Za brak działań, które pozwoliłyby na lepsze przystosowanie się pszczół do bieżących zagrożeń (warrozy, ubożenia pożytków, zmian klimatycznych) odpowiada niewłaściwie prowadzona edukacja oraz swoista propaganda, którą podtrzymuje, a może wręcz kreuje, środowisko pszczelarskie. Dotyczy ona m.in. pszczelich produktów, przede wszystkim miodu. Jest on niewątpliwie smaczny, ale w jego skład wchodzą przecież głównie cukry (które wcale nie są zdrowe!) i woda. Wartościowe substancje stanowią nie więcej niż kilka procent. Należy mieć na uwadze także to, że nierzadko produkty oferowane jako „miód” są pozbawione tych dobroczynnych związków (np. w wyniku niewłaściwej obróbki czy zwykłego oszustwa – miód od dawna znajduje się na czele listy najbardziej fałszowanych produktów spożywczych). Według mnie bardziej wartościowe są pierzga i mleczko pszczele – produkty te nie są jednak zbyt popularne (w każdym razie o wiele mniej niż na to zasługują). Podkreślając cenne właściwości miodu, przedstawia się dane sugerujące, że spożywamy go za mało (zarówno w Polsce, jak i całej UE). Stanowi to uzasadnienie dla sprowadzania – niestety często niskiej jakości – miodów z zagranicy. Takie działania powodują nawarstwienie problemów pszczelarskich. Po pierwsze, rośnie popularność pasiecznictwa, co w wielu regionach prowadzi wręcz do przepszczelenia. Z jakiegoś powodu uznaje się, że remedium na zbyt małe spożycie miodu jest dalsze zwiększanie liczby rodzin pszczelich. Natomiast znane mi dane wskazują, że chociaż przez ostatnie kilkanaście lat liczba rodzin wzrosła dwukrotnie, daleko jest do podwojenia produkcji miodu. Po drugie, intensyfikowane są metody chowu pszczół (np. podgrzewanie wiosną, zasilanie i łączenie rodzin, nadużywanie zabiegów ograniczających ilość pasożytów), pod presją których owady mają być bardziej produktywne. Po trzecie, modyfikacja kierunku hodowli pszczół zmienia materiał genetyczny całej populacji. Pszczelarze wymuszają bowiem na hodowcach, aby ci dostarczali im coraz bardziej wydajne krzyżówki pszczół. W związku z tym w dużych ilościach sprowadza się obce podgatunki i prowadzi eksperymenty hodowlane – pszczelarze rywalizują ze sobą w tworzeniu, jak to często określają, swoistego „zoo”.
Taka propaganda trwa w najlepsze w kraju, gdzie liczba rodzin pszczelich przypadających na 1 km2 jest jedną z większych w Europie (sądzę, że również na świecie), a zapewnienie pszczołom ciągłości naturalnych pożytków jest bardzo dużym problemem. I choć nawet w takich warunkach nierzadko możliwe jest pozyskanie względnie dużych ilości miodu, moim zdaniem dzieje się to kosztem (zbyt wysokim) zdrowia populacyjnego pszczół. Dlatego też w „latach tłustych” (lub w regionach z wyjątkowo dobrymi pożytkami) faktycznie produkujemy dużo miodu. Natomiast w „latach chudych” pszczoły cierpią głód, a olbrzymia użytkowa populacja pszczoły miodnej jest konkurencją nie tylko sama dla siebie, ale również dla dzikich zapylaczy. Należy podkreślić, że ostatnie lata nie są szczególnie miodne (przynajmniej w Polsce południowej, która jest jednocześnie najbardziej przepszczelona).
Przepszczelenie
W kraju tzw. przepszczelenie wciąż się nasila [Obecnie coraz częściej jednak podnoszone są głosy informujące o tzw. „kryzysie w pszczelarstwie”, skutkującym między innymi ograniczaniem liczby pasiek i pni w pasiekach. Z gospodarczego punktu widzenia to oczywiście złe wieści, ale z punktu widzenia długofalowej gospodarki zrównoważonej i zdrowia pszczół, to dobre nowiny – przypis aut.]. Trudno jednoznacznie określić, kiedy możemy mówić o tym zjawisku – w przypadku aspektu dotyczącego rywalizowania o pokarm wszystko zależy od bazy pożytkowej danego regionu. Są rejony, w których pojedyncze rodziny miałyby trudności ze zdobyciem pokarmu. Z kolei w innych miejscach nawet 10 i więcej rodzin nie stanowi dla siebie nawzajem konkurencji.
Odrębnym zagadnieniem jest sytuacja epizootyczna, od której zależy zdrowie owadów. Duże zagęszczenie rodzin sprzyja transmisji patogenów oraz zwiększaniu ich zjadliwości. Na podstawie analizy różnych przypadków uważam, że dla pszczół najkorzystniejsze są tereny, w których na 1 km2 przypada nie więcej niż dwie rodziny (według statystyk żaden region w Polsce nie spełnia tego kryterium). Takie warunki sprzyjają naturalnej ewolucji patogenów w kierunku łagodności za sprawą rzadszych wzajemnych kontaktów pszczół, a tym samym mniejszej tzw. poziomej transmisji patogenów, zgodnie z zasadą: im mniej rodzin w okolicy i większe odległości między nimi, tym większa szansa, że patogen, który zabije gospodarza, zginie wraz z nim, zanim zdoła przenieść się na innego żywiciela.
Na Kubie, gdzie populację pszczół tworzy ok. 200 tys. rodzin (średnio dwie rodziny na km2), kilka lat temu zaprzestano stosowania akarycydów. Uważa się ją za największą na świecie populację pszczół wywodzącą się z podgatunków europejskich odporną na warrozę . Większą bazę genetyczną odpornych populacji stanowią podgatunki afrykańskie – występują one zarówno na kontynencie afrykańskim, jak i w Ameryce Południowej. Obecnie podobny proces kształtowania się odporności pszczół na patogeny ma miejsce na Wyspach Brytyjskich (szacuje się, że populacja pszczół nie przekracza tam dwóch rodzin na km2) i w niektórych rejonach Skandynawii, zwłaszcza północnych. Gęstość populacji pszczół jest tam niższa i, choć warunki środowiskowe wydają się mniej sprzyjające, owady są jednak zasadniczo dużo zdrowsze. W Szwecji i Norwegii jest co najmniej kilka populacji, w których nie stosuje się żadnych kuracji.
Wobec powyższego populacja pszczół w Polsce powinna wynosić ok. 500 tys., a nie ponad 2 mln. Innymi słowy, średnia gęstość napszczelenia jest obecnie ok. czterokrotnie większa od tej, która wspierałaby samoistnie zachodzące naturalne procesy ekologiczne, sprzyjające wykształceniu koadaptacji pszczół, patogenów i dręcza pozwalającej na zaniechanie stosowania kuracji. Doktor Anna Gajda (SGGW) uważa, że dopuszczalne napszczelenie wynosi pięć pni na km2, a optymalnie – trzy. Obecnie na 1 km2 przypada średnio siedem i pół rodziny. W rzeczywistości napszczelenie jest nierównomierne – w północnych województwach utrzymywanych jest najczęściej średnio od trzech do pięciu rodzin na km2, a w południowo-wschodnich ponad 10 rodzin. Takie zagęszczenie wywołuje poważne problemy zdrowotne pszczół. Dochodzi do tego bezrefleksyjna walka z warrozą, która kształtuje zwiększoną zjadliwość patogenów przenoszonych także na dzikie zapylacze.
W USA jest ok. 3 mln rodzin pszczelich na obszarze ok. 30 razy większym od powierzchni naszego kraju. Nie znam aktualnych danych dla Rosji, jednak te sprzed ok. 10 lat wskazywały, że na tym obszarze jest niespełna 3 mln rodzin. Nawet przy założeniu, że duża część powierzchni obu tych ogromnych państw nie jest odpowiednia do rozwijania pszczelarstwa, różnice w gęstości populacji pszczół między tymi krajami a Polską i tak są oczywiste.
Utopia czy dystopia
Trudno wyobrazić sobie sytuację, w której „nagle” (np. w ciągu kilku lat) populacja pszczół w Polsce zmniejszyłaby się w wyniku świadomej decyzji pszczelarzy. Prawdopodobny jest natomiast scenariusz, w którym pszczelarstwo staje się nieopłacalne i o wiele trudniejsze (złe pożytki, trudności w utrzymaniu pszczół przy życiu, duża śmiertelność), co w konsekwencji prowadzi do zmniejszenia liczby pasiek zawodowych i ograniczenia chowu pszczół przez tzw. hobbystów. Zdecydowanie trzymam kciuki za to, aby populacja pszczół miodnych w naszym kraju nie tylko przestała rosnąć, ale wręcz aby znacząco się zmniejszyła (i to kilkukrotnie!). Nie chciałbym jednak, aby stało się to z powodu opisanego scenariusza [Nie znam obecnych danych statystycznych, ale z głosów, które pojawiają się w internecie, wydaje się, że ten proces już się zaczął – patrz powyżej. Dodam, że od napisania tego tekstu do jego publikacji upłynęło kilka miesięcy – przypis aut. do wersji na bloga]. Oznaczałoby to bowiem, że stan środowiska w Polsce oraz sama kondycja pszczół ulegają dalszemu pogorszeniu.
[Nie znam obecnych danych statystycznych, ale z głosów, które pojawiają się w internecie, wydaje się, że ten proces już się zaczął – patrz powyżej. Dodam, że od napisania tego tekstu do jego publikacji upłynęło kilka miesięcy. Za zjawisko to pszczelarze w jakiejś części winią sprowadzanie miodów z Ukrainy. Moim zdaniem – jakkolwiek kryzys wydaje się całkowicie realny, a nawet spójny z przewidywaniami niektórych pszczelarzy – to przyczyny są zupełnie inne. Według oficjalnych statystyk nie sprowadzamy wcale więcej miodu z Ukrainy niż dawniej – a w niektórych latach jest go nawet mniej. Podawanie tej przyczyny jest – wg mnie – tylko i wyłącznie wynikiem bądź to narodowej/nacjonalistycznej, bądź antyukraińskiej, czy wręcz prorosyjskiej propagandy. Oczywiście, sprowadzanie tańszych miodów (czy innych produktów rolnych) może wpływać na ceny skupowe, ale jak już wspomniałem zjawisko nie nasila się, a w niektórych latach wręcz maleje. Moim zdaniem kryzys pszczelarski wywołany jest po prostu tym, że pszczelarstwo w Polsce w zmieniających się warunkach środowiskowych staje się zbyt mało opłacalne z uwagi na zbyt duże i rosnące koszty, które ponoszą pszczelarze przy utrzymaniu mniej więcej tej samej produkcji (tj. konieczność zwiększenia nakładów pracy w związku z nasilaniem problemu warrozy i/lub zwiększenie strat pszczół, pogarszanie pożytków lub konieczność wywożenia pszczół na pożytki, żeby zebrać racjonalne ilości miodu, zwiększenie kosztów cukru itp.). Dodatkowo na zjawisko może nakładać się presja klientów nie tylko na nie podnoszenie, ale i na obniżenie cen, co związane jest z wysoką inflacją w Polsce - przypis aut. do wersji na bloga]
Zastanawiam się, dlaczego liczba rodzin pszczelich na terenie Wysp Brytyjskich jest tak mała, w dodatku niższa niż w znacznej części regionów Europy kontynentalnej. Nie znam odpowiedzi na to pytanie – mam jednak swoją hipotezę. W latach 20. ub.w. na obszarze Wielkiej Brytanii pojawił się roztocz Acarapis woodi (świdraczek pszczeli), który wywoływał tzw. chorobę roztoczową. Populacja pszczół brytyjskich nie była na niego odporna, dlatego roztocz ją zdziesiątkował – twierdzono nawet, że cała populacja pszczół miodnych na Wyspach wyginęła. Nie było to prawdą – krzyżówki podgatunków z Europy kontynentalnej (np. pszczoły włoskie) były względnie odporne na roztocza. Nawet pszczoła środkowoeuropejska (brytyjski ekotyp Apis mellifera mellifera) przetrwała w niektórych enklawach. Być może tak gwałtowne załamanie populacji pszczół, której nie udało się szybko odbudować, a następnie II wojna światowa, która ukierunkowała aktywność społeczną i gospodarczą w zupełnie inną stronę, spowodowały, że zaniknęły tam tradycje pszczelarskie. Natomiast na terenie Europy kontynentalnej, pomimo znacznie większych zniszczeń wojennych, nie zostały one tak drastycznie zahamowane. Możliwe, że brak co najmniej jednego pokolenia pszczelarzy spowodował, że nie ma tam tradycji pszczelarstwa zawodowego, a zamiast tego rozkwita pszczelarstwo amatorskie skutkujące niewielkim napszczeleniem. Możliwe więc, że inwazja świdraczka przyczyniła się do tego, że dziś populacja pszczół miodnych na Wyspach Brytyjskich jest zdecydowanie zdrowsza niż ta na terenie naszego kraju, a być może wkrótce będzie ją można nazwać „odporną na warrozę”. Czy jednak – w świetle tej finalnie bardzo optymistycznej hipotezy – nie powinniśmy obawiać się, że przedstawiony czarny scenariusz może doprowadzić do podobnego załamania tradycji pszczelarskich w naszym regionie?
Te skrajne (choć wcale nie jedyne) przyczyny zmniejszenia populacji pszczół miodnych można byłoby zatem podzielić na utopijne (związane ze świadomą decyzją pszczelarzy o ograniczeniu liczby utrzymywanych pni dla zdrowia populacyjnego pszczół miodnych i dzikich zapylaczy) i dystopijne (zakładające, że smutna rzeczywistość wymusi na nas ograniczenie działalności pszczelarskiej lub wręcz całkowitą z niej rezygnację). Jednak być może wszystko pozostanie w stanie niemalże niezmienionym, być może sytuacja pogorszy się tylko nieznacznie lub wręcz sama się poprawi (np. w wyniku uzyskania przez pszczoły jakiegoś naturalnego mechanizmu odporności albo przystosowania się roślin miododajnych do zmian klimatycznych i tym samym poprawy bazy pożytkowej). Jedno jest pewne: przyszłość stanowi zagadkę.
Bee-washing
Przepszczelenie jest również rezultatem zjawiska określanego mianem bee-washing. Nazwa ta pochodzi od terminu green-washing (tłumaczonego jako ‘ekościema’ czy ‘zielone kłamstwo’ - a w pierwszej kolejności od brainwashing czyli 'prania mózgu') oznaczającego propagowanie działań pozornie proekologicznych, lecz w rzeczywistości niesprzyjających ochronie środowiska, a czasem wręcz dla niego szkodliwych. Działania te najczęściej podejmuje tzw. „biznes”, czyli wielkie międzynarodowe korporacje, ale również i mniejsze przedsiębiorstwa, które chcą uchodzić za dbające o środowisko. Terminu green-washing używa się także w odniesieniu do produktów, które pozornie miały być wytworzone zgodnie z zasadami zrównoważonego rozwoju i ochrony środowiska.
Bee-washing (co można przetłumaczyć jako „pszczela ściema”) łączony jest przede wszystkim z wprowadzeniem rodzin pszczoły miodnej do miast, czyli tworzeniem tzw. pasiek miejskich. Dawniej mi również wydawało się to wspaniałym pomysłem. Jednak obecnie stanowczo podpisuję się zarówno pod wszystkimi krytycznymi uwagami dotyczącymi tego zjawiska, jak i postulatami jego ograniczenia, wypowiadanymi przez naukowców i aktywistów chroniących dzikie pszczoły. Miasta nierzadko bywają dla zapylaczy środowiskiem bardziej przyjaznym niż krajobraz rolniczy – warto zatem, aby takie pozostały. Dzięki temu mogłyby stać się ostoją dla niektórych zagrożonych gatunków. Choć w miastach występują różne zanieczyszczenia związane z urbanizacją, nie używa się tam pestycydów (a przynajmniej nie w takiej ilości jak przy uprawach), w parkach i na osiedlach sadzi się drzewa, krzewy miododajne itp. Aktualnie gęstość użytkowanej populacji pszczół miodnych (które mogą być źródłem patogenów) w miastach jest nadal mniejsza niż na terenach wiejskich. Czy w celu ochrony środowiska i zagrożonych gatunków zapylaczy te tereny należy pozostawić niewykorzystane? Moglibyśmy podjąć dyskusję, która z tych kwestii jest ważniejsza społecznie: wspieranie przemysłu pszczelarskiego i tworzenie kolejnych pasiek towarowych na nowych obszarach czy też ochrona środowiska i dzikich zapylaczy na coraz mniej licznych terenach im przyjaznych. Niestety obecnie pasieki miejskie tworzy się właśnie pod hasłem ochrony pszczół i ekosystemów. Korporacje kreują wizerunek przyjaznych środowisku, wykupując u pszczelarzy usługę utrzymywania pszczół na dachach biurowców. Mniej świadomi mieszkańcy, „kupują” tę propagandę.
[Gorąco zachęcam do zapoznania się z dyskusją praktyków i naukowców na ten temat – znajdziesz ją na kanale Radio Warroza: Pszczoły w mieście a pasieki - przypis aut. do wersji na bloga]
Zjawisko „pszczelej ściemy” nie opiera się tylko na wprowadzaniu pszczół do miast. Niektórzy pszczelarze zawodowi, hodowcy i duże przedsiębiorstwa produkujące akcesoria pszczelarskie mocno przekonują do zajęcia się pasiecznictwem (być może dlatego, że wspiera to ich działalność związaną ze sprzedażą rodzin pszczelich, matek i sprzętu pszczelarskiego). Byłoby to dla mnie zrozumiałe, gdyby polegało na reklamie własnego biznesu. Niestety często opiera się właśnie na wspomnianym bee-washingu – przekonywaniu, że pszczelarze ratują pszczoły (co jest przynajmniej wątpliwe), pszczoły miodne są zagrożone wyginięciem (co jest nieprawdą), a tworzenie nowych pasiek to najlepsze, co można zrobić dla pszczół (moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie). Organizacje ochrony środowiska z jakiegoś powodu przyjęły ten przekaz i uznały, że warto wspierać pszczelarstwo intensywne. Zakładane są różnego rodzaju zbiórki w celu „ratowania” lub „adoptowania” pszczół. Środki te przekazywane są m.in. na odtwarzanie zniszczonych pasiek czy tworzenie nowych. Nie twierdzę, że cel takich działań jest zły, uważam jedynie, że nie ma on nic wspólnego z pomaganiem pszczołom. Działalność pszczelarska ich nie ratuje. A świat nie zginie, gdy umrze ostatnia pszczoła miodna. Zapylanie jest bardzo istotne dla różnorodności naszej diety, jednak prawdopodobnie bylibyśmy w stanie przetrwać dzięki uprawie roślin wiatropylnych i hodowli zwierząt. Postulaty mówiące o tym, że w celu ratowania pszczół należy zakładać nowe pasieki, są równie prawdziwe jak te zakładające, że dla ratowania ptaków powinniśmy utrzymywać fermy kurze, a w celu ochrony zagrożonych gatunków ssaków chować trzodę i bydło w betonowych halach.
Uczymy tylko pszczelarstwa przemysłowego
Przedstawione problemy w pewnym sensie są również efektem jednostronnie ukształtowanej edukacji pszczelarskiej. Kiedy już przekonamy młodych adeptów, że pszczelarstwo jest pięknym i dochodowym zawodem (gdyż nasz kraj jest miodem płynący, a pszczoły są zdrowe i produktywne – lub odwrotnie: są chore i wymagają ratunku), zasadniczo wskazujemy im tylko jedną drogę: prowadzenie pasieki w sposób intensywny. Edukacja pszczelarska polega na wpajaniu przekonania, że najlepsze, co możemy robić dla pszczół – dla ich zdrowia i tzw. dobrostanu – to prowadzenie pasieki towarowej. Nie wyjaśniamy pszczelarzom, jak pszczoły budują naturalny plaster i dlaczego robią to właśnie w taki sposób. W zamian pokazujemy, jak wprawić węzę do ramki. Nie uczymy ich o znaczeniu zróżnicowanego ekosystemu ulowego (np. tego, który funkcjonował przez tysiące lat w naturalnych dziuplach), lecz przekonujemy o potrzebie sterylizacji gniazd i wygodzie hodowli pszczół w gładkościennych ulach, które łatwo oskrobać i opalić. Nie uczymy o potrzebie zachowania lokalnie przystosowanej, ale zróżnicowanej genetycznie populacji. Przekonujemy ich natomiast, że „dobrą praktyką pszczelarską” jest coroczna wymiana matek na te, które pochodzą z wąskiej puli hodowlanych reproduktorek, nierzadko selekcjonowanych przy wykorzystaniu chowu wsobnego. Powszechne jest przecież stwierdzenie, że matki wymieniamy dla dobra pszczół! Przekonujemy również, że rodziny będą bardziej produktywne, gdy sprowadzimy matki z obcych podgatunków i skupimy się na efekcie heterozji. Co prawda podnoszona jest czasami kwestia potrzeby ograniczenia stosowania chemioterapeutyków i podjęcia selekcji odporności u pszczół. Jednak głosy te gubią się wśród tych przekonujących o konieczności zabicia wszystkich pasożytów i wprowadzania metod chowu intensyfikujących produkcję. Ta lista – można powiedzieć: grzechów nowoczesnego pszczelarstwa – jest bardzo długa. Biorąc pod lupę „zasady dobrej praktyki pszczelarskiej”, mógłbym zapewne – z punktu widzenia zdrowia populacyjnego oraz adaptacji pszczół miodnych – zakwestionować przynajmniej co drugą z tych zasad (a już z pewnością ich interpretacje i wynikającą z nich praktykę). Zasadniczo są one spójne i korzystne – jednak nie dla zdrowia pszczół, a dla produkcji pasiecznej.
Pszczelarze zawodowi, którzy stanowią mniejszość (utrzymują natomiast znaczący procent wszystkich rodzin pszczelich), stosują metody chowu intensywnego. Pszczelarze, którzy posiadają kilka lub kilkanaście pni, mają wygórowane oczekiwania i w żadnym wypadku nie chcą uzyskiwać produkcji jednostkowej (tj. na ul) mniejszej niż zawodowcy. Postępują zatem dokładnie tak samo jak wielcy producenci. Etos pszczelarza-hobbysty właściwie nie istnieje – presja wyniku produkcyjnego jest zbyt duża.
Wszyscy jesteśmy producentami
Osobiście staram się przekazywać informacje o różnych sposobach prowadzenia pszczelarstwa – przede wszystkim o różnych formach uprawiania pszczelarstwa mocno ekstensywnego, prawdziwie hobbystycznego. Opowiadając o selekcji pszczół odpornych, usiłuję jednak nawiązywać także do tych modeli, które sprawdziły się w pasiekach produkcyjnych, zawodowych. Na jednym ze spotkań w moim kole pszczelarskim opisałem odkrycia prof. Thomasa D. Seeleya z Uniwersytetu Conrella (USA) i koncepcję „pszczelarstwa darwinistycznego” („Pszczelarstwo” 2019, 7-10). Podczas przedstawiania jego założeń stwierdziłem, że w sposób oczywisty pierwszy etap takiej hodowli pszczół jest właściwy raczej dla amatorów, a nie pszczelarzy zawodowych (chyba że w modelu wydzielonej części pasieki np. hodowlanej, gdzie pszczoły można selekcjonować przy wykorzystaniu innego rodzaju presji niż w pasiece towarowej). Usłyszałem wówczas, że przecież tu na sali „wszyscy są producentami miodu”, zatem ta koncepcja nie jest dla słuchaczy odpowiednia. Przyznam, że wówczas trochę mnie to zaskoczyło – przede wszystkim dlatego, że pszczelarze z mojego koła posiadali średnio po ok. 15 pni. Jeśli zatem nie są amatorami, to kto nim jest? Od tego czasu powtarzam – z przekąsem – że w Polsce jestem jedynym amatorem trzymającym pszczoły. Oczywiście to nieprawda – jest nas więcej. Aczkolwiek ci, którzy faktycznie uważają się za amatorów, a nie za producentów, są w zdecydowanej mniejszości. Okazuje się, że liczba utrzymywanych pni nie ma tu żadnego znaczenia. Często pszczelarze posiadający nie więcej niż 10 pni uważają się już za producentów miodu (stosują także metody pszczelarstwa intensywnego). Mam wrażenie, że sądzi tak również zdecydowana większość tych, którzy mają po 15 i więcej rodzin. W takich pasiekach kupuje się matki reprodukcyjne, ponieważ ich potomstwo „jest bardziej produktywne”, używa się nowoczesnych uli, gdyż łatwiej w nich sterować rozwojem rodziny pszczelej, oraz nie oszczędza się na tzw. chemii (często używa się jej więcej niż w pasiekach zawodowych). Z końcem sezonu zamiast przechwalać się, kto powiesił więcej barci lub widział w swoim ogrodzie więcej gatunków dzikich zapylaczy, pszczelarze licytują się, który wyprodukował więcej miodu w przeliczeniu na ul. Trudno zatem przekonać ich, że warto poświęcić trochę miodu w celu poprawy dobrostanu rodziny, np. zimując pszczoły na przynajmniej częściowych zapasach naturalnego pokarmu lub pozwalając im budować więcej swoich plastrów (w tym trutowych – dla dobra lokalnie przystosowanej różnorodności genetycznej i zdrowia populacji). Nie jest łatwo nakłonić pszczelarzy, aby do rozmnażania wybierali pszczoły z własnej pasieki, a nie z pseudohodowli, które opierają się na efekcie heterozji (słowa „pseudo” nie używam w kontekście niskiej oceny jakości procesu wychowu matek, ale z tego względu, że rzadko odbywa się tam hodowla w ścisłym tego słowa znaczeniu; jest to raczej proces powielania sprowadzonych reproduktorek).
Protesty hobbystów
Ostatnio, w związku ze strajkami dotyczącymi importu produktów rolnych z Ukrainy, trafiłem na wypowiedzi protestujących pszczelarzy. Z jednej strony uważają siebie za rolników, a pszczelarstwo za gałąź rolnictwa związaną z produkcją żywności, a z drugiej nazywają się hobbystami. Jeden z pszczelarzy stwierdził, że 70 proc. pszczelarzy (a więc niemal 65 tys. spośród ok. 90 tys.,) to hobbyści, czyli „osoby utrzymujące od kilku do pięćdziesięciu pni” (nie wiem, czy to prawdziwe dane – na potrzeby argumentacji przyjmijmy, że tak i uznajmy tę definicję). Jednocześnie oznajmił, że niedługo – w związku z importem miodu z zagranicy –„to hobby przestanie się opłacać”. Nie zamierzam podejmować w tym miejscu dyskusji odnośnie zasadności protestów. Nie wchodząc w szczegóły, zaznaczę jedynie, że część postulatów strajkujących uważam za racjonalne, jednak inne wynikają moim zdaniem z fałszywie stawianych wniosków i zarzutów oraz swoistej propagandy. Ponadto pewne postulaty są konsekwencją tego, że zmiana rzeczywistości gospodarczej po raz kolejny może zmusić rolników do przeorganizowania swojego gospodarstwa, co jest trudne zarówno w aspekcie osobistym, jak i finansowym. Rozumiem niechęć do tego oraz związane z tym problemy. W ciągu ostatnich czterech dekad miało miejsce już kilka rewolucji gospodarczych. Zdaję sobie sprawę, że trudno pozytywnie myśleć o kolejnej. Aczkolwiek obawiam się, że dalsze zmiany środowiskowe i geopolityczne mogą w pewien sposób wymusić konieczność następnych. Zagadnienie jest skomplikowane i nie jest to ani dobre miejsce, ani odpowiednia pora, aby się nim zajmować. Pragnę jednak poruszyć kwestię tego, czym jest pszczelarstwo hobbystyczne/amatorskie. Osobiście zaskoczyło mnie tak jednoznaczne łączenie go z opłacalnością. Nie chcę również wdawać się w dyskusję dotyczącą ścisłej definicji hobby czy pasji. Hobby może mieć przecież charakter zarobkowy (choć niektórzy uważają, że jeśli nie wydajesz na coś wszystkich swoich pieniędzy, to nie jest to twoje hobby), można być także pasjonatem swojej pracy wykonywanej na pełny etat. Moim zdaniem postawienie cezury na pewnej liczbie pni czy posiadaniu innego (niż pszczelarstwo) zajęcia zarobkowego jest błędne. Bycie pasjonatem swojej pracy przynoszącej dochód nie zawsze oznacza, że jest ona naszym hobby – a już z pewnością miałbym wątpliwości, czy sposób wykonywania tej pracy można nazwać hobbystycznym. Przykładowo jeśli pasjonuje mnie pszczoła miodna i pszczelarstwo, a dla zaspokojenia tej pasji wystarczyłoby mi powieszenie kłody bartnej i ustawienie w sadzie trzech starych warszawiaków, jednak posiadam 20 lub 50 pni i uprawiam intensywną gospodarkę towarową („ponieważ tak się opłaca”), czy wówczas na pewno mogę nazwać moją działalność hobbystyczną? Swoją definicję sformułowałbym zatem inaczej. Moim zdaniem zdecydowana większość tych 70 proc. pszczelarzy, którzy nie uważają się za profesjonalistów, to również zawodowcy, z tą tylko różnicą, że niezarejestrowani. Są oni jednocześnie pasjonatami swojego zajęcia i wykonują tę pracę na niepełny etat. Na podstawie własnych obserwacji uważam, że pszczelarstwo prawdziwie hobbystyczne/amatorskie jest zjawiskiem wyjątkowo rzadkim, wręcz marginalnym. A szkoda, ponieważ posiada ono wyjątkowe walory rekreacyjne i przynosi korzyści pszczołom oraz środowisku.
Ochrona dzikich zapylaczy i pseudoochrona pszczół miodnych
Chciałbym, aby dobrze mnie zrozumiano – sam jestem pasjonatem pszczelarstwa, fascynuje mnie pszczoła miodna i naturalna gospodarka pasieczna. Nie chcę zniechęcać nikogo do tego zajęcia.. Staram się jedynie uporać ze zjawiskiem pszczelarskiej propagandy i bee-washingu, które powodują więcej szkody niż pożytku. Niewątpliwie uświadamiają one społeczeństwu pewne problemy i zależności środowiskowe, ale w rzeczywistości przekazywana wiedza jest płytka i nierzadko oparta na nieprawdziwych założeniach. Uważam, że nie powinno się wykorzystywać fałszywych danych i błędnych wniosków w celu propagowania zakładania nowych pasiek w przepszczelonym regionie. Młodzi adepci powinni być informowani o gęstości populacji pszczół w naszym kraju oraz o tym, jakie są tego skutki, jaki jest wpływ intensywnego pszczelarstwa nie tylko na pszczołę miodną, ale i na dzikie zapylacze oraz w jaki sposób faktycznie wspierać dzikie pszczoły (gdyż część ludzi, będąc pod wpływem bee-washingu, zakłada pasieki właśnie w tym celu; późniejszy przebieg ich pszczelarskiej drogi to już inna historia). Przemysłowa produkcja miodu z pewnością nie prowadzi do wspierania pszczół w ich trudnej sytuacji. Nawet budowanie tzw. hotelików dla pszczół samotnic – z których niektóre rzeczywiście są zagrożone wyginięciem – nie tylko nie wnosi wiele, ale może być wręcz zagrożeniem. W tworzonych hotelikach bytują bowiem najczęściej pszczoły murarki, które również nie są zagrożone (podobnie jak pszczoły miodne, są hodowane masowo, choć rzadziej niż te ostatnie). Mogą one natomiast stanowić konkurencję dla innych, rzadszych zapylaczy i przenosić na nie patogeny; duże skupisko gniazd murarek może również przyciągać niektóre pasożyty.
Z punktu widzenia ochrony pszczół powinniśmy raczej słuchać naukowców zajmujących się dzikimi zapylaczami oraz pasjonatów interesujących się pszczołami innymi niż Apis mellifera. Bowiem interesują się oni bardziej stanem środowiska niż produkcją, pszczelarską ekonomią i opłacalnością zajęcia czy też wygodą gospodarowania. Poza nimi mało kto informuje nas, że większość pszczół zakłada swoje gniazda w ziemi i nie potrzebuje pasiek towarowych czy hotelików, lecz sterty opadłych liści lub gałązek, powalonych traw czy gęstych zakrzewień. Tam same mogą drążyć swoje tunele lub wykorzystywać te pozostawione przez inne organizmy. Co więcej, jeśli faktycznie zależy nam na poprawie zdrowia pszczół miodnych, powinniśmy tworzyć im takie warunki, które będą służyły także dzikim zapylaczom (zatem różnorodne i bogate w pożytki otoczenie, z dość niskim napszczeleniem i czystym środowiskiem – takie, które niestety nie kojarzy się już z otaczającym nas krajobrazem rolniczym). Środowisko służące dzikim zapylaczom jest na pewno przyjazne dla pszczół miodnych. Przepszczelone rejony z uprawami monokulturowymi nie są natomiast dobrym środowiskiem życia dzikich pszczół.
W celu ochrony wszystkich pszczół powinniśmy zatem wysiewać i sadzić rośliny miododajne, a także pozostawiać tereny bez naszej ingerencji (nieużytki). Z kolei jeśli zależy nam na pszczołach miodnych, powinniśmy wspierać bartnictwo i pszczelarstwo prawdziwie hobbystyczne: prowadzone w małych pasiekach (po dwa-pięć pni), chociażby zgodnie z zasadami pszczelarstwa darwinistycznego, z wykorzystaniem lokalnych pszczół, gniazdami opartymi o naturalny plaster (a przynajmniej pozwalając na wychów trutni) i przyzwoleniem na wyjście rojów (ewentualnie w czasie nastroju rojowego z wykorzystaniem podziału rodziny). Takie działania powinny być wspomagane przez środki przeznaczone na ochronę środowiska, zapylaczy i pszczół miodnych. Jeszcze raz podkreślam: nie mam żadnego problemu z tym, aby środki finansowe na zakup 30 lub 40 uli styropianowych do kolejnej pasieki towarowej pochodziły z jednej z agencji wspierających rolnictwo czy małe przedsiębiorstwa. Jednak kiedy widzę, że na takie działania przekazywane są środki z fundacji lub funduszów wspierających ochronę środowiska, dochodzę do wniosku, że to, co się dzieje, jest dalekie od tego, jak być powinno...
Zjawisko „pszczelej ściemy” nie opiera się tylko na wprowadzaniu pszczół do miast. Niektórzy pszczelarze zawodowi, hodowcy i duże przedsiębiorstwa produkujące akcesoria pszczelarskie mocno przekonują do zajęcia się pasiecznictwem (być może dlatego, że wspiera to ich działalność związaną ze sprzedażą rodzin pszczelich, matek i sprzętu pszczelarskiego). Byłoby to dla mnie zrozumiałe, gdyby polegało na reklamie własnego biznesu. Niestety często opiera się właśnie na wspomnianym bee-washingu – przekonywaniu, że pszczelarze ratują pszczoły (co jest przynajmniej wątpliwe), pszczoły miodne są zagrożone wyginięciem (co jest nieprawdą), a tworzenie nowych pasiek to najlepsze, co można zrobić dla pszczół (moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie). Organizacje ochrony środowiska z jakiegoś powodu przyjęły ten przekaz i uznały, że warto wspierać pszczelarstwo intensywne. Zakładane są różnego rodzaju zbiórki w celu „ratowania” lub „adoptowania” pszczół. Środki te przekazywane są m.in. na odtwarzanie zniszczonych pasiek czy tworzenie nowych. Nie twierdzę, że cel takich działań jest zły, uważam jedynie, że nie ma on nic wspólnego z pomaganiem pszczołom. Działalność pszczelarska ich nie ratuje. A świat nie zginie, gdy umrze ostatnia pszczoła miodna. Zapylanie jest bardzo istotne dla różnorodności naszej diety, jednak prawdopodobnie bylibyśmy w stanie przetrwać dzięki uprawie roślin wiatropylnych i hodowli zwierząt. Postulaty mówiące o tym, że w celu ratowania pszczół należy zakładać nowe pasieki, są równie prawdziwe jak te zakładające, że dla ratowania ptaków powinniśmy utrzymywać fermy kurze, a w celu ochrony zagrożonych gatunków ssaków chować trzodę i bydło w betonowych halach.
Uczymy tylko pszczelarstwa przemysłowego
Przedstawione problemy w pewnym sensie są również efektem jednostronnie ukształtowanej edukacji pszczelarskiej. Kiedy już przekonamy młodych adeptów, że pszczelarstwo jest pięknym i dochodowym zawodem (gdyż nasz kraj jest miodem płynący, a pszczoły są zdrowe i produktywne – lub odwrotnie: są chore i wymagają ratunku), zasadniczo wskazujemy im tylko jedną drogę: prowadzenie pasieki w sposób intensywny. Edukacja pszczelarska polega na wpajaniu przekonania, że najlepsze, co możemy robić dla pszczół – dla ich zdrowia i tzw. dobrostanu – to prowadzenie pasieki towarowej. Nie wyjaśniamy pszczelarzom, jak pszczoły budują naturalny plaster i dlaczego robią to właśnie w taki sposób. W zamian pokazujemy, jak wprawić węzę do ramki. Nie uczymy ich o znaczeniu zróżnicowanego ekosystemu ulowego (np. tego, który funkcjonował przez tysiące lat w naturalnych dziuplach), lecz przekonujemy o potrzebie sterylizacji gniazd i wygodzie hodowli pszczół w gładkościennych ulach, które łatwo oskrobać i opalić. Nie uczymy o potrzebie zachowania lokalnie przystosowanej, ale zróżnicowanej genetycznie populacji. Przekonujemy ich natomiast, że „dobrą praktyką pszczelarską” jest coroczna wymiana matek na te, które pochodzą z wąskiej puli hodowlanych reproduktorek, nierzadko selekcjonowanych przy wykorzystaniu chowu wsobnego. Powszechne jest przecież stwierdzenie, że matki wymieniamy dla dobra pszczół! Przekonujemy również, że rodziny będą bardziej produktywne, gdy sprowadzimy matki z obcych podgatunków i skupimy się na efekcie heterozji. Co prawda podnoszona jest czasami kwestia potrzeby ograniczenia stosowania chemioterapeutyków i podjęcia selekcji odporności u pszczół. Jednak głosy te gubią się wśród tych przekonujących o konieczności zabicia wszystkich pasożytów i wprowadzania metod chowu intensyfikujących produkcję. Ta lista – można powiedzieć: grzechów nowoczesnego pszczelarstwa – jest bardzo długa. Biorąc pod lupę „zasady dobrej praktyki pszczelarskiej”, mógłbym zapewne – z punktu widzenia zdrowia populacyjnego oraz adaptacji pszczół miodnych – zakwestionować przynajmniej co drugą z tych zasad (a już z pewnością ich interpretacje i wynikającą z nich praktykę). Zasadniczo są one spójne i korzystne – jednak nie dla zdrowia pszczół, a dla produkcji pasiecznej.
Pszczelarze zawodowi, którzy stanowią mniejszość (utrzymują natomiast znaczący procent wszystkich rodzin pszczelich), stosują metody chowu intensywnego. Pszczelarze, którzy posiadają kilka lub kilkanaście pni, mają wygórowane oczekiwania i w żadnym wypadku nie chcą uzyskiwać produkcji jednostkowej (tj. na ul) mniejszej niż zawodowcy. Postępują zatem dokładnie tak samo jak wielcy producenci. Etos pszczelarza-hobbysty właściwie nie istnieje – presja wyniku produkcyjnego jest zbyt duża.
Wszyscy jesteśmy producentami
Osobiście staram się przekazywać informacje o różnych sposobach prowadzenia pszczelarstwa – przede wszystkim o różnych formach uprawiania pszczelarstwa mocno ekstensywnego, prawdziwie hobbystycznego. Opowiadając o selekcji pszczół odpornych, usiłuję jednak nawiązywać także do tych modeli, które sprawdziły się w pasiekach produkcyjnych, zawodowych. Na jednym ze spotkań w moim kole pszczelarskim opisałem odkrycia prof. Thomasa D. Seeleya z Uniwersytetu Conrella (USA) i koncepcję „pszczelarstwa darwinistycznego” („Pszczelarstwo” 2019, 7-10). Podczas przedstawiania jego założeń stwierdziłem, że w sposób oczywisty pierwszy etap takiej hodowli pszczół jest właściwy raczej dla amatorów, a nie pszczelarzy zawodowych (chyba że w modelu wydzielonej części pasieki np. hodowlanej, gdzie pszczoły można selekcjonować przy wykorzystaniu innego rodzaju presji niż w pasiece towarowej). Usłyszałem wówczas, że przecież tu na sali „wszyscy są producentami miodu”, zatem ta koncepcja nie jest dla słuchaczy odpowiednia. Przyznam, że wówczas trochę mnie to zaskoczyło – przede wszystkim dlatego, że pszczelarze z mojego koła posiadali średnio po ok. 15 pni. Jeśli zatem nie są amatorami, to kto nim jest? Od tego czasu powtarzam – z przekąsem – że w Polsce jestem jedynym amatorem trzymającym pszczoły. Oczywiście to nieprawda – jest nas więcej. Aczkolwiek ci, którzy faktycznie uważają się za amatorów, a nie za producentów, są w zdecydowanej mniejszości. Okazuje się, że liczba utrzymywanych pni nie ma tu żadnego znaczenia. Często pszczelarze posiadający nie więcej niż 10 pni uważają się już za producentów miodu (stosują także metody pszczelarstwa intensywnego). Mam wrażenie, że sądzi tak również zdecydowana większość tych, którzy mają po 15 i więcej rodzin. W takich pasiekach kupuje się matki reprodukcyjne, ponieważ ich potomstwo „jest bardziej produktywne”, używa się nowoczesnych uli, gdyż łatwiej w nich sterować rozwojem rodziny pszczelej, oraz nie oszczędza się na tzw. chemii (często używa się jej więcej niż w pasiekach zawodowych). Z końcem sezonu zamiast przechwalać się, kto powiesił więcej barci lub widział w swoim ogrodzie więcej gatunków dzikich zapylaczy, pszczelarze licytują się, który wyprodukował więcej miodu w przeliczeniu na ul. Trudno zatem przekonać ich, że warto poświęcić trochę miodu w celu poprawy dobrostanu rodziny, np. zimując pszczoły na przynajmniej częściowych zapasach naturalnego pokarmu lub pozwalając im budować więcej swoich plastrów (w tym trutowych – dla dobra lokalnie przystosowanej różnorodności genetycznej i zdrowia populacji). Nie jest łatwo nakłonić pszczelarzy, aby do rozmnażania wybierali pszczoły z własnej pasieki, a nie z pseudohodowli, które opierają się na efekcie heterozji (słowa „pseudo” nie używam w kontekście niskiej oceny jakości procesu wychowu matek, ale z tego względu, że rzadko odbywa się tam hodowla w ścisłym tego słowa znaczeniu; jest to raczej proces powielania sprowadzonych reproduktorek).
Protesty hobbystów
Ostatnio, w związku ze strajkami dotyczącymi importu produktów rolnych z Ukrainy, trafiłem na wypowiedzi protestujących pszczelarzy. Z jednej strony uważają siebie za rolników, a pszczelarstwo za gałąź rolnictwa związaną z produkcją żywności, a z drugiej nazywają się hobbystami. Jeden z pszczelarzy stwierdził, że 70 proc. pszczelarzy (a więc niemal 65 tys. spośród ok. 90 tys.,) to hobbyści, czyli „osoby utrzymujące od kilku do pięćdziesięciu pni” (nie wiem, czy to prawdziwe dane – na potrzeby argumentacji przyjmijmy, że tak i uznajmy tę definicję). Jednocześnie oznajmił, że niedługo – w związku z importem miodu z zagranicy –„to hobby przestanie się opłacać”. Nie zamierzam podejmować w tym miejscu dyskusji odnośnie zasadności protestów. Nie wchodząc w szczegóły, zaznaczę jedynie, że część postulatów strajkujących uważam za racjonalne, jednak inne wynikają moim zdaniem z fałszywie stawianych wniosków i zarzutów oraz swoistej propagandy. Ponadto pewne postulaty są konsekwencją tego, że zmiana rzeczywistości gospodarczej po raz kolejny może zmusić rolników do przeorganizowania swojego gospodarstwa, co jest trudne zarówno w aspekcie osobistym, jak i finansowym. Rozumiem niechęć do tego oraz związane z tym problemy. W ciągu ostatnich czterech dekad miało miejsce już kilka rewolucji gospodarczych. Zdaję sobie sprawę, że trudno pozytywnie myśleć o kolejnej. Aczkolwiek obawiam się, że dalsze zmiany środowiskowe i geopolityczne mogą w pewien sposób wymusić konieczność następnych. Zagadnienie jest skomplikowane i nie jest to ani dobre miejsce, ani odpowiednia pora, aby się nim zajmować. Pragnę jednak poruszyć kwestię tego, czym jest pszczelarstwo hobbystyczne/amatorskie. Osobiście zaskoczyło mnie tak jednoznaczne łączenie go z opłacalnością. Nie chcę również wdawać się w dyskusję dotyczącą ścisłej definicji hobby czy pasji. Hobby może mieć przecież charakter zarobkowy (choć niektórzy uważają, że jeśli nie wydajesz na coś wszystkich swoich pieniędzy, to nie jest to twoje hobby), można być także pasjonatem swojej pracy wykonywanej na pełny etat. Moim zdaniem postawienie cezury na pewnej liczbie pni czy posiadaniu innego (niż pszczelarstwo) zajęcia zarobkowego jest błędne. Bycie pasjonatem swojej pracy przynoszącej dochód nie zawsze oznacza, że jest ona naszym hobby – a już z pewnością miałbym wątpliwości, czy sposób wykonywania tej pracy można nazwać hobbystycznym. Przykładowo jeśli pasjonuje mnie pszczoła miodna i pszczelarstwo, a dla zaspokojenia tej pasji wystarczyłoby mi powieszenie kłody bartnej i ustawienie w sadzie trzech starych warszawiaków, jednak posiadam 20 lub 50 pni i uprawiam intensywną gospodarkę towarową („ponieważ tak się opłaca”), czy wówczas na pewno mogę nazwać moją działalność hobbystyczną? Swoją definicję sformułowałbym zatem inaczej. Moim zdaniem zdecydowana większość tych 70 proc. pszczelarzy, którzy nie uważają się za profesjonalistów, to również zawodowcy, z tą tylko różnicą, że niezarejestrowani. Są oni jednocześnie pasjonatami swojego zajęcia i wykonują tę pracę na niepełny etat. Na podstawie własnych obserwacji uważam, że pszczelarstwo prawdziwie hobbystyczne/amatorskie jest zjawiskiem wyjątkowo rzadkim, wręcz marginalnym. A szkoda, ponieważ posiada ono wyjątkowe walory rekreacyjne i przynosi korzyści pszczołom oraz środowisku.
Ochrona dzikich zapylaczy i pseudoochrona pszczół miodnych
Chciałbym, aby dobrze mnie zrozumiano – sam jestem pasjonatem pszczelarstwa, fascynuje mnie pszczoła miodna i naturalna gospodarka pasieczna. Nie chcę zniechęcać nikogo do tego zajęcia.. Staram się jedynie uporać ze zjawiskiem pszczelarskiej propagandy i bee-washingu, które powodują więcej szkody niż pożytku. Niewątpliwie uświadamiają one społeczeństwu pewne problemy i zależności środowiskowe, ale w rzeczywistości przekazywana wiedza jest płytka i nierzadko oparta na nieprawdziwych założeniach. Uważam, że nie powinno się wykorzystywać fałszywych danych i błędnych wniosków w celu propagowania zakładania nowych pasiek w przepszczelonym regionie. Młodzi adepci powinni być informowani o gęstości populacji pszczół w naszym kraju oraz o tym, jakie są tego skutki, jaki jest wpływ intensywnego pszczelarstwa nie tylko na pszczołę miodną, ale i na dzikie zapylacze oraz w jaki sposób faktycznie wspierać dzikie pszczoły (gdyż część ludzi, będąc pod wpływem bee-washingu, zakłada pasieki właśnie w tym celu; późniejszy przebieg ich pszczelarskiej drogi to już inna historia). Przemysłowa produkcja miodu z pewnością nie prowadzi do wspierania pszczół w ich trudnej sytuacji. Nawet budowanie tzw. hotelików dla pszczół samotnic – z których niektóre rzeczywiście są zagrożone wyginięciem – nie tylko nie wnosi wiele, ale może być wręcz zagrożeniem. W tworzonych hotelikach bytują bowiem najczęściej pszczoły murarki, które również nie są zagrożone (podobnie jak pszczoły miodne, są hodowane masowo, choć rzadziej niż te ostatnie). Mogą one natomiast stanowić konkurencję dla innych, rzadszych zapylaczy i przenosić na nie patogeny; duże skupisko gniazd murarek może również przyciągać niektóre pasożyty.
Z punktu widzenia ochrony pszczół powinniśmy raczej słuchać naukowców zajmujących się dzikimi zapylaczami oraz pasjonatów interesujących się pszczołami innymi niż Apis mellifera. Bowiem interesują się oni bardziej stanem środowiska niż produkcją, pszczelarską ekonomią i opłacalnością zajęcia czy też wygodą gospodarowania. Poza nimi mało kto informuje nas, że większość pszczół zakłada swoje gniazda w ziemi i nie potrzebuje pasiek towarowych czy hotelików, lecz sterty opadłych liści lub gałązek, powalonych traw czy gęstych zakrzewień. Tam same mogą drążyć swoje tunele lub wykorzystywać te pozostawione przez inne organizmy. Co więcej, jeśli faktycznie zależy nam na poprawie zdrowia pszczół miodnych, powinniśmy tworzyć im takie warunki, które będą służyły także dzikim zapylaczom (zatem różnorodne i bogate w pożytki otoczenie, z dość niskim napszczeleniem i czystym środowiskiem – takie, które niestety nie kojarzy się już z otaczającym nas krajobrazem rolniczym). Środowisko służące dzikim zapylaczom jest na pewno przyjazne dla pszczół miodnych. Przepszczelone rejony z uprawami monokulturowymi nie są natomiast dobrym środowiskiem życia dzikich pszczół.
W celu ochrony wszystkich pszczół powinniśmy zatem wysiewać i sadzić rośliny miododajne, a także pozostawiać tereny bez naszej ingerencji (nieużytki). Z kolei jeśli zależy nam na pszczołach miodnych, powinniśmy wspierać bartnictwo i pszczelarstwo prawdziwie hobbystyczne: prowadzone w małych pasiekach (po dwa-pięć pni), chociażby zgodnie z zasadami pszczelarstwa darwinistycznego, z wykorzystaniem lokalnych pszczół, gniazdami opartymi o naturalny plaster (a przynajmniej pozwalając na wychów trutni) i przyzwoleniem na wyjście rojów (ewentualnie w czasie nastroju rojowego z wykorzystaniem podziału rodziny). Takie działania powinny być wspomagane przez środki przeznaczone na ochronę środowiska, zapylaczy i pszczół miodnych. Jeszcze raz podkreślam: nie mam żadnego problemu z tym, aby środki finansowe na zakup 30 lub 40 uli styropianowych do kolejnej pasieki towarowej pochodziły z jednej z agencji wspierających rolnictwo czy małe przedsiębiorstwa. Jednak kiedy widzę, że na takie działania przekazywane są środki z fundacji lub funduszów wspierających ochronę środowiska, dochodzę do wniosku, że to, co się dzieje, jest dalekie od tego, jak być powinno...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz