, że tym razem pszczół zostanie więcej niż wiosną poprzedniego roku... Poprzeczka nie jest ustawiona szczególnie wysoko.


ps. Książka

Czytelnicy bloga wiedzą, że początkiem marca poprzedniego roku wyszła moja książka o szeroko rozumianym pszczelarstwie naturalnym. Pan profesor Demetraki-Paleolog napisał we wstępie: "Książka Bartłomieja Malety jest zatem przykładem wkładania kija w mrowisko i zapewne wzbudzi gorące dysputy". Przyznam, że na to liczyłem. Niestety mam poczucie, że książka nie wzbudza dysput - po prostu chyba (mam szczątkową wiedzę, bo się tym nie zajmuję) się nie sprzedaje. Mam poczucie, że nie ma jej promocji i w efekcie w ogóle nie zaistniała w świadomości pszczelarskiej. Oczywiście, dla mnie jako dla autora jest to przykry fakt. Wcale też nie zależy mi na sprzedaży (na tym - jak zakładam - zależy bardziej wydawcy), a bardziej na rozpowszechnieniu idei pszczelarstwa naturalnego. Pisząc tą książkę spodziewałem się, że nikt nie będzie chciał jej wydać, będę musiał wydrukować ją sam, a potem sprzedam 50 egzemplarzy. Stało się inaczej - książka jest pięknie wydana (to ile kosztowało to pracy i nerwów, zostawiam teraz na boku) i mam poczucie - oczywiście subiektywne i nie mnie to oceniać jako autorowi - że jest pozycją wartościową na skostniałym rynku literatury pszczelarskiej skupiającej się zasadniczo na temacie "jak zarabiać na pszczołach". Mam też poczucie, że o wiele więcej feedbacku dostaję zza granicy od ludzi, którzy po polsku nie czytają (zapewne jest to właśnie raczej poczucie, niż fakt). Były też głosy przekonujące mnie do wydania jej po angielsku - bronię się przed tym i odsuwam jakiekolwiek ostateczne decyzje. Po blisko trzyletnim procesie wydawniczym nie mam na to po prostu siły. Myślę jednak, że książka przyjęłaby się lepiej w wersji angielskiej niż polskiej. Pszczelarski świat anglojęzyczny jest daleko bardziej otwarty, niż nasze konserwatywne środowisko - a może tylko mi się tak wydaje? Cóż, niezmiennie zachęcam do zapoznania się z książką. Będzie mi też miło otrzymać jakiś opinie - również te krytyczne. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz