Strony

sobota, 17 lutego 2018

Samowystarczalna pasieka nieleczona

W ostatnich latach - odkąd ja sam czy inni koledzy, ale i nie tylko, zaczęliśmy udzielać się w internecie, propagując pszczelarstwo bez stosowania chemii, czy raczej bardziej bez nieustannego zabijania czy likwidowania roztoczy - narosło bardzo wiele mitów i przekłamań na temat tego co tak naprawdę jest propagowane i jak to w efekcie może działać. Na wstępie więc, zaznaczając jednoznacznie, że nie mając kryształowej kuli i nie znając przyszłości, nie wiem(y) jak to naprawdę będzie, mogę tylko powiedzieć tyle czego oczekuję(emy), czego się spodziewam(y), mając światowe wzory jako przykłady i co tak naprawdę uznam(y) za sukces i za "działanie metody". Piszę to w imieniu własnym, a nie jakiejkolwiek grupy, ale też wiem, że część z osób podziela moje zdanie i poglądy, stąd w nawiasie zaznaczyłem formę osoby pierwszej liczby mnogiej, gdyby ktoś ewentualnie też chciał się pod tym podpisać. Uważam, że w roku 2017 ci, którzy wytrwali w selekcji naturalnej, osiągnęli ogromny sukces w odbudowie pasiek. Nie, nie mówię, że sukcesem było poniesienie tak dotkliwych strat jakie wystąpiły ubiegłej zimy 2016/17. Mówię o sukcesie w odbudowie. Większości z koleżanek czy kolegów udało się bowiem odbudować stan z jesieni 2016, a niektórzy wręcz nawet go zwiększyli. U mnie do zimy poszło dokładnie tyle samo rodzin co rok wcześniej. Metoda "żyj i pozwól umrzeć", "testu bonda", "selekcji naturalnej", "kolapsu i ozdrowienia", "4 kroków wg M. Busha", czy jakby ją jeszcze inaczej nie nazwać, polega bowiem na stałym równoważeniu strat, na rozwijaniu przeżywającej genetyki w zgodzie z przystosowaniem lokalnym - słowem na odbudowie, czasem i ze zgliszcz. Mając to z tyłu głowy, nie nazywam więc też olbrzymiego kolapsu jaki wystąpił rok temu: "porażką". A dlatego właśnie, że jest to część tej metody. Oczywiście, cieszyłbym się ogromnie gdyby straty były mniejsze niż 98%. Ale kolaps na poziomie około 90% jest po prostu wpisany w metodę. U jednego będzie to 100%, u innego 98%, u innego 92%, a u ludzi, którzy przez lata przygotowywali się do pierwszego kroku - a przy tym dokonując właściwych i przemyślanych wyborów, mieli trochę szczęścia, może to być 80% czy mniej. Taki ostatni wynik był na przykład u Łukasza, a około 70% (przez cały sezon) strat wystąpiło u Juhaniego Lundena, który do zaprzestania leczenia przygotowywał się przez 7 czy 8 lat selekcji i minimalizowania dawek kwasu. Chcąc tak właśnie prowadzić pasiekę, przez to po prostu trzeba przejść i stąd nie sposób tego nazwać porażką. Oczywiście śmiertelność 100% warunkuje start w pewnych zakresach od początku, więc taką śmiertelność na swój sposób "porażką" nazwać trzeba - ale nie koniecznie jest to całkowita porażka w każdych warunkach (np. gdy jesteśmy częścią jakiegoś większego przedsięwzięcia) i też nie koniecznie zaczyna się od samego początku, nawet jak znów zdobywa się pszczoły leczone, o czym wielokrotnie pisałem, a tu nie widzę potrzeby tego powielać. Chcę bowiem napisać o niezrozumieniu pewnych zasad jakie rządzą pszczelarstwem podążającym (czy raczej próbującym podążać) ścieżkami i zasadami natury. I okazuje się, że nie jest to tylko polska domena. Dokładnie ta sama dyskusja toczy się na całym świecie - a przynajmniej tam gdzie możemy tego świata trochę podpatrzeć, czyli choćby na anglojęzycznych forach. Tam występuje ta sama krytyka, ten sam sposób rozumowania i ten sam poziom niezrozumienia pewnych założeń.

Żeby więc nie odnosić się do naszego podwórka, tylko do "światowego" napiszę choćby o tym, co dzieje się w USA. Niedawno na forum internetowym Beesource (post nr 32), niejaki Michael Palmer (jest znany amerykański pszczelarz, na Youtube możesz pooglądać jego rozliczne wykłady i posłuchać o wielu technikach pszczelarskich) zarzucił, że Kirkowi Websterowi znów załamała się pasieka i że przez 2 ostatnie sezony (2016 i 2017) nie miał żadnych dochodów ze sprzedaży matek czy odkładów. Napisał między innymi tak: "Rebuilding the apiary...again. The bees are stronger than they've ever been? Not!" (w wolnym tłumaczeniu: "Od(prze?)budowuje pasiekę... znów. Pszczoły silniejsze niż były kiedykolwiek? Nie!"). Kontakt z Kirkiem jest utrudniony, gdyż nie korzysta on z "dobrodziejstwa" internetu, a jego strona prowadzona jest przez jakiegoś jego znajomego. W związku z tym napisałem maila do Michaela Busha z pytaniem czy to faktycznie prawda i wymieniliśmy kilka postów na ten temat (M. Bush jest osobą bardzo otwartą, udzielającą się w internecie, na forach udziela rozlicznych rad i z reguły odpisuje na maile - jeżeli masz więc do niego pytania, po prostu napisz - zapewne odpisze). Bush napisał, że od jakiegoś czasu nie kontaktował się z Kirkiem, więc nie zna szczegółowej sytuacji, ale gdyby było jak pisze Palmer, to Kirk musiałby zmienić źródło utrzymania. Bo Kirk jest pszczelarzem zawodowym i żyje tylko z pszczół (w przeciwieństwie do Busha, który jest programistą, a pszczoły traktuje jako pasję i pewnie tylko częściowe źródło dochodów). Stwierdził też, że wielokrotnie rzucane różne zarzuty w kierunku prowadzących pasieki bez leczenia, rzadko okazywały się prawdą. A zakładam też (to już moje założenia, a nie to, co napisał Bush), że zarzut Palmera wynikał dokładnie z tego z czego wynika ogromny procent nieporozumień - czyli całkowicie różnego definiowania tego, czy coś naprawdę "działa" czy "nie działa". Nie wiem więc, jak było u Kirka w te ostatnie dwa lata, ale sam Kirk na swojej stronie pisze tak (styczeń 2018, a więc po domniemanych 2 "katastrofalnych" latach): "After spending three years establishing the apiary's home base in a new location, (...)", co w wolnym tłumaczeniu oznacza: "Po 3 latach lokowania centrum pasieki w nowym miejscu (...)", a dalej następuje już zaproszenie na "dni otwarte" do pasieki już w najbliższym kwietniu. A więc widać, że nie tylko nie porzucił pszczelarstwa, ale i zaprasza ludzi do siebie, aby mogli zobaczyć jak ta pasieka wygląda już na samym początku sezonu. Czyli chyba nie jest tak źle jak pisze Palmer, Kirk raczej nie porzucił sposobu na życie, a domniemana "odbudowa" pasieki chyba jednak okazała swoistego rodzaju jej "przebudową" i przenoszeniem "bazy"...

A więc jak postrzegają problem leczący i nieleczący i z czego wynikają te nieporozumienia i niezrozumienia? To będzie oczywiście moja prywatna interpretacja, ocena i mój odbiór tego problemu.

Zacznijmy od leczących - takich jak Michael Palmer. Jak sam pisze, prowadzi coś co określane jest przez niego i innych pszczelarzy amerykańskich "małą farmą pszczelarską"czy "niewielkim biznesem rodzinnym". Otóż Palmer ma około 700 pni produkcyjnych, kilkaset odkładów (jest on jednym z propagatorów zimowania odkładów - podobnie zresztą jak Bush i Webster), rocznie produkuje kilkadziesiąt ton miodu i ponad 1000 matek pszczelich na sprzedaż, a przy tym zatrudnia iluś tam pracowników. Pszczół ponoć nie wozi - prowadzi więc pasieki stacjonarne. A więc całkiem spory biznes pszczelarski na nasze warunki i mały interes rodzinny w USA. Palmer szczyci się tym, że jego matki doceniane są za wysokie walory higieniczne (ponoć mają 97% higieniczności - cokolwiek to znaczy), jednak leczyć musi. Co więcej uważa, że niestety pszczelarstwo bez leczenia jest zupełnie niemożliwe w wydaniu zawodowym. Od czasu do czasu daje więc wyraz swojej irytacji związanej z głoszeniem wszem i wobec (przez Kirka czy innych), że skuteczne pszczelarstwo zawodowe bez zabijania roztoczy jest możliwe - a przecież w sposób oczywisty nie jest (bo jemu się nie udało). Twierdzi też, że śmiertelność w jego pasiekach wynosi czasem 2 czasem 5 czy 6% rocznie. Dzięki temu stać go na wychowanie i wykształcenie dzieci i dostatni żywot. Oczywiście nie sposób prowadzić takiej pasieki, gdyby straty były na poziomie 50% rocznie, a poziom życia rodziny i zatrudnionych pracowników na pewno nie byłby taki jak obecnie. A więc nie da się tego robić tak, jak on robi przy stratach jakie ponosi Kirk czy Bush. I tu pełna zgoda. Tak się tego robić nie da. To o czym pisze Palmer, jest jednak zgodnie przyjmowane i potwierdzane przez Webstera czy Busha (o, choćby TU). Oni też dokładnie tak samo twierdzą, że w taki sposób się tego robić nie da. Nie da się bowiem prowadzić pszczół bez leczenia w modelu przemysłowym licząc na 2% śmiertelność. A choć Palmer prowadzi maluteńki biznesik rodzinny, to jednak jest to absolutnie model przemysłowy pszczelarstwa. Dodatkowo dochodzi zagadnienie związane z przenoszeniem "domniemanych odpornych matek pszczelich" do takiego modelu przemysłowego - i okazuje się, że one bez leczenia umierają tak samo szybko, jak i inne. Palmer z ironią nazywa więc Kirkowe matki: "magic queens" (magiczne matki), które nie noszą za sobą żadnej większej odporności niż jakiekolwiek inne. Zarzuca przy tym wszystkim nieleczącym, że zakłamują straty, przekonują że coś działa, gdy w sposób oczywisty działać nie chce. I to wszystko dla mnie świadczy o tym, że on nie doczytał tego o czym od lat pisze Kirk (czy Bush), a jeżeli nawet przeczytał, to najwyraźniej nie zrozumiał z tego ani słowa - bo przecież Kirk cały czas powtarza, że tego nie da się tak zrobić, a straty są wyższe niż 2 czy nawet i 10%. To samo zresztą dzieje się w Polsce. Wielokrotnie zarzucano mi kłamstwo i manipulację danymi. No cóż, gdy piszę, że zimą 2014/15 straciłem 100% pasieki, a zimą 2016/17 odpowiednio 98%, to przecież dowodzi to niezbicie, że kłamię zaniżając własne straty. Przy pszczołach nieleczonych straty muszą być bowiem co najmniej 170%, żeby były wiarygodne.

A teraz nieleczący.
Otóż pszczelarze nieleczący, tacy jak Bush, Webster czy ja (a co! postawię się wśród sław, nie wolno mi?) wcale nie dowodzą, że model przemysłowy rolnictwa jest mniej wydajny. Próbują jedynie dowodzić (no dobra, tu już siebie wykreślam, bo nie jestem w stanie tego dowieść, a co najwyżej przytoczyć ich "sukcesy"), że model pszczelarstwa bez stosowania pestycydów może być skuteczny ekonomicznie, zdrowszy i bardziej zrównoważony. Nikt też nie dowodzi, że straty nieleczących będą niższe. Mówi się tylko, że okresowo (czy jednostkowo) mogą być niższe i długofalowo mogą konkurować z globalnie podawanymi stratami leczących (pszczelarze Walijscy twierdzą, że straty mają niższe niż leczący). Bush na przykład nie wypiera się swoich strat. Twierdzi, że traci 10 - 50% pszczół co roku - jednak uważa (tu myli się lub nie - nie wiem, wiem tylko co mówi), że nie są to straty powodowane przez roztocza, a wywodzą się z innych czynników. Bush też twierdzi, że jego straty są porównywalne do pszczelarzy leczących, w tym sensie, że długofalowo są mniej więcej takie same. Jednego roku on traci mniej, innego więcej niż pszczelarze leczący. Sam też próbował leczyć pszczoły przez kilka lat, nie odnosząc na tym polu sukcesów, więc leczenie porzucił i po kilku latach większych strat udało mu się ustabilizować śmiertelność i stworzyć samowystarczalny model pasieki produktywnej i nie wymagającej leczenia. Wciąż jednak straty ponosi i nie zamierza konkurować na procenty z Palmerem. Palmer jednak kiedyś zarzucił Bushowi, gdy był u niego na pasiece widział mnóstwo pszczół cierpiących na tzw. "K wing" ("rozszczepienie" pary skrzydełek - tak jakby skrzydełka były "zwichnięte"), co ponoć może być powodowane porażeniem świdraczkiem. Szczerze nie wiem (i średnio mnie interesuje), jak to schorzenie nazywa się po polsku. Michael Bush twierdzi jednak, że takie zjawisko występuje, nie wypiera się go, mówi jedynie, że w jego mniemaniu znacząco nie wpływa na śmiertelność, a problem jest względnie "minimalny". Z drugiej strony Bush twierdzi, że w pasiece Palmera widział ule "czarnych łysoli", których znów nigdy u siebie nie stwierdził. Nieważne. Choroby są, a pszczoły umierają. Nikt się tego nie wypiera. Chodzi tylko o to, aby włączyć je w swój model pasieczny, wliczyć straty w normalną praktykę, a dochód budować na zasadach zrównoważonego rolnictwa, a nie na modelu przemysłowym.
Rok do dwóch, to u pszczół czas odpowiadający jednemu pokoleniu. Niech mi ktoś pokaże jakiekolwiek zwierzę, które w przeciągu pokolenia ma niższą śmiertelność niż 5%. Często do pełnoletniości nie dożywa nawet połowa osobników różnych gatunków - a to też zależy od warunków środowiskowych (jest lokalne i czasowo zmienne). Cały model pszczelarstwa bez zabijania warrozy opiera się więc, nie na maksymalizowaniu jednostkowej wydajności i minimalizowaniu strat, a na poddaniu populacji względnie normalnym presjom środowiskowym i budowaniu (corocznym) nowej populacji na tych osobnikach, które przetrwały.
Wydaje mi się (moje gdybanie), że możliwym jest w tym modelu zmniejszenie średniej wieloletniej śmiertelności pszczół znacząco poniżej 50% - powiedzmy (kolejne gdybanie) do 25-35% z rocznymi odchyleniami i co-kilkuletnimi wyższymi stratami (wliczonymi w tą średnią), czyszczącymi populację z nieprzystosowania. To są właśnie te załamania, które Bush szacuje na sporadyczną śmiertelność na poziomie około 50% pasieki czy takie, o których też pisał w swoich wcześniejszych tekstach Kirk, czy takich wreszcie, które mogły (?) się wydarzyć u niego w ostatnich dwóch latach z rzędu - o czym był-raczył wspomnieć Palmer (jeżeli to prawda).

Czy to jest znacząco gorzej niż u leczących? No cóż, na dzień dzisiejszy straty które notuję u siebie (które zakłamuję rzecz jasna, podając, że przeżywa AŻ 2 % pszczół) są na pewno statystycznie wyższe niż w pasiekach leczących, a konieczność odbudowy założonej liczby pni wpływa "niszcząco" na moje zbiory miodu. Tak jest. Taka jest rzeczywistość (przeze mnie zakłamywana). Trzeba popatrzeć jednak na problem szerzej, biorąc pod uwagę cały kontekst. Pierwsza sprawa, to lata inwestycji i konieczność całkowitej przebudowy pasieki pod każdym względem (genetyki, ekologii ula, zmniejszenia komórki w plastrze itp). Pierwszy mój apel: zacznijmy się więc porównywać kiedy inwestycyjny proces przejściowy mniej więcej się zakończy. Szacuję, że nastąpi to za 2 - 3 lata od dziś, czyli po zakończeniu odbudowy po kolejnym kolapsie, który przyjdzie albo w roku bieżącym albo kolejnym - co do tego nie mam wątpliwości. I oby tylko nie był aż tak dotkliwy jak rok temu (już teraz zobowiązuję się przekłamać dane na tym blogu). Druga sprawa - patrzmy na wyniki i załamania populacji pszczelarzy sąsiadujących. Tak się złożyło że w latach 2014/15 i 16/17 wystąpiły tu duże załamania populacji (zwłaszcza ta pierwsza). Nie przyznaję się do tego, aby były za moją sprawą! Ponadto gdy ja mówiłem o głodzie  w mojej pasiece (złożonej z odkładów!), to żaden z moich pszczelarskich sąsiadów nie osiągał nawet średnich zbiorów miodu (z rodzin produkcyjnych), a niektórzy z parunastu czy dwudziestu paru pni brali tylko na własne potrzeby. Po trzecie (co wiąże się trochę z drugim) w dzisiejszych czasach pszczoły leczone również przechodzą cykle załamania - z lokalnym "wyczyszczeniem" populacji włącznie.

Tak to więc niestety wygląda w wypowiedziach osób oceniających oba te modele, że gdy pasieka nieleczona przechodzi cykle załamania, to znaczy, że "metoda nie działa". Gdy pasieki leczące tracą pszczoły, to albo pszczelarze po prostu są "złymi pszczelarzami", albo "ot, zdarzyło się", bo był lokalny kryzys (patrz np. tu) - w każdym razie sama metoda najwyraźniej działa "doskonale".

Oczywiście, nie mam też wątpliwości, że można znacząco ograniczyć śmiertelność (być może do podobnej jaką szczyci się Palmer). Pytanie czy już "na zawsze" i czy tych pasiek na pewno nie dotknie kryzys w przyszłości. Ceną jest wdrożenie metody przemysłowej, której chyba (mam nadzieję) żaden amator tak naprawdę wdrożyć nie chce. Bo wiąże się ona choćby z tym, że pszczoły pół sezonu spacerują po "nieszkodliwych" dywanikach taktikowych, czy też w czasie zbiorów trzeba w ulu trzymać paski nasączone innymi pestycydami. Te są rzecz jasna nieszkodliwe - bo to nowoczesne pestycydy! A skoro nieleczący muszą cały czas udowadniać wszystko i wszystkim, to może warto by się pokusić o dowód na nieszkodliwość tych pestycydów? Może więc ich propagatorzy, twierdzący, że są całkowicie nieszkodliwe, pokusiliby się o publiczne przeżucie takiego paska? Za inspirację niech posłuży ten FILM. Gorąco polecam!

W celu, jakim jest samowystarczalna, nieleczona pasieka, nie chodzi więc o konkurowanie na jak najniższą śmiertelność pszczół i najwyższe zbiory z ula z pasiekami prowadzonymi w modelu przemysłowym. Te konkurencje zapewne pasieki nieleczone przegrałyby z kretesem. Chodzi o to, aby godząc się na okresowo zwiększoną śmiertelność, wliczyć ją w model ekonomiczny, nauczyć się odbudowy pasieki po kryzysach i na tym budować stabilność. A czy w naszych warunkach będzie to możliwe pokażą najbliższe lata.

4 komentarze:

  1. Cytat "A skoro nieleczący muszą cały czas udowadniać wszystko i wszystkim, to może warto by się pokusić o dowód na nieszkodliwość tych pestycydów? Może więc ich propagatorzy, twierdzący, że są całkowicie nieszkodliwe, pokusiliby się o publiczne przeżucie takiego paska? Za inspirację niech posłuży ten FILM. Gorąco polecam!"

    Proszę bardzo :)
    Na ostatniej konferencji weterynaryjnej w Kielcach P.Zdzisław Zieniewicz publicznie zjadł tabletkę leku AbvarC z kumafosem, chcąc udowodnić, że nie jest on szkodliwy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. .... no to gratuluję....
      jest jakaś dokumentacja z tego wydarzenia? (poproszę o linki)

      Usuń
    2. Tabletkę? To raczej była grudka wielkości ziarnka grochu a może mniejsza... żeby chociaż zjadł dawkę na cały ul hehe..
      Ale jakby nie patrzeć zjadł... jakaś ilość.

      Usuń
    3. no proszę. jakby zjadł dawkę na cały ul, to na pewno jedno byłoby pewne: nie miałby warrozy ;-)

      Usuń