Strony

sobota, 29 września 2018

Podsumowanie kolejnego lata - 2018

Wczoraj zrobiłem ostatnie przeglądy w tym roku. W zasadzie słowo "przegląd", to za dużo powiedziane. Wyciągnąłem skrajne ramki w paru ulach - bodaj w jednej była tam też ramka z czerwiem, w innych ulach tylko zajrzałem z boku gdzie jest pokarm, wyciągnąłem podkarmiaczki, wsadziłem zatwory. Zamknąłem daszki i... voila! Sezon zamknięty. Do zobaczenia wiosną, pszczółki!

Wrzesień był pracowity. Był bardziej pracowity niż by musiał. A głównie dlatego, że z początkiem miesiąca najwyraźniej źle oceniłem stopień zakarmienia rodzin i podałem co najmniej jedną dawkę syropu za dużo. A taka jedna dawka, przy tych kilku miejscach i zapadającym wcześniej wieczorze, to w zasadzie każdy dzień po pracy w tygodniu. Cóż, trochę mam za dużo tych rodzin, żeby podchodzić do tego strikte hobbystycznie. A jako, że moje pszczoły to dla mnie tylko i wyłącznie ogrom roboty, sporo wydatków i zero dochodów, to też i ciężko mi traktować je jak pracę zawodową. Nic to, że w sezonie to dla mnie przynajmniej "pół etatu" - droga pasja i tyle. Ale po kolei.

We wcześniejszych postach opisywałem już trochę co się działo w lecie. Ale, że to podsumowanie, to i wypada się powtórzyć. Na ile mogę to ocenić, wydaje mi się, że rok w moich rejonach był tak naprawdę średni. Ale "średni", to bardzo dobrze, zważywszy na ostatnie lata kryzysu, upałów, suszy, olbrzymich spadków, dużej śmiertelności. Może po prostu tu jest taki teren i nie sposób oczekiwać więcej? Może jak dookoła kwitnie parę hektarów nawłoci, nie powinienem oczekiwać, że względnie silny odkład sam zakarmi się do zimy? Albo choć będzie miał zauważalne przybytki i będzie wymagał tylko niewielkiego uzupełnienia syropem? Chyba po prostu mam rozbuchane oczekiwania...
Przez ostatnie lata rysuje się taki obraz mojej okolicy:
- w kwietniu pszczoły mają coś na rozwój,
- w maju zawsze jest dobrze lub bardzo dobrze i kto ma silne pszczoły ma dużo miodu, a moje słabiaki dochodzą wtedy do jakiej takiej siły. Żaden odkład wówczas głodu nie cierpi - nawet jak jest świeżo utworzony z jednej ramki pszczół,
- w czerwcu jak mam szczęście to pszczoły mają co zbierać (w tym roku tak było), jak nie mam szczęścia to zaczyna się głód,
- w lipcu jest głód,
- w sierpniu jest głód,
- z końcem sierpnia i we wrześniu kwitnie i nektaruje nawłoć, ale żeby liczyć na pożytek trzeba mieć silne rodziny. Odkłady (nawet silne) nie pokazują nic specjalnego.
Tak to wygląda przy praktykowanym przeze mnie modelu ekspansji, przy pszczołach nieleczonych, wiecznie osłabianych przeze mnie tworzeniem coraz to nowych odkładów.
Zaprzyjaźniony leczący pszczelarz mieszkający nieopodal, mający zdecydowanie silniejsze rodziny oczywiście nie cierpi głodu tak jak ja (choć w tym roku to jemu padła rodzina z głodu, a nie mi), ale jego wyniki też nadmiernie nie powalają. W tym roku wziął bodaj około 15 - 17 kg z ula przez cały sezon i pewnie mniej więcej podobne średnie wyniki ma co roku - z wahaniem od dziesięciu do dwudziestu - rzadziej dwudziestu-paru kilogramów średnio z ula. Dodam tylko, że to "normalny" pszczelarz ze stacjonarną pasieką, a nie wielki producent miodu z wybitnymi matkami i Langstrothem 3/4. Dwa główne pożytki to majowy (sady, rzepak, mniszek) i jesienny (nawłociowy), z których pewnie bierze z reguły jakieś 70 - 75% całorocznego utargu (mniej więcej po połowie). Reszta to miodobrania z akacji i lipy. Po lipie też cierpi głód, tak jak i ja - a raczej nasze pszczoły. Twierdzi (co już pisałem na tym blogu), że ostatnie kilka lat, to jedyne lata w całej jego około trzydziestoletniej pszczelarskiej praktyce, w których musi w lecie karmić pszczoły. Wcześniej się to nigdy nie zdarzało, a pszczoły zawsze miały przynajmniej pożytek rozwojowy. Zresztą w moim pierwszym roku pszczelarstwa (2013) świeżo zakupione odkłady przez cały lipiec i sierpień miały pożytek rozwojowy i bardzo delikatne przybytki (oczywiście na własne potrzeby), a jakbym zdecydował się nie odbierać im miodu nawłociowego, to pewnie mógłbym się pokusić o zazimowanie pszczół bez karmienia. To był jedyny raz i potem już nigdy mi się to nie zdarzyło.
Czyli już konkretnie: w maju było bardzo dobrze, w czerwcu było dobrze, w lipcu zacząłem karmić, w sierpniu kontynuowałem karmienie, a we wrześniu karmienie skończyłem.... Było o tyle dobrze, że przez sierpień pszczoły zbierały pyłek (głównie nawłociowy) i przynajmniej nie cierpiały głodu białkowego - w lipcu było z tym znacząco gorzej. Pszczoły ostatecznie musiały coś z nawłoci zebrać, ale wspomniany znajomy mówił, że w tym roku z nawłocią było słabo - znacznie słabiej niż 2 lata temu (tj. wtedy, kiedy tak jak i ja cierpiał potem spore straty w pasiece).
Czy to trwała tendencja, czy po prostu teraz mamy siedem lat chudych i zostało nam jeszcze dwa? Przekonamy się...

Niezależnie od tego, że rok oceniam "obiektywnie" (czyli tak, jak mi się subiektywnie wydaje) na "średni", uznaję, że był to zdecydowanie najlepszy mój rok pszczelarski odkąd zaraziłem się tym "wirusem" zwanym Apis mellifera. A było tak, bo przez pół sezonu pszczoły miały naturalny pokarm, choć wyszły z zimy bardzo słabe, rozwijały się dobrze lub bardzo dobrze, udało mi się całkiem nieźle namnożyć rodzinki, które doszły do fajnej siły na jesień, a do tego nie obserwowałem zbyt wielu słabnących rodzin, czy objawów chorobowych. A więc to jest najważniejsze - pszczoły już od kilku lat nie leczone wyglądają na zdrowe i zachowują się jak zdrowe. Czyżby więc (o czym pisał Kirk Webster) zaczynał się ten etap nabierania przez nie wigoru po przejściu kryzysów? W mojej pasiece dominuje genetyka, która nie jest leczona od jesieni 2014 roku - w części dzięki "przetrwalnikowi", a w części dzięki rodzinom otrzymanym od Łukasza, czy w ramach projektu "Fort Knox" (w większości też od niego zresztą).

Jeżeli chodzi o pszczoły, to jak pisałem w sporej części są w dobrej kondycji. Na tą chwilę mam 48 rodzin. Stan 3 czy 4 oceniam jako słaby i zakładam, że one nie dotrwają do pierwszych mrozów (choć kto wie, bo 3 dni temu rano było 0 stopni...). Stanu około 10 tak naprawdę nie potrafię jednoznacznie ocenić. Są to pszczoły, które nie dają wizualnych objawów chorób i wyglądają w porządku. Rodziny jednak osłabły do granicy tego, co lekko wzbudza mój niepokój. Nie wiem czy to efekt naturalnego jesiennego wypszczelenia, czy też tym rodzinom coś dolega. Podejrzewam, że w części może być tak i tak. Pozostałe 30 - 35 rodzin są w stanie (wizualnym) dobrym lub bardzo dobrym. Na tą chwilę nic nie wzbudza mojego niepokoju - ... a zważywszy na historię mojej pasieki, właśnie to mnie niepokoi... W każdym razie moja pasieka w jesieni chyba jeszcze nigdy nie wyglądała tak dobrze - zarówno jeżeli chodzi o liczby jak i o stan wizualny. Zresztą część z tych rodzinek pokazywałem na filmach, więc można je sobie tam ocenić na własne oczy. Rzecz jasna mówimy o odkładach, czy średniakach - choć oceniam je na względnie pełnowartościowe biologicznie (choć jak się okazuje nie samowystarczalne jeżeli chodzi o pokarm). Nie posiadam ani jednej rodziny w sile rodzin produkcyjnych. W zasadzie też w tym roku w ciągu sezonu moje rodziny nie dochodziły do takiej siły w jakiej miewałem pszczoły w latach poprzednich. W tym roku raptem kilka rodzin osiągnęło siłę zbliżoną do 3 moich korpusów 18tek, tj. 2 korpusów pełnych wielkopolskich. Takiej siły nie miały, tylko jak piszę do takiej się zbliżały. Rzecz jasna zostały podzielone gdy stwierdziłem, że już więcej nie odbudują plastrów i nie zbiorą miodu, bo akurat wcześniejsza w tym roku lipa była na ukończeniu.

Pod domem będzie zimowanych 6 rodzin. W tym 2 w budce na ramce WP, 2 w ulu wielkopolskim na 2 korpusach (7x7 i 6x6), jedna mała wrześniowa rójka (można ją zobaczyć na moim kanale na Youtube) na kilku plasterkach i naturalna złapana rójka w kłodzie.


Na "głównej" pasiece przygotowanych do zimy jest 10 rodzin. 3 w ulu WP (jedna silna i wyglądająca na zdrową, jedna średnia, której nie daję wiele szans, jedna rodzina na wykończeniu - kto wie, może jej już nie ma), 7 w ulach wielkopolskich - w tym 1, której dobrze życzę, ale dobrze nie wróżę...


Na pasiece we wsi będzie zimowanych 10 rodzin. W ostatnim czasie skończyła się tam 1 (jedenasta) rodzina. Pozostałe są w kondycji około średniej, dobrej i bardzo dobrej. Wygląda to obiecująco.

Na pasiece leśnej mam 7 rodzin (w tym 5 fortowych, jedna z nich na ramce WP). Wszystkie wyglądają na moje oko bardzo dobrze. Wizualnie te rodziny jako grupa wypadają najlepiej. Nie ma tam (do tej pory) ani jednej słabnącej rodziny. Byle tak dalej! (rodzinki można obejrzeć na filmie)


Na pasiece kilka wsi dalej będzie zimowanych 11 rodzin. Stan 1 jest słaby i za dobrze jej nie wróżę, stan 2 dalszych jest średniawy (ale kto wie, kto wie), a pozostałe mają się nieźle lub dobrze. Co najmniej kilka i tu powinno przetrwać.

Pasieczysko w powiecie nowosądeckim to 4 rodziny. 3 w dobrej kondycji, a ostatnia to właśnie jedna z takich, które wyglądają zdrowo, ale trochę się wypszczeliły. Na tą chwilę siła pozwalałaby jeszcze na racjonalną zimowlę, ale też i nie wiem co będzie dalej.


Jest więc nie najgorzej i na tą chwilę jestem nastawiony optymistycznie. W duchu liczę na co najmniej 50% przeżywalności. Oczywiście, to na co ja liczę to jedno, a co będzie wiosną to zupełnie inna rzecz. Więc liczę, ale nie koniecznie się nastawiam, a już na pewno nie oczekuję. Zawsze powtarzam, że jeszcze nigdy nie było tak jak zaplanowałem. Ale może dla odmiany tym razem mogłoby być w drugą stronę? Może los wreszcie byłby na tyle złośliwy, że przeżyłyby wszystkie rodziny, a ja przeklinałbym na czym świat stoi, głowiąc się co robić z tymi wszystkimi pszczołami??... Zawszeć to lepsza klęska urodzaju od tego tam drugiego.

Jeżeli chodzi o genetykę, którą namnażałem w tym roku, to były to praktycznie wszystkie rodziny jakie przezimowały u mnie. Na 19, które przezimowało na pewno nie rozmnożyłem jednej... Otóż wiosną była na tyle słaba, żeby jej nie rozmnożyć, a na tyle silna, że brałem z niej pszczoły do odkładów. I tak ją osłabiałem, osłabiałem i osłabiałem, że w końcu nie było co namnażać. Wszystkie inne chyba zostały podzielone co najmniej na pół. Te "lepsze" (czyli te, które charakteryzowały się większym wigorem, lepszym tempem rozwoju i doszły do większej siły) zostały podzielone na większą liczbę małych rodzinek. Największe podziały jakie w tym roku zrobiłem to chyba (bodaj, pewny nie jestem) na 5 rodzin - a więc 4 "młode" i odkład lub pakiet ze starą matką. Wszystkie pszczoły w tym roku namnażane były z mateczników ratunkowych. Jeżeli chodzi o "udawanie się" matek i podziałów, to w tym roku było nieźle. Słabo wychodziło to w początkowej fazie, kiedy wycinałem mateczniki (chyba będę musiał to zarzucić). Gdy zacząłem przekładać całe ramki z matecznikami to wygryzalność i unasiennialność matek zaczęła wynosić 100%. Jak każdy dobry matematyk policzyć może, jeżeli na około 30 podziałów nie uda się uzyskać około 4 czy 5 matek (na różnym etapie), to skuteczność jest 100% - czyż nie? No chyba że coś pomyliłem... Żarty żartami, ale z matematyki się nie żartuje - więc przyjmijmy (szacunkowo), że ta wygryzalność, unasiennialność i podejmowalność czerwienialność wyniosła około 85 - 90%.
W sezonie z moich 19 wiosennych słabiaczków zrobiłem blisko 70 rodzin. Około 15 poszło do innych i zostało coś około 55 (czy 54). Z tych "wykruszyło się" 6 czy 7 w ciągu lata i stąd zimowana przeze mnie liczba 48 rodzinek.

W tym roku poszło za dużo cukru... Otóż jak do tego doszło.
Maj był super, czerwiec był dobry. Kilka rodzin zostawiłem więc "na miód". Były to "potężne wieżowce" składające się nawet z 3 korpusów 18tek!! Niektóre miały pełny korpus wielkopolski i dołożoną "nadstawkę" 18tkę. Potęga rodzin tych biła w oczy i wzbudzała zazdrość okolicznych pszczelarzy!... Ale zejdźmy na ziemię. Przez chwilę były niezłe przybytki z lipy (wcześniejszej w tym roku, bo o ile dobrze pomnę skończyła się koło 20 czerwca). Odebrałem zatrważające ilości miodu, ale każda z grabionych rodzin miała pozostawione co najmniej 50% tego co miały. Rodziny były następnie podzielone, a każdy z tych odkładów miał co najmniej tyle ile miały wcześniej utworzone odkłady - bezpieczny zapas. Po powrocie z urlopu stwierdziłem, że w kilku rodzinach nastąpiły minusowe przybytki, a ilość miodu w ramkach niebezpiecznie zbliża się do granicy głodu. W takich sytuacjach w latach poprzednich przy każdym przeglądzie "ratowałem" ciastem te, które nie miały nic lub miały bardzo mało, a te co miały "naturalnie" kilogram lub więcej miodu (przypominam, że mówimy o odkładach czasem na 2 - 3 - 4 ramkach) zostawały w spokoju. W ten sposób biegałem co tydzień od ula do ula i na pewnym etapie i tak musiałem "ratować" większość rodzin, a niektóre dostawały cukier "na przeżycie" praktycznie co przegląd. Zawsze podejście to było krytykowane przez moich znajomych pszczelarzy. Uznawali, że błędem jest "utrzymywanie pszczół na głodzie". W tym roku - również z racji większej liczby rodzin, a - o dziwo - mniejszej ilości czasu podjąłem decyzję, że nie będę "ratował" poszczególnych rodzin, a po prostu każda dostanie ode mnie około 2 - 2,5 litra syropu. Wyglądało na to, że i tak będę musiał karmić do zimy, więc czy dostaną wcześniej czy później - nie ma znaczenia. Uznałem więc, że co 2 tygodnie będę jeździł z taką dawką, a gdy tylko zobaczę, że z przeglądu na przegląd mają nagle większe przybytki, a aura pozwala sądzić, że same się dokarmią, to niezwłocznie przestanę karmić i pozostawię resztę pszczołom. Przyznam, że liczyłem, że z końcem sierpnia pojawi się niezłe nektarowanie nawłoci, a przez wakacje pszczoły będą "podtrzymywane" na cukrze i zakończę karmienie na 4 dawkach z końcem sierpnia. Jak postanowiłem tak zrobiłem. Na przełomie sierpnia i września miałem dłuższą przerwę w odwiedzaniu pszczół. Wtedy to jechałem na konferencję w Holandii, wypadł więc między innymi dłuższy weekend + czas na przygotowania. Do pszczół pojechałem więc z początkiem września, mając przygotowany syrop dla jednego z pasieczysk, ale licząc na to, że nie będę zmuszony go użyć, albo rozejdzie się w mikroskopijnych dawkach po całej pasiece. No i cóż... Popatrzyłem do paru uli, a tam zero wianuszków, trochę niezasklepionego syropu, a podniesienie ula z pszczołami było odczuciem podobnym do podnoszenia pustego korpusu. Trochę się tym przeraziłem. Uznałem więc, że bez sprawdzania jadę z kolejnymi dawkami i tak dostały 2. Ale albo źle oceniłem z początkiem września, albo nagle pojawiło się dobre nektarowanie nawłoci (albo wystąpiły obie te rzeczy na raz), bo nagle stwierdziłem, że niektóre pszczoły są zalane od dechy do dechy... Siódma dawka była więc niewielka, ale tak naprawdę 80% rodzin nie potrzebowała już nawet szóstej. Nic to - w tym roku selekcji na oszczędność gospodarowania pokarmem w zimie nie będzie. A przynajmniej nie u większości rodzin. O dziwo jedna z rodzin - odkład w rezerwie Fortu po pszczole L od Łukasza - okazał się wyjątkowo żarłoczny. Ta rodzina nie tylko dostała ostatecznie 8 dawek po 2 - 2,5 litra (a więc blisko 20 litrów syropu czyli 13 kg cukru), ale jeszcze na koniec dorzuciłem jej 2 - 3 kilo ciasta - dla spokojności sumienia. Albo była rabowana (nie wyglądała na taką), albo po prostu wszystko przejadała. Nie sądziłem, że odkład może tyle zjadać - a to wspiera moją teorię o rabunku.
W tym roku poszło więc około 420 kg cukru w syropie, bodaj 20 w suchym cukrze w ciągu sezonu i 30 kg w cieście (+/- ileś tam). Daje to więc około 470 - 480 kg cukru na 48 rodzin, a więc średnio po 10 kg na rodzinę. Z perspektywy uważam, że spokojnie można było dać około 100 kg mniej - gospodarując bardziej indywidualnie i dolewając więcej tym, które tego potrzebują (np. zjadliwej L'ce) - a więc zakończyć sezon na 8 kg na rodzinę jak w latach poprzednich. Tak czy siak każdy podany kilogram cukru to o kilogram za dużo.

Tak rozbudował się macierzak z "mikruska", który
przezimował jako szklanka pszczół
Niewątpliwie rodziny większe są bardziej samowystarczalne i choć więcej zjadają, potrzebują mniej cukru. To oczywiste. Z racji mojej gospodarki na odkładach liczę się z tym, że muszę jednak tego cukru dawać również wtedy kiedy nie musiałbym dawać, gdybym gospodarował na większych rodzinach. Ten sezon pozwoli mi zimować co do zasady silniejsze rodziny, a i w liczbie, która jest górną granicą tego, co jestem w stanie obsłużyć bez popadania w obłęd przy obecnym trybie życia. Jeżeli przeżywalność będzie dobra, to w przyszłym roku znów zamierzam dojść do podobnej liczby rodzin, ale głęboko liczę, że każda w sierpniu będzie zajmować co najmniej 2 moje korpusy i będzie (wreszcie) samowystarczalna. Chciałbym (wreszcie) ustabilizować pasiekę na rodzinach w "pełnej" biologicznej wielkości. Niewątpliwie to pozwala pszczołom na o wiele spokojniejsze funkcjonowanie. Przykład. W tym roku na jednym z pasieczysk przeżyły 2 rodziny. Jedna wiosną była bodaj w 4 uliczkach, a druga niebogato w 2. Był to prawdziwy mikrusek obsiadający plaster na powierzchni wielkości dłoni. Ta większa na lipie siedziała na około korpusie wielkopolskim i korpusie 18tce, ta mniejsza była wtedy bodaj 6 - 8 ramkowym odkładem. Większa po osieroceniu miała piękne mateczniki i piękne zaczerwione ramy. W ramach ekspansji i rozwijania "dobrej" genetyki została więc podzielona na kolejne 4 (czyli powstało 4 + odkład ze starą matką). Drugą podzieliłem praktycznie tylko po to, aby dać jej przerwę w czerwieniu zabierając mały odkład ze starą matką. I cóż się wydarzyło. Z pierwszej bodaj 3 rodziny mają się nieźle, jedna średnio, a ostatnia dość słabo (choć ma szansę). Wszystkie jednak to odkłady, które z początkiem września były dość głodne - w najlepszym stanie i najlepszej sile była ta ze starą matką. Dwie rodziny z drugiej mają się natomiast dziś o wiele lepiej niż tamte. Macierzak z młodą matką należy do kilku najsilniejszych zimowanych rodzin w mojej pasiece, bo pszczoły siedzą prawie na całym korpusie wielkopolskim. Kolejny przykład, że rodzina, która przetrwa ze szklanką pszczół potrafi się pięknie odbić. Kolejny też przykład, że rodzina, której mniej się miesza lepiej "wychodzi na ludzi". To też sygnał dla mnie, że czas minimalizować ekspansję i stabilizować pasiekę. O ile przeżywalność będzie rozsądna, zapewne na tym etapie selekcji bilans tejże będzie ujemny dla wielkich podziałów, a dodatni dla stabilizowanych rodzin. A więc odwrotność tego jak bilansuję pierwszy krok selekcji na "przypadkowych" rodzinach leczonych. Każdy etap selekcji ma swoje prawa i mam nadzieję (skrytą... dlatego piszę o niej publicznie), że właśnie przechodzę na kolejny poziom. To wszystko znów z tym zastrzeżeniem, że wiosną zobaczę obloty z co najmniej 20 (a nie 2) rodzin. No i chyba zapeszam... uf, jak to dobrze, że nie jestem przesądny. I tak o wszystkim zadecyduje zima.

Większość rodzin będzie zimowana właśnie tak (choć są zapewne słabsze)
a więc ramki w górnym korpusie i dobudowane "dzikie" plastry w dół

W posumowaniu lata trzeba też wspomnieć o tym, że 3 skrzynki w "projekcie sztuczna barć" są - a raczej były - zasiedlone. Nie wiem jak się te rodziny mają dziś i czy w ogóle żyją. Jak zawsze nie miałem czasu tego sprawdzić... Ale czyż nie po to wieszam skrzynki w lesie, żeby potem o nich nie myśleć?

Ten rok był dla mnie wyjątkowy. Nie tylko w miarę układało się pszczelarsko (bo obraz zaciemniał jedynie ten głód od końca czerwca), ale i byłem uczestnikiem dwóch wyjątkowych wydarzeń. Mówię oczywiście o konferencjach pszczelarskich - pierwszej w Austrii, a drugiej w Holandii. Poznałem tam wspaniałych ludzi, którzy patrzą na pszczoły w sposób zbliżony do mnie. Szczególnie ciekawym było doświadczenie związane z poznaniem kilku osób z Wielkiej Brytanii, kraju, w którym możliwe jest prowadzenie pszczelarstwa tak jak mi się marzy. Z małą ingerencją, nawet tylko z kilkoma ulami, ale z wysokim prawdopodobieństwem przeżycia pszczół i przede wszystkim bez tej nieustannej walki i z ciągłym bilansowaniem ustępstw związanych ze stałymi manipulacjami, a liczeniem szans na przeżycie pszczół. Czasem zastanawiam się sam czy nie wylewam dziecka z kąpielą dążąc do pszczelarstwa przyjaznego pszczołom z minimalną obsługą, a wykonując czasem wręcz więcej ingerencji i przeszkadzając pszczołom bardziej, niż inni pszczelarze. Na dziś wydaje mi się jednak, że tak muszę. Dopóki nie ustabilizuję śmiertelności wieloletniej na poziomie poniżej około 40%, obawiam się, że pszczelarstwo jakie mi się marzy, nie jest jeszcze dla mnie dostępne. Dlatego też z taką nadzieją, ale i nieustannymi obawami, patrzę na przyszły rok.

A oprócz tego, co można było wyczytać wprost lub między wierszami powyższej relacji, planem na przyszły rok będzie - jak już zawsze od lat - uzyskanie tego mitycznego kilograma miodu z ula. Czy to się wreszcie uda?...

środa, 19 września 2018

Horyzontalny przepływ roztoczy, czyli myślenie czterowymiarowe

Ostatnio znów pojawia się w dyskusjach zagadnienie "roztoczowej bomby" (samo zjawisko opisywałem tu: http://pantruten.blogspot.com/2018/01/strzez-sie-mite-bomb.html), a wraz z nim tzw. "horyzontalny przepływ roztoczy", który jakoby wpływa na zwiększenie zjadliwości roztoczy. Głos w tej dyskusji zabrał również profesor Seeley w opublikowanym przeze mnie wywiadzie na Youtube. I oczywiście daleki byłbym od spierania się z profesorem, ale taką już mam naturę, że daleki nie będę i trochę się tu pospieram. A raczej podywaguję sobie na ten temat, bo do spierania się potrzebny byłby partner. Choć... a bo ja wiem? Mój szef mówi, że czasem gdy czyta moje rozważania w pisanych przeze mnie opracowaniach, staje mu przed oczami Reb Tevye. Tenże szacowny bohater przy wyborze wybranków (masło maślane?) dla swoich cór potrafił świetnie dywagować i znajdywać argumenty zaprzeczające wymyślonym poprzednio. Podawał argument, a zaraz mówił "but on the other hand" (ale z drugiej strony) i tam znajdywał kolejny. Nieźle mu to wychodziło - o choćby tu: https://www.youtube.com/watch?v=bWGtjqv19ZA. Więc ponoć i ja tak potrafię. Sam Reb Tevye na pewnym etapie stwierdził jednak: "there is no other hand - if I bend further, I'll break" ("nie ma już drugiej strony - jeżeli ugnę się bardziej, złamię się"). Więc gdzieś tam jest granica ustępstw i każdy ma ją zapewne w innym miejscu. Ale to tylko dygresja na wstępie, zakończona dygresją do dygresji. Bo przecież nie o tym miało być, a o roztoczach. Co ma do nich Tevye? Chyba nic.

Rodziny się rabują. To niezaprzeczalny fakt. Rodziny żyjące blisko siebie - np. na pasiece w rządku - doświadczają też błądzenia pszczół. To pewnie bywa rzadsze lub częstsze, ale na pewno zachodzi. Im mniej błądzenia tym lepiej. Bez dwóch zdań. Pszczoły wpadające raz do tego ula, a raz do tego, mają kontakt z potencjalnie różną mikroflorą (w tym patogenną) i choroby się roznoszą. Kto ma dzieci, ten pewnie wie, że wystarczy je puścić do przedszkola i na pewno coś przyniosą. A im większa gęstość osobników, tym choroby przenoszą się łatwiej i intensywniej. Profesor Seeley uważa, że o ile zwykły dryf (błądzenie) pszczół jest względnie niegroźny przy roznoszeniu roztoczy, to rabunki potrafią "wykończyć" nie tyle rodzinę rabowaną, bo ta i tak już się wykańcza, co rabującą. Pszczoły z tej ostatniej wpadają bowiem do słabnącego ula i przynoszą do swojego, do tego czasu zdrowego, wszystkie możliwe patogeny i pasożyty na jakie tam trafią. Według profesora rodzina po rodzinie zbiera roztocza, potem sama słabnie i umiera, wówczas i ona zaczyna być rabowana i roztocza trafiają do kolejnej, potem kolejnej i kolejnej. Sam ten proces może wykończyć całą pasiekę, bo roztocza zaczynają się kumulować w coraz to mniejszej liczbie uli, z coraz większym arsenałem patogenów. Czy tak jest? Ja uważam, że tak być może. Profesor potwierdził to obserwując rodziny ustawione blisko siebie i ustawione pojedynczo. Te blisko siebie po 2 latach od zaprzestania leczenia zginęły wszystkie, a te w oddali od siebie w części przetrwały. Ale wiem, że nie każdy zjawisku "mite bomb" przypisuje tak niszczycielską siłę. Ja uważam, że to zjawisko jest groźne w początkowej fazie selekcji (a sam profesor o ile wiem badania prowadził na pszczołach "nieodpornych" - czyli takich jak są dostępne wszystkim). Wtedy kiedy pszczoły faktycznie z roztoczami nie walczą, a na pasiece może ich (w sensie roztoczy) być dużo, bardzo dużo, lub ogromne liczby. Być może na samym początku mojej pszczelarskiej przygody z nieleczeniem pszczół mogłem to zjawisko zlekceważyć i kto wie - być może przyczyniło się to do moich olbrzymich strat w 2014 i 2016 roku. Inną rzeczą jest co mogłem zrobić - i w teorii wiem, a w praktyce byłoby to ciężkie. Dziś wydaje mi się, że to zjawisko może być zwykłą presją selekcyjną, jaką pszczoły mają i mieć będą zawsze na pasiekach. W końcu Bush, Lusby, Webster czy nawet i sam Seeley mają pszczoły na pasiekach i one jakoś sobie dają radę. Choć sam profesor twierdzi, że te pszczoły w pasiekach na pewno mają się gorzej niż mogłyby się mieć w naturze. I ja się z nim w tym zgadzam. Więc w przyszłości liczę (gdybam), że tak olbrzymich spadków przez "mite bomb" już nie będzie (o ile w ogóle były wcześniej). Wcale jednak nie jestem pewny, że na pewno tak było jak wspomniałem, jak i że może się tak wydarzyć jak gdybałem chwilę potem. (A mieszam celowo, żeby już każdy się pogubił w tym o co mi chodzi...) A czemu nie jestem pewny? Bo nie tylko ja wówczas traciłem pszczoły - umierały u wszystkich - również leczących książkowo. Jeżeli więc tłukący dręcza mieli te same problemy co ja, który go nie tłukłem, to oznacza, że niekoniecznie same roztocza doprowadziły do śmierci moich rodzin. A jeżeli nie one, to zapewne sama roztoczowa bomba nie była kluczowym czynnikiem zabijającym pszczoły. Trzeba też pamiętać, że same roztocza nie zjawiają się znikąd, a i mają pewną "bezwładność". A więc wydaje się, że w tydzień raczej zdrowej rodziny nie wykończą. Przykładowo wyobraźmy sobie taką sytuację, że mamy rodzinę pozbawioną roztoczy (tak wiem, takie zjawisko nie istnieje i jest to przykład wyimaginowany - zupełnie jak ta wspólnota, o której mówił Adrian D.), a nagle ktoś dosypuje do niej 1000 robali. Wydaje mi się, że one muszą się tam rozgościć, zacząć wchodzić do komórek, zżerać to co zeżreć mają, przenieść swoje patogeny na larwy, a potem na inne osobniki. To chwilę trwa. I typuję, że więcej niż tydzień. Ciekawe swoją drogą czy ktoś prowadził takie badania...? Jeżeli więc rodziny padały szybko jedna po drugiej (znacznie szybciej niż wynosiłaby racjonalna "bezwładność" roztocza) w ciągłym procesie, a były to rodziny z danego roku, które - w teorii - tych roztoczy nie mogły mieć tysięcy, a nawet setek, czy wręcz dziesiątek, a dodatkowo na sąsiednich pasiekach padały rodziny leczone, to być może przyczyna była inna. Ale kto wie. To tylko rozważania.

To tylko tytułem wstępu. Bo sam wpis ma być o tym czy przepływ roztoczy w czasie "mite bomb" sprzyja ich selekcji na zjadliwość, czy też wręcz przeciwnie lub odwrotnie, albo jeszcze inaczej. Oczywiście - niezależnie od poglądów tego, kto to będzie czytał - zakładamy, że zjawisko roztoczowej bomby występuje i że roztocza faktycznie przenoszą się setkami, a nawet dziesiątkami, na sąsiednie rabujące rodziny.
Założenie zwiększenia zjadliwości roztoczy w toku horyzontalnego przepływu jest następujące. Hipotetyczna sytuacja nr 1. Mamy nosiciela A i nosiciela B. Nosiciel A jest nieodporny i ma robala bardzo zjadliwego, a nosiciel B jest odporny, a robala ma łagodnego. Jeżeli zjadliwy robal nomen omen zje nosiciela A i ten umrze, a wraz z nim umrze robal, to on eliminuje sam siebie. W tym czasie łagodny robal, nie zabije odpornego nosiciela B. W tym hipotetycznym przypadku ewolucja wypromowała nosiciela B i łagodnego robala. Tworzy się więc w kolejnym pokoleniu bardziej zrównoważona relacja "nosiciel-robal" niż w przypadku nosiciela A i zjadliwego robala. Ewolucyjnie to pożądany krok i zgodnie z moim rozumieniem pszczelarstwa bez leczenia do tego właśnie długofalowo dążymy.
Hipotetyczna sytuacja nr 2. Nasz zjadliwy robal, zanim zabije nosiciela A przenosi się na nosiciela C, D, E i F. Nosiciel A ginie, a wraz z nim robal, ale potomstwo robala żyje w rodzinie C, D, E i F. Zjadliwy robal przeniósł się więc przed śmiercią nosiciela - tak jak w przypadku "mite bomb" i roztoczy. Rodzina ginie, ale wraz z nią nie ginie zjadliwy robal. On trwa nadal.
Hipoteza mówi więc (na ile ją rozumiem), że jeżeli zjadliwy robal przed uśmierceniem nosiciela przeniesie się na innych, to wraz z nim rozprzestrzenia się zjadliwy szczep, który zwiększa zjadliwość populacji.
Na logikę pełna zgoda. I zgadzam się więc z profesorem Seeleyem, że ewolucja w kierunku zrównoważenia relacji "pasożyt-żywiciel" działa najszybciej w warunkach naturalnych, w których rodziny żyją w odosobnieniu, a zjadliwy dręcz zabijając rodziny sam ginie. Tu nie ma sporu.

"But on the other hand...."
... mówimy o sytuacji w pasiekach.

Zanim przejdę dalej, to wrócę do jednej myśli, którą poruszałem tu już na blogu. Otóż każdy słyszy to co chce usłyszeć. Ja też od tego wolny nie jestem. Gdy rozmawiam z ludźmi, albo słucham wykładu czy wywiadu, też skłaniam się bardziej do jednych usłyszanych tez od innych. Nie jestem więc wolny od grzechu subiektywizmu. Profesor Seeley - a powołuję się na niego w tym poście, bo też jego wypowiedź (między innymi) wskazuje na to, że horyzontalny przepływ roztoczy od umierającej rodziny może wpływać na zwiększenie zjadliwości. Problem tylko w tym, że ... on the other hand... profesor powiedział tam jeszcze parę innych rzeczy, a jego rada, nie do końca brzmiała jednoznacznie tak jak ją interpretują niektórzy.
Otóż według części osób Seeley podkreśla potrzebę leczenia pszczół, w których poziom roztoczy osiąga bardzo wysokie poziomy, a brak tego leczenia wspiera zjadliwość. Otóż w moim odbiorze profesor powiedział mniej więcej to, ale ... on the other hand... powiedział też co innego. Do tego mam wrażenie - i tu po prostu w pewnym zakresie się nie zgodzę i będę z nim polemizował - że zrobił zbyt wielkie uproszczenie, które w efekcie dało opis nie do końca tej sytuacji jaką profesor opisał - a przynajmniej nie taką jaka występuje w naszych pasiekach. Być może profesor miał na myśli swoją pasiekę lub pasiekę wzorcową zorganizowaną według zasad "darwinian beekeping". W tej sytuacji być może to co powiedział byłoby prawdą. Zależy to więc od wielu czynników. Ale do rzeczy, czas wytłumaczyć o co mi chodzi.

Otóż w naszych pasiekach ule ustawione są w taki sposób, że następuje dryf roztoczy zgodny z dryfem pszczół. Nie wyobrażam sobie sytuacji takiej, aby leczenie rodziny umierającej mogło zapobiec wcześniejszemu rozprzestrzenieniu się roztoczy przez cały okres funkcjonowania tej rodziny. I nawet przyjmując, że rodzina "gubi" 1 roztocze dziennie w ramach dryfu (a nawet 1 przychodzi - 1 odchodzi) i nie wpływa to znacząco na sam poziom porażenia, to jednak roztocz rozprzestrzenia się cały czas. Przecież są już setki, a nawet dziesiątki badań i obserwacji o tym jak dręcz czatuje na kwiatach, czy wylatuje na pszczole niczym Krzysztof Kolumb z ula, tylko po to, żeby wylądować w Hameryce (czytaj innym ulu). A więc nawet jeżeli wraz z rabunkami do innych uli przeniesie się 500 czy nawet i 1000 rozotoczy, to wcale nie znaczy, że wcześniej się to nie działo. Działo się - tyle, że wolno i systematycznie, a nie gwałtownie. Na dowód: tempo i poziom ekspansji roztocza z lat poprzednich gdy obejmował nowe tereny. A więc to się po prostu dzieje. Zapobieżenie rabunkom zapobiegnie roztoczowej bombie, ale nie przeniesieniu się tegoż pasożyta (genetyki - zjadliwej?) wcześniej gdzie indziej. A to jest ten sam pasożyt, który doprowadzi potem do upadku rodziny pszczelej. O ile więc ule ustawione są gęsto tych roztoczy w ciągu sezonu czy dwóch przeniesie się kilkaset. Nie zajdzie więc taka sytuacja o jakiej mówił profesor w hipotetycznej sytuacji, że pasożyt zginie wraz z zabitą przez siebie rodziną. Pasożyt umrze, ale rozprzestrzeni się wcześniej. A więc te same zjadliwe geny, które zabiją rodzinę przeżyją i tak. Uważam więc, że w takim usytuowaniu naszych pasiek, sytuacja opisana przez profesora (a raczej tak rozumiana przez tych, co profesora słuchali) jest hipotetyczna i po prostu nie odzwierciedla rzeczywistości. Co więcej, roztocza rozprzestrzenią się nawet przy takim ułożeniu rodzin jak w naturze - bo też spora ich część wyląduje gdzieś na kwiatach i będzie czekała na nową ofiarę. Tak przecież dręcz działa. Po prostu w tym przypadku jego niszcząca siła jak i tempo rozprzestrzeniania się są daleko mniejsze. Można by więc zacytować w tym miejscu bohatera popkultury Doc'a Emmeta Browna: "Marty, myśl czterowymiarowo! Gdy pojawisz się tu w 1885 roku nie będzie tu żadnych Indian!"... yyy... a raczej chodziło mi tylko o tą pierwszą część. Trzeba myśleć czterowymiarowo, czyli do wymiarów przestrzennych dodać czas. A więc samo zapobieżenie przenoszeniu się dręcza na końcu żywota rodziny po prostu nie wystarcza.

W mojej ocenie mamy wszyscy mniej więcej tego samego dręcza. On przemieszcza się między naszymi ulami i między naszymi pasiekami. Oczywiście są niewątpliwie w jakiś sposób dręcze "sprytniejsze" lub odporniejsze - a zetem może "zjadliwsze"? Ale nie oszukujmy się - one wszystkie są w naszych ulach, a jak nie są dziś to będą jutro, albo za rok. Na pewno leczenie umierającej rodziny temu nie przeszkodzi.

Teraz zastanówmy się co jeszcze profesor mówi. Otóż jednoznacznie mówi, że leczenie pszczół jest selekcją na zjadliwość patogenów. W ten sposób tłumaczy choćby to, że skróciła się średnia długość życia pszczół o połowę (gdy nie zastosujemy "leczenia"). Czyli jak? Jeżeli leczymy to selekcjonujemy na zjadliwość, a jeżeli nie leczymy to... też selekcjonujemy na zjadliwość? (oczywiście w warunkach pasieki). Otóż ja to widzę trochę inaczej. Wydaje mi się, że w tym kontekście "selection for virulence" (selekcja na zjadliwość) przy nieleczeniu pszczół, nie oznacza tego, że pasożyt przenosząc się między rodzinami horyzotalnie uzyskuje większą zjadliwość. Ot, przenosi się ten, którego mamy. A więc nie bardziej zjadliwy, a ten... hm... "normalny". W tym kontekście natomiast warunki pasieczne sprzyjają temu, żeby utrwalać w populacji tego zjadliwego dręcza, a więc (jeszcze raz, żeby to zabrzmiało dobitnie) nie tyle zwiększamy jego zjadliwość, co utrwalamy zjadliwość tych, które już tu są i zabijają nasze rodziny. Ale równocześnie jeżeli nie będziemy leczyć, to nie będziemy zwiększać zjadliwości wirusów i bakterii. O tym profesor mówi bardzo wyraźnie (acz od drugiej strony), gdy tłumaczy skrócenie się życia pszczół przez "wyselekcjonowane" przez nas wirusy.
Co więc robić? Znów stajemy w położeniu bohatera greckiej tragedii. Czy lepiej zwiększać zjadliwość wirusów i innych patogenów lecząc, czy umożliwiać przeniesienie się zjadliwych szczepów horyzontalnie nie lecząc? Otóż, uważam, że lecząc faktycznie produkujemy bardziej zjadliwe patogeny i "sprytniejszą" lub "odporniejszą" warrozę. Za to lecząc wcale nie zapobiegamy przenoszeniu się dręcza. Z dwóch powodów - po pierwsze z powodu wcześniejszego dryfu, a po drugie z powodu tego, że jeszcze nie było takiego pszczelarza, który by zabił całego dręcza. Jeden próbował - dawał stale dywaniki z taktiku, a i tak dręcz się sypał i sypał, a jak już się wysypał, to sypał się dalej, bo przeniósł się horyzontalnie z innych rodzin. Więc wydaje mi się, że to "zapobieżenie" rozprzestrzeniania się horyzontalnego zjadliwości należy włożyć między bajki. Choć fakt, zapobiegamy roztoczowej bombie, która wybuchając może poczynić gwałtowne szkody.

Popatrzmy na ten problem jeszcze od innej strony. On the other hand, pasieki - bo mówimy cały czas o warunkach pasieki, a nie idealnej wersji "darwinian beekeeping" z ulami rozstawionymi co kilkaset i więcej metrów - w których nie leczy się dręcza mogą przejść głębokie załamania w czasie wybuchu roztoczowych bomb. Mogą, a nie muszą - bo jak wiadomo nie każdy się z tym zgadza. I co się wówczas dzieje? Cóż. Występują olbrzymie straty rodzin. Tych rodzin, które umierają, bo rabowały lub dlatego, że pozwoliły sobie na wychowanie mnóstwo dręczy, które ich dręczyły. I wówczas właśnie mamy sytuację zbliżoną do hipotetycznej sytuacji nr 1, czyli zjadliwy dręcz wyeliminował sam siebie. Bo śmierć w zimie zapobiegnie rabunkom, a wiosna zostaną - teoretycznie - te rodziny, które sobie z dręczem radzą. Oczywiście gdzieś przetrwa roztocz, gdzieś przetrwa zjadliwy szczep wirusa czy bakterii. To jest nieuniknione i koło się zamknie.

Biorąc więc pod uwagę przytoczony powyżej kontekst twierdzenie, że profesor "nakłania do leczenia" rodzin, które mają dużą populację dręcza, jest w moim odczuciu bardzo dużym nadużyciem i wyrywa jedno zdanie z całości systemowo zbudowanej koncepcji. Seeley oczywiście podaje to jako alternatywę, ale jest to jeden z elementów całej koncepcji "darwinian beekeeping", a więc takiego sposobu prowadzenia pasieki, który zbliża pszczoły do naturalnych warunków życia - a więc również, a w tym kontekście przede wszystkim, w takim ustawieniu uli, który niweluje zagrożenie dryfu, błądzenia czy rabunków. Ostatnio sporo na ten temat myślałem i dochodzę do wniosku, że właśnie zwiększenie zjadliwości patogenów, jest tym czynnikiem dla którego profesor w pierwszej kolejności zaleca "dobicie" (jak to nazywa: "eutanazję") rodziny pszczelej, która umiera. Jest wtedy mniejsza szansa, że dręcz przetrwa ten zabieg i się "uzłośliwi".

Uważam więc, że wszystkie rady profesora po pierwsze trzeba brać przez pryzmat teoretycznych koncepcji, a nade wszystko (i to najistotniejsze) interpretować w określonym kontekście całego systemu "darwinian beekeeping". Podkreślę ponownie: przełożenie tego bezpośrednio do naszej pasieki i twierdzenie, że profesor zaleca leczenie, jest nadużyciem interpretacyjnym.

Oczywiście to moje poglądy, a każdy wysnuwa własne wnioski. W części interpretuję słowa profesora, a w części po prostu mam inne zdanie. Natomiast nie mam żadnych wątpliwości, że zrealizowanie koncepcji "darwinian beekeeping" co do joty, byłoby dla pszczół z korzyścią. Ba, uważam, że rezygnacja z pszczelarstwa (czego ja osobiście robić nie zamierzam - a przynajmniej na tym etapie życia) byłoby najlepszym co spotkałoby pszczoły.

I w tym ostatnim kontekście "korzyści dla pszczół" - ponieważ przemyślenia na temat horyzontalnego przepływu sprzyjającemu jakoby zjadliwości uznaję za zakończone - czas na dygresję. Stykam się bowiem z twierdzeniami, że "pszczoły nie wymierają". Myśl ta, która jest propagowana również przez jednego z moich "kolegów", wsparta jest danymi statystycznymi liczby "uprawianych" rodzin pszczelich. I z tej statystyki faktycznie wynika, że liczba rodzin pszczelich trzymanych przez pszczelarzy rośnie. To jakoby miałby być dowód na to, że pszczoły nie wymierają. No cóż. Ostatnio byłem na konferencji w Holandii i tam podano inną statystykę - otóż w rejonach Europy Zachodniej cała biomasa zapylaczy (a więc i pszczół - choć nie tylko Apis mellifera) zmniejszyła się aż o 75%. Zapylacze wymierają i mają się źle. Choć ten proces być może zatrzyma się na jakimś poziomie, a zapewne byłby do odwrócenia. Proces ten o tyle nie dotyka pszczoły miodnej, że ta jest sztucznie na każdym kroku namnażana i utrzymywana przy życiu. Ale na pewno fakt ten nie zmienia smutnej rzeczywistości, że pszczoły mają się źle, a sama pszczoła miodna na większości terytorium Europy nie jest zdolna do samodzielnego życia. I cóż mogę powiedzieć. Chyba tylko tyle, że jawne propagowanie hasła, że "pszczoły nie wymierają" bazując na danych statystycznych pasionych chemią Apis mellifera domesticus uważam za głęboko szkodliwy z punktu widzenia rozprzestrzeniania idei pszczelarstwa naturalnego. Głoszenie takich haseł powoduje, że ludzie, którzy nie zastanawiają się nad tym co przytoczone statystyki "uprawianych" pszczół oznaczają, po prostu wyrabiają sobie błędne zdanie na temat całości zagadnienia. Czy na pewno obserwujemy tyle samo owadów zapylających - w tym i pszczołowatych - co w czasach naszego dzieciństwa? Proponowałbym więc niektórym refleksję, zanim będą głosić swoje mądrości, nie zastanawiając się na tym jaki obraz rysują dla amatorów, którzy po prostu nie zastanawiają się nad rzeczywistością.

Na koniec jeszcze jedna dygresja - również poza tematem posta, choć w temacie roztoczy. A więc i pośrednio związanym. Ot, naukowa ciekawostka na koniec, która nie koniecznie przekłada się na praktykę - a przynajmniej moją praktykę nieleczenia pszczół. Bo dla tych leczących padają tam wnioski.
Ostatnio koleżanka z Niemiec Sibylle podesłała mi link do wykładu młodego naukowca Samuela Ramseya (świeżego doktora), który badał sposób odżywiania się roztoczy. Cała sprawa wygląda mi na rzetelną i wiarygodną, choć burzy pewien sposób myślenia o tym, jak same roztocza wpływają na zdrowie pszczół i ich mechanizmy obronne. Otóż (nie spojlerując całości, dla tych co znają angielski i poświęcą wykładowi ponad godzinkę swojego cennego czasu) wnioski są następujące. Błędnie przekazywaliśmy wiedzę, że dręcz odżywia się hemolimfą pszczoły. A przynajmniej było to zbyt wielkie uproszczenie, bo faktycznie w jakiejś części tą hemolimfę spożywa. Z badań wynikało (analiza kału czy składu biochemicznego samego dręcza, a także inne badania samej porażonej pszczoły), że roztocz nie może się odżywiać samą hemolifmą. Gdyby tak było dręcz spożywałby nadmierną ilość "wody" na to, żeby funkcjonować w taki sposób. I co się okazało. Dręcz zjada (bo to zjadliwa bestia) przede wszystkim ciałko tłuszczowe pszczół. A hemolimfą co najwyżej popija sobie po posiłku. Samo ciałko tłuszczowe jest bardzo ważnym organem w biologii pszczół, odpowiedzialnym między innymi za odporność i prawidłowość rozwoju pszczoły. Bierze też udział w niwelowaniu skutków wszelkich zatruć (w tym pestycydami). Dręcz nie tylko przenosi więc patogeny i "wysysa" hemolimfę, ale poprzez naruszenie istotnego organu pszczoły wpływa na całą biologię owadów. Przez to pszczoły są bardziej podatne na zatrucia pestycydami, ale i są po prostu osłabiane. A jako że dobrze odbudowane ciałko tłuszczowe jest istotne też z punktu widzenia dobrego przygotowania do zimy - pszczoły takie po prostu źle zimują. Jeżeli fakty te są prawdziwe (osobiście nie mam powodu w nie wątpić), to samo to może być co najmniej równie znaczącym czynnikiem śmiertelności pszczół porażonych roztoczem jak i przenoszone wirusy. Zainteresowanym polecam obejrzenie.



Z końcem września lub początkiem października będzie trochę o podsumowaniu lata i karmienia na zimę. Niestety z początkiem września źle oceniłem stan zakarmienia w niektórych rodzinach i niektóre z nich "przekarmiłem"... O tym już jednak następnym razem.

piątek, 14 września 2018

Profesor Thomas Seeley o niektórych aspektach "darwinian beekeeping"

Podczas konferencji w Doorn w Holandii udało mi się porozmawiać z jednym z najznamienitszych i najsłynniejszych naukowców zajmujących się pszczołą miodną - a to z profesorem Thomasem D. Seeley. Profesora przedstawiałem już na tym blogu wcześniej, a nawet napisałem post, który częściowo omawia tą koncepcję, o której rozmawialiśmy (w poście Wykład Thomasa D. Seeleya). Mowa oczywiście o "darwinian beekeeping", a więc "pszczelarstwie darwinistycznym".

Profesor Seeley okazał się wyjątkowo miłym i uroczym człowiekiem. W czasie konferencji nieustannie był zajęty i nie miał dla siebie ani chwili. A był zajęty, bo stale otaczała go jakaś coraz to nowa grupa osób, która albo chciała podpytać go o jakiś z jego eksperymentów, albo po prostu z nim porozmawiać. Przyznam, że prosząc go o wywiad miałem pewne wyrzuty sumienia z tego powodu, gdyż zabrałem mu kolejne minuty, w których po prostu mógł odpocząć. Heidi Herrmann powiedziała mi jednak, że profesor bardzo lubi kontakt z ludźmi - zawsze jest dla nich miły i absolutnie nie jest to tylko wymuszona postawa. Zachęciła mnie więc do tego, żeby próbować. Ale choć umawialiśmy się na kilka terminów w sobotę, to udało mi się wyrwać chwilkę profesorowi dopiero w niedzielę. Wcześniej po prostu był oblegany, a przerwy w których mieliśmy na chwilę usiąść "gwałtownie" się kończyły i trzeba było wracać na salę, na kolejną część konferencji.

Ostatecznie wynik mojej rozmowy można zobaczyć na załączonym filmie. Rzecz jasna, gdy już skończyłem rozmawiać z profesorem od razu zaczęły mi się cisnąć do głowy nowe pytania. Sam wywiad nie mówi o całości koncepcji "pszczelarstwa darwinistycznego", a jedynie o niektórych z jej aspektów. Ze zrozumiałych względów: musielibyśmy rozmawiać pewnie z półtorej godziny. A przecież - co zresztą wspomniałem w czasie nagrania - opis całości koncepcji można znaleźć w licznych opracowaniach (np. tu: https://www.naturalbeekeepingtrust.org/darwinian-beekeeping - po angielsku) lub wykładach profesora na Youtube. Chciałem porozmawiać głównie o tej części, którą osobiście uważam za najbardziej kontrowersyjną - tj. o uprzedzającym zabiciu rodziny. No i oczywiście nie zadałem najważniejszego pytania... a chodzi o to, czemu profesor częściej mówi o "eutanazji" czy "zabiciu" rodziny, niż jej leczeniu. Bo też najczęściej pada rada: "zabij lub lecz", a nie "lecz lub zabij"... Parę argumentów za tym, aby rodzinę zabić, a nie leczyć (pomimo, że skutek jest ten sam - tj. znikają roztocza - wektory wszelakich patogenów i całego zła tego świata) zapewne bym znalazł. Ale chciałem to usłyszeć od profesora. A może ktoś oglądał jakiś wykład, w którym profesor tłumaczy tą preferencję? A może też ja to źle rozumiem i obydwa rozwiązania są dla niego równorzędne? Nie zmienia to faktu, że rozwiązanie, jakie pierwsze przychodzi do głowy, to raczej leczenie. Bo przecież gdy zabijemy rodzinę to jej nie ma. A gdy leczymy to w kolejnym roku będziemy mogli się nią cieszyć. Można mieć z niej miód, można wykorzystać ją na odkłady, do których podamy "lepsze" matki... Chętnie poczytam Wasze pomysły i komentarze na ten temat. A może jeszcze będzie kiedyś okazja spotkać się z profesorem i dopytać go o tą "preferencję"?

Życzę miłego oglądania.


(również z polskimi napisami)

wtorek, 4 września 2018

Czterdziesta dziewiąta rodzina

W niedzielę w nocy - a w zasadzie już w poniedziałek, bo chwilę po północy - wróciłem z Konferencji "Learning From The Bees" z Doorn w prowincji Utrecht w Holandii (https://www.learningfromthebees.org/). Byłem tam na zaproszenie Heidi Herrmann, reprezentującej National Beekeeping Trust i podczas jednego z paneli reprezentowałem Stowarzyszenie "Wolne Pszczoły". Konferencja była niesamowicie ciekawym wydarzeniem - o wiele bardziej złożonym i pełnym, niż konferencja w Austrii w Neusiedl. Zgromadziła tam zarówno ludzi nauki, pszczelarzy, jak i artystów czy po prostu miłośników pszczół i aktywistów działających na rzecz środowiska naturalnego. Podsumowując w jednym zdaniu (no dobra, wielokrotnie złożonym i pewnie kiepskim gramatycznie i stylistycznie), w odróżnieniu od wydarzenia austriackiego, poświęconemu temu jak praktykować pszczelarstwo bez leczenia w pasiekach i jak podejmować selekcję pszczół w tym kierunku, konferencja "Learning from the Bees" była przede wszystkim poświęcona pszczelarstwu skoncentrowanemu na pszczołach ("bee centered beekeeping"), dobru pszczół jako organizmów dzikich i stworzeniu im jak najlepszych warunków bytowania w środowisku naturalnym, a także temu jak możemy wiedzę o pszczołach żyjących dziko wykorzystać do tego, aby te trzymane w naszych pasiekach były zdrowsze (uff). Wielkie brawa dla organizatorów i wielkie podziękowania dla wszystkich, którzy to wydarzenie uczynili tak wyjątkowym!

Ale ja teraz chciałem pisać o czymś innym. Bo  relacja z konferencji na pewno pojawi się tu jeszcze w przyszłości i będzie można zapoznać się ze szczegółami. Muszę sobie to wszystko ułożyć w głowie i zrobić podsumowania. Nawiązuję do niej dlatego, że przez 3 dni (31.08 - 2.09) przebywałem wśród ludzi, którzy cenią pszczoły za to takimi jakimi są, a nie pracują nad ich nieustanną "poprawą", przy okazji psując wszystko co tylko się da. A jednym z punktów nieustannej pracy hodowli (i punktów o którym wielokrotnie słyszałem w Holandii) jest istotny dla pszczół akt rozmnażania w postaci rójki. Tak, tak. Rójki. Bo nie dalej jak wczoraj, kiedy wciąż nie udało mi się jeszcze dojść do siebie po aktywnym weekendzie, zadzwonił kolega, że na "thuji" (uwielbiam tą nazwę i średnio lubię tą roślinę...) w jego ogrodzie znalazła się rójka. Trzeciego września! O tej porze roku jest to niewątpliwie anomalia. Rójka mogła wyjść z ula, który opanowała warroa, czy z ula który miał się źle z jakiegokolwiek innego powodu (głód?). Być może ktoś za bardzo i za wcześnie zacieśnił pszczoły przygotowując je do zimy i dlatego uznały, że jeszcze wydadzą rójkę w końcu lata. Nieważne z jakiego powodu ta rójka znalazła się na drzewie. Uznałem, że dostanie u mnie gniazdo (mam wystarczająco odbudowanych plastrów, żeby zapewnić jej zimowlę) i spróbuję ją zazimować. Wiem, że o tej porze roku to ryzykowne i wiem, że szanse na przeżycie pszczół byłyby większe gdyby zostały dołączone do innej rodziny. Z drugiej strony dlaczego nie dać im szansy? To ryzyko jest nie moje, a pszczół - a one podjęły tą ryzykowną decyzję. Być może opuściły zainfekowany ul, a więc posiadają jedno z cennych przystosowań do przetrwania. Pszczoły wyglądały dobrze i zdrowo. A czy takie są? Nie wiem...
Na konferencji, nie dalej jak dwie doby przed zbieraniem rójki, rozmawiałem z pszczelarzem z Holandii, który poznał innego, prowadzącego swoją gospodarkę w kószkach (http://www.degoederaat.nl/dir/english/). Ten drugi przed zimą - właśnie mniej więcej o tej porze roku - często łączy roje, wrzuca je do pustego ula, a pszczoły nie tylko odbudowują gniazdo, ale jeszcze wychowują 2 pokolenia czerwiu przed zimą. Oczywiście to duże roje (ok 2 kg), o wiele większe niż ten zebrany przeze mnie. Są też intensywnie karmione. Oczywiście też zimy w Holandii są łagodniejsze niż nasze. Mam też świadomość, że jest to całkowite zaburzenie cyklu życiowego pszczół, a tym samym ciężko to stawiać obok jakichkolwiek metod "naturalnych". Z drugiej strony uważam, że każda rodzina powinna dostać szansę przeżycia - i jeżeli mogę tą szansę dać zebranym pszczołom, to dlaczego tego nie zrobić? O wynikach przekonamy się wiosną.


Rójka jest moją czterdziestą dziewiątą rodziną. Z pozostałych 48 ponad 40 ma się chyba nie najgorzej - przynajmniej tak miały się tak jakieś 2 tygodnie temu. Za jakiś czas zobaczę ile rodzin ostatecznie dotrwa do zimy. W wolnej chwili z końcem września nie omieszkam tu na blogu podsumować zakończenie przygotowań do kolejnej najważniejszej próby dla pszczół.


UZUPEŁNIENIE

Wrzucam tu jeszcze filmik - przydługi i nudnawy - na którym widać jak wyglądają moje nieleczone pszczoły na pasiece leśnej.