Strony

niedziela, 28 stycznia 2018

Felieton*

Przedmowa

Ostatnio na stronie Stowarzyszenia "Wolne Pszczoły" ukazał się Felieton* pouczający nas wszystkich, żebyśmy nie byli bardziej papiescy od papieża. A raczej wielebniejsi od wielebnych. Treści zawarte w tym felietonie są proste: wszyscy robimy pewne ustępstwa, więc niech kamieniami rzucają tylko ci, którzy tych ustępstw nie robią. A takich wśród pszczelarzy nie ma. No może paru bartników (?... - pewny nie jestem), którzy działają czysto z pasji, a nawet i miodu nie zbierają - chyba że z martwych pni.

I nawet nie byłoby w tym nic strasznego, bo przecież to co powyżej napisane, to prawda, gdyby nie to, że czasem nie do końca, a ten akurat kamień rzucony - acz w drugą stronę - był w mojej ocenie, przez tego co to kamieniem rzucać akurat nie powinien*, tylko siedzieć cicho i robić swoje*. Kolejną sprawą jest to, czy w ogóle na stronie Stowarzyszenia taki tekst winien się znaleźć. Być może tak, być może nie. Być może jakiś tego typu tekst nawet MUSIAŁ się tam znaleźć, ale wymowa akurat tego konkretnego - z różnych powodów, być może nawet nie zawsze związanych bezpośrednio z jego faktycznymi treściami, a bardziej kontekstem - nie do końca mi się podobała*. Wydaje mi się, że mam do tego prawo*. Przecież wszyscy mają prawa. W zasadzie najczęściej mamy prawa. Posiadanie praw, to nasze niezbywalne prawo! Tak jak do godności ludzkiej. Wszystko można zbyć, tylko nie godność. A prawa - i owszem możemy zbyć - ale tylko dlatego, że to nasze prawo!* I niech się innym nie wydaje, że z prawem zawsze wiążą się obowiązki! ... No dobra, czasem tak - inni mają przecież obowiązek respektowania naszych praw. O, choćby mamy prawo nie tylko chodzić po chodnikach, ale i - ba! - odśnieżonych w zimie! Mamy więc prawo, ale chyba jednak obok tego są też obowiązki - na przykład ktoś ma obowiązek ten chodnik odśnieżać, a my wszyscy mamy obowiązki opłacania podatków, czy uczestniczenia w życiu publicznym, na przykład w wyborach. Ale i tak większość ludzi patrzy na to jak na prawo uczestniczenia w wyborach, a nie obywatelski obowiązek* i o tym świadczą statystyki frekwencji wyborczej tylko z rzadka przekraczające 50%. To świadczy o tym, że nikt nam - wielkiemu narodowi sarmackiemu - nie będzie mówił, że mamy obowiązek korzystania ze swoich praw - jakby nie były istotne i ważne*! A przecież nawet i my w naszym Stowarzyszeniu uchwaliliśmy w Regulaminie takież oto obowiązki - za przeproszeniem - członka: "brania udziału w działalności stowarzyszenia", "realizacji celów stowarzyszenia", "przestrzegania regulaminu (...)" (§ 9 pkt 1- 3 Regulaminu). Nie wdając się już w wewnętrzne sprawy, ograniczę się w tym felietonie do rzucania tylko tego, co można znaleźć publicznie i wyrażę tu o tym parę swoich słów komentarza, który rzecz jasna jest subiektywny i nie można mnie w żaden sposób za to winić* - choćbym manipulował i przekłamywał* - bo to w końcu felieton*!

Już od kilkunastu miesięcy - odkąd zarzucono mi że odstraszam ludzi od Stowarzyszenia - nie realizuję swojego prawa udzielania się na forum. Swój obowiązek prostowania niektórych głupot* wykonuję poprzez tego bloga, a swoje obowiązki wynikające z § 9 Regulaminu do tej pory realizowałem poprzez inną pracę*. Stowarzyszenie przyjęło oczywiście szereg różnych celów, a te podlegają interpretacji, czy inaczej wykładni. Regulamin, jak każdy inny akt prawny, podlega interpretacji i oczywiście najbardziej oczywistą jest wykładnia literalna (czyli czytamy wprost co do nas mówią), ale mamy też interpretacje choćby celowościową czy funkcjonalną (więcej o tym, jeżeli ktoś chce się w temat zagłębić - a może mu się przyda analizując zjawiska, o których mowa w telewizji - można poczytać w podręcznikach do prawoznawstwa, a kto lubi prosty język, może sięgnąć do podstawowego i jedynie-prawdziwego źródła wiedzy czyli Wikipedii). Do tej pory więc, na ile umiałem i na ile to subiektywnie rozumiałem, kierując się różnego rodzaju wykładnią, starałem się przeciwdziałać temu, co odbiegało od zapisów Regulaminu Stowarzyszenia. A są tam na przykład takie zapisy:
- § 4 ust. 1 "pszczelarstwem naturalnym w rozumieniu Regulaminu jest prowadzenie pasieki w sposób uwzględniający: (...)
b) potrzebę minimalizowania ingerencji pszczelarza w życie rodziny pszczelej, zwłaszcza poprzez odstąpienie od używania leków chemicznych, takich jak pestycydy, akarycydy i fungicydy, do zwalczania chorób pszczelich, a w szczególności roztocza Varroa destructor (...)
d) minimalizowanie, w zależności od możliwości i przebiegu sezonu, a zwłaszcza w okresie przygotowania do tzw. zimowli, podkarmiania pszczół pokarmem nienaturalnym, (...)
h) uznanie leczenia pszczół jedynie za czynnik wspomagania wytworzenia naturalnej tolerancji i odporności gatunku na choroby;
- § 5 Celami Stowarzyszenia są:
1) propagowanie zasad pszczelarstwa naturalnego, (...);
5) popularyzowanie wśród pszczelarzy potrzeby odejścia od stałego wspomagania lekami chemicznymi pasiek; (...)
A w Regulaminie forum czytamy:
Celami naszej małej społeczności i tego forum są:
1. propagowanie zasad pszczelarstwa naturalnego; (...)
5. popularyzowanie wśród pszczelarzy potrzeby odejścia od stałego wspomagania lekami chemicznymi pasiek;
- (...) Prosimy, na naszym forum pisz i czytaj posty właśnie w duchu tych celów i staraj się je zachować w swoich wypowiedziach. Dopuszczamy na forum wszelkie tematy związane z pszczelarstwem, za wyjątkiem tych, które jawnie sprzeciwiają się celom powstania tego forum (na przykład propagowanie tzw. "twardej chemii" w leczeniu warrozy, niszczenie bioróżnorodności gatunku pszczoły miodnej).

Czy te (i inne) zasady są dobre czy złe, to już sprawa dyskusyjna. Ci, którzy nazywają takich jak ja dręczycielami pszczół, choć pewnie skiną głową na treść tych zapisów, to już nasza praktyka i przyjęte metody do realizacji celów w niektórych pasiekach (na przykład mojej) są dla nich barbarzyństwem. Chodzi mi o selekcję naturalną - a raczej w części naturalną, bo na pasiekach, bo na odkładach, bo na sztucznie sterowanych rodzinach itp. A sam zwrot "selekcja naturalna" nie pada zresztą ani w Regulaminie Stowarzyszenia, ani nawet w Regulaminie Projektu "Fort Knox", który tylko mówi o tym, że "nie stosuje się jakichkolwiek zabiegów zwalczania roztoczy Varroa lub leczenia innych chorób". Czyli de facto selekcja naturalna, choć nie do końca w naturalnych warunkach*. Pytanie jak rozumieć naturalne warunki, to już inna para kaloszy. Niektórzy bowiem twierdzą, że skoro największa toksyna, nie występująca (no właśnie) "naturalnie" w przyrodzie, również jest "naturalna", bo wytworzona przez "naturalny" zakład chemiczny, skądinąd stworzony przez "naturalny" organizm jakim jest Homo sapiens*. I tak dalej i tak dalej i tak dalej. Tak czy siak (żeby nie odpłynąć za daleko) twórcom Stowarzyszenia - na ile to zrozumiałem będąc tam obecnym* - zależało na tym, żeby różnymi metodami dojść do stanu, w którym pasieki nie wymagają leczenia. A więc niezależnie od tego co będziemy robić, przynajmniej na pewnym etapie, jeżeli nie od razu, musimy oddać pszczoły selekcji naturalnej. No bo jak inaczej, nie leczyć pszczół? Pytanie pozostawało czy miało to zająć lat 10 czy 20 - to już inna bajka. Ale dziś każdy robi co może (jeden jest wielebniejszy, a inny mniej wielebny), żeby jego szanse wzrosły, a ostatecznie (choćby za 432 lata) wszyscy nie leczymy - bo taki jest przecież nasz cel, czyż nie*? Ale znów - mieliśmy się poruszać w określonych kierunkach i wypowiadać te słowa, które są zgodne z określonymi zapisami Regulaminu, przyjętymi celami Stowarzyszenia i celami forum. Taka była umowa. Inne wypowiedzi należy uznać za łamiące pewne cele.

Jeżeli więc mówimy: jak rodziny słabną, to trzeba przeleczyć amitrazą, pszczoły sprzedać i pieniądze przeznaczyć na działalność pasieki naturalnej - to w mojej ocenie łamie to § 4 ust. 1 lit. b oraz h jak i § 5 Regulaminu*.
Jeżeli więc mówimy: substytuty pyłku są świetne, a najlepsze to te z wyciągu rzygowin skowornka pomieszanych ze zmielonymi suszonymi kośćmi żabich udek - to w mojej ocenie łamie to § 4 ust. 1 lit d jak i § 5 Regulaminu*.
I wcale nie mówię, że nie możemy tego pod żadnym pozorem zrobić (zarówno łamać Regulaminu jak i wykonywać te wszystkie zabiegi pszczelarskie). Mówię, że mamy określone prawa i obowiązki i powinniśmy zdawać sobie sprawę z konsekwencji*. Mamy więc święte prawo zastosować amitrazę i nikt nie może nam "sarmatom" zabronić*. Ale dla mnie czym innym jest napisać o tym: "jestem zdesperowany, bo rodziny mi słabną. Nie stać mnie na selekcję naturalną, a nie chcę znów zaczynać od zera - z bólem serca zdecydowałem się więc spalić tabletkę", a czym innym: "chłopie, jak ci rodziny słabną, to weź lecz pigułą, a jak nie chcesz jeść potem takiego miodu, to sprzedaj te rodziny tym, którym to nie przeszkadza"* (jedna i druga wypowiedź nieautentyczna). To są dwa zupełnie różne konteksty. Jeden z nich uznaję za propagowanie ciężkiej chemii, a drugi za wyraz desperacji pszczelarza-amatora, który nie wie co robić, bo doszedł do ściany i nie zna rozwiązania problemu, z którym nie może wygrać cały świat*. Mamy więc prawo tak postępować jak uznajemy za słuszne i leczyć tym co uznajemy za słuszne (w granicach środków dozwolonych), ale mamy też obowiązki, które każdy sam na siebie nałożył wypełniając stosowną deklarację i płacąc co rok 100 zł*.

Niestety w mojej ocenie publiczny przekaz jaki idzie z "mediów" Stowarzyszenia chwilami przestaje być propagowaniem tych zasad, które wynikają z wykładni literalnej, celowościowej czy funkcjonalnej Regulaminu*. To moje osobiste zdanie, ale też mam święte "sarmackie" prawo do takiej opinii*. Wyraziłbym je zapewne normalnie (normalnie? normalnie dla mnie, a w więc z wrodzonym mi wdziękiem i dyplomacją...) na forum, ale już na forum nie pisuję, odkąd zacząłem straszyć ludzi*. Co więcej nie tylko ja mam takie zdanie, bo (nie wymieniając innych) i nawet kolega Michał, którego tu wielokrotnie krytykowałem mówi, że jakby chciał czytać takie rzeczy, jakie się ostatnio wypisuje, to nie siedziałby na Wolnych Pszczołach. Tu przyszedł po coś innego. Ja też.

Jeżeli chodzi o felieton o Wielebnych i Najwielebniejszych, to niestety pisany jest przez dotychczas najwielebniejszego, który, jak się okazało, najwidoczniej nie doczytał w książkach, co to jest warroza, jakie skutki czyni i nie przemyślał konsekwencji*. Gdy w paru punktach jego wypowiedzi na forach były konfrontowane przez innych, dziwiących się tym wszystkim nowym koncepcjom (np. dotyczących  substytutów pyłku), uznał za swój święty obowiązek wytłumaczenie światu, że choć wcześniej był najwielebniejszym, to dziś nie należy do dobrego tonu rzucać kamieniem w kogoś, kto robi ustępstwa, skoro wszyscy ustępstwa czynią*. Choć uważam, że tego typu tekst zapewne był potrzebny, żałuję, że ukazał się z niektórymi treściami, a samo autorstwo - jak dla mnie* - jest co najmniej dziwne. A więc szkoda, że zrobił to na stronie mającej propagować poglądy od pszczół wolnych, a nie na swoim nowo założonym blogu. A co więcej? W mojej ocenie szereg różnych wypowiedzi z ostatniego czasu w pewien sposób ośmiesza, to co robiliśmy do tej pory*. Na przykład przekonywanie przez lata, że podstawą zdrowia jest odpowiednia i naturalna dieta, a potem rozprawianie o wspaniałych skutkach zastosowania substytutów pyłku (tak jakby nie można było sobie naturalnego pyłku poławiać samemu, czy choćby kupić gotowego na allegro). Czy też na przykład przekonywanie przez jednego z kolegów przez 2 lata na różnych forach, że selekcja naturalna jest w zasadzie jedyną drogą do nieleczenia pszczół, po to, żeby nazwać ją ostatecznie "nieracjonalną". Jest jeszcze kilka innych przykładów, ale też nie o to chodzi, żeby punktować każdą sprawę, z którą się nie zgadzam. W końcu one w większości jakoś tam mieszczą się w zakresie regulaminowym. A piszę to z przykrością, choć być może powinienem siedzieć cicho. Ale niestety w mojej ocenie dość nieciekawy merytorycznie przekaz rysuje się w ostatnim czasie - i cóż tu dużo mówić i się rozpisywać (a piszę to po tym jak się już rozpisałem i jeszcze planuję) - chcę się po prostu od tego odciąć i nie chcę być z tym kojarzony. Nie chcę patrzeć na to, że coś co budowałem jest ośmieszane* i dewaluowane* dlatego, że ktoś nie doczytał podstaw i nie słuchał tego co cały świat gadał (a nawet co my sami mówiliśmy). A tak to niestety wygląda. Stąd ten post i szereg różnych oświadczeń (z pszczołami w tle). A może się mylę - ale w końcu to felieton, za który nikt nie ponosi odpowiedzialności i można sobie pisać co tylko się chce - co zresztą wynika przecież z samej konstrukcji felietonu*.

Wstęp

Na wstępie (wstępie?) przypomnijmy więc co pisze Kirk Webster (całe tłumaczenie można znaleźć TU - gorąco polecam ten tekst, bo w krótkich i żołnierskich słowach autor pisze w nim to co najistotniejsze):
"Jest jednak pewna cecha, którą wszyscy oni (pszczelarze, którzy dziś nie leczą - przypis mój) mają wspólną, pewne doświadczenie dzielone przez wszystkich: czy Wam się to podoba czy nie, każdy z nich patrzył, jak jego pszczoły przechodzą przez przynajmniej dwa cykle Zapaści i Ozdrowienia, zanim pasieka osiągnęła wystarczającą stabilność, by bez leczenia produkować nadwyżkę produktów pszczelich. Dla niektórych z nas, którzy nie mieli pojęcia, co robią, a którzy zaczęli z pszczołami o bardzo małej zdolności do koegzystencji z warrozą, owe cykle Zapaści wyglądały bardzo dramatycznie, prawie katastrofalnie." (podkreślam dla zwiększenia dramatyzmu...)
I cóż mogę powiedzieć więcej. To jest naprawdę cała mądrość jaką trzeba posiąść i co zrozumieć, żeby zacząć stosować metodę selekcji naturalnej*. (Inna wiedza tyczy się bardziej tego jak to zrobić, żeby to miało ręce i nogi). A nawet, żeby z tej drogi świadomie zrezygnować - z różnych powodów, choćby takiego, że nie stać cię na "co najmniej dwa cykle zapaści" zanim będzie nadwyżka miodu i to do tego być może cykli "katastrofalnych" - bo niestety my funkcjonujemy w miejscu, w którym te nasze pszczoły (czy to idealizowana przez niektórych AMM czy inne, jak choćby demonizowana przez niektórych Buckfast) mają małą lub żadną zdolność koegzystencji z warrozą. Mierzi mnie więc jak słucham, że skoro było "katastrofalnie", to znaczy, że to nieracjonalne, czy że to nie działa. Ot, przecież odnosimy taktyczną porażkę, żeby zrealizować cel strategiczny. Albo to jest racjonalne i przechodzimy przez cykle Zapaści (bo chcemy pszczoły bez leczenia), albo racjonalnym jest nie przechodzić przez cykle Zapaści (bo nie chcemy pszczół bez leczenia, albo chcemy mieć stały dochód z pszczelarstwa - choćby z jednego ula - już od dziś)*. Kirk dalej pisze : "Okaże się jeszcze, czy aktualnie selekcjonowane pod kątem zachowań higienicznych, z liczeniem osypu roztoczy i badaniami sporów nosemy, wciąż leczone pszczoły któregoś dnia zdołają prosperować bez leczenia i nie będą musiały przechodzić przez cykle Zapaści i Ozdrowienia" (tłumaczenie z moją lekką korektą - wg mnie lepiej oddającą to co Kirk powiedział w oryginale), tym samym powątpiewając we wszelkie projekty selekcyjne jakie realizują na przykład Idol-Randy czy Erik Osterlund (do przykładu tego ostatniego zresztą Kirk się wprost odnosi). Kirk też sugeruje, że pomimo leczenia pszczoły - czy to selekcjonowane na cechy potrzebne do koegzystowania z roztoczem, czy też nie - i tak będą przechodziły te cykle Zapaści - co się zresztą przecież cały czas (okresowo i regionalnie) dzieje wokół nas - ale to już zupełnie inny temat.


Manipulacje**

1. Pierwsza manipulacja jaka znajduje się w felietonie o Wielebnych to już samo jego autorstwo - o czym wspomniałem powyżej. Uzasadniając tą tezę, powiedzmy, że posługuję się wykładnią historyczną*. (można sprawdzić na Wikipedii o co chodzi)

2. Autor pisze: "Dwie skrajnie przeciwne postawy dotyczą kwestii agonii zasiedlonych uli. Jedna strona twierdzi, że w imię idei należy pozwalać i biernie się przyglądać, jak upadają zgromadzone na pasiece pszczoły, nawet w 100%. Jest to pewien rodzaj kultu selekcji „naturalnej”. Po przeciwnej, skrajnej stronie tej osi poglądów, uważa się za całkowicie nierozsądne i nieetyczne bierne przyglądanie się upadkowi uli, gdyż pszczelarz jest opiekunem swoich pszczół, które osadził tam celowo." No i cóż tu można powiedzieć, jeśli nie "manipulacja"*? Otóż ten "kult selekcji naturalnej" w żaden sposób u nikogo kogo znam i nigdy nie wynikał "z imienia idei". Oczywiście, autor pisze tu o skrajnych poglądach, z tym że ja nigdy nie zetknąłem się z tym pierwszym, tj. z tym, żeby ktoś chciał patrzeć na agonię uli w imię idei. Nigdy. Z ani jedną taką opinią. Odkąd znam Kubę udowadniał, że "hands off" czy "selekcja naturalna" są w pełni racjonalne. No chyba że "ideą" nazwiemy chęć przejścia przez cykl Zapaści i Ozdrowienia, o których mowa była we "wstępie" i chęć uprawiania zdrowego pszczelarstwa bez masek przeciwgazowych, bez trucia się toksynami podczas ich wdychania i spożycia. Chyba że "ideą" jest długofalowe spojrzenie na pszczelarstwo i swoista inwestycja dziś w to, aby jutro było lepiej i zdrowiej. Jeżeli tak, to również do idei proszę dopisać lanie toksyn do uli w imię wyższych zbiorów miodu. Są to takie same "idee" - tylko różne w treści*. Popatrzmy też na manipulację w doborze słów (podkreślenia). Mamy więc w pierwszej części równania (nieracjonalne?) "ideę" i "kult" (ten ostatni od razu kojarzy mi się z kultem Kali ze "Świątyni Zagłady"). W drugiej rozsądek przyświecający ratowaniu uli. Do tego bierne (ideowe?) patrzenie na agonię uli byłoby w myśl sugerujących stwierdzeń drugiej części równania "nieetyczne" dla "pszczelarza-opiekuna". "Opiekun" przecież od razu kojarzy się pozytywnie - w przeciwieństwie do "kultu"*. I wszystko byłoby ok, że stawiamy takie równanie - bo przecież tak nas właśnie przedstawiają, bo przecież piszemy o różnych poglądach pośrednich, o dyskusji między nimi, a autor wcale tam nie pisze, że utożsamia się z którymś z pojęć (sam też poruszałem takie tematy używając podobnych stwierdzeń - patrz np. tu). Byłoby, gdyby nie wymowa całości w kontekście miejsca publikacji i "wykładni historycznej"*. 
Żeby więc nie było manipulacji i nadmiernej ideowości zgodziłbym się na mniej więcej takie zdanie zamiast cytowanego wyżej (przykładowo): "Jedna strona twierdzi, że racjonalnym długofalowo jest pozwolenie na eliminację osobników nieprzystosowanych, natomiast druga zaprzecza racjonalizmowi biernego przyglądania się śmierci pszczół. Obydwie strony zarzucają sobie swoisty kult (kult miodu kontra kult selekcji naturalnej) i wskazują na etyczne argumenty wspierające ich własne wybory". Brzmi inaczej?

3. "Zazwyczaj (ale też niekoniecznie) inne zasady postępowania dopuszcza się dla już stabilnej pasieki z pszczołami, na których możemy bez trudu z sukcesem gospodarować wedle zasad PN lub TF. A inne są zasady na etapie dochodzenia do PN czy TF z pszczołami, które nie mają takich zdolności, by temu podołać. W tym drugim przypadku można sobie pozwolić na odstępstwa, zasady są bardziej miękkie, mniej radykalne"... - no i właśnie o to chodzi, że niekoniecznie*... Oczywiście możemy uznać, że nasz okres przejściowy polega na tym, że leczymy pszczoły po to, żeby zbudować odpowiednią wielkość pasieki i żeby selekcja zabierając swoje żniwo pozostawiła coś dla nas. Ale wtedy nie mówimy o selekcji naturalnej, tylko o zupełnie innym praktykowaniu pszczelarstwa (nie wchodząc w szczegóły) - i na pewno nie jest to praktykowanie pszczelarstwa tzw. TF. Bush np. mówi - jeżeli pszczoły są głodne - nakarmię; jeżeli jestem zdesperowany bo jest głód pyłkowy (o tym później) - podam substytut zmieszany z pyłkiem. itp. Nie mówi: w okresie przejściowym karm pyłkiem - on to robi nawet dziś - gdy w jego mniemaniu musi, gdy jest "zdesperowany" (jak to sam pisze). Problem jest więc inny - i na tym polega manipulacja* - problem wynika z tego, że na przykład pszczoły będące w kłopotach będą częściej głodne, bo nie są samowystarczalne. Więc być może w tzw. "okresie przejściowym" trzeba interweniować częściej, ale nie dlatego, że zasady są inne, czy bardziej miękkie, tylko dlatego, że inne są pszczoły. Ale ewentualne interwencje podejmujemy na tych samych zasadach - kiedy musimy, bo widzimy (wydaje nam się), że jest źle*.

4. "Czerpiąc informacje od Wielebnych nie należy jednak zapominać, że gdzieś na drugiej półkuli świata, w globalnym przepływie informacji, są ludzie, którzy mogą mieć inne warunki w dochodzeniu do PN i TF. Można wybaczyć znanym propagatorom, że nie zawsze o tym informują. W końcu przecież trudno aby byli idealni. Przedstawiają warunki, jakie znają, prawdopodobnie licząc na rozsądek (lub może jego brak) naśladowców." - nie znam nikogo, ani jednej osoby - wliczając samego autora tych słów - kto informowałby o pewnych sprawach w oderwaniu od warunków panujących w miejscach, z których płynie wiedza*. A zwłaszcza licząc na pozbawionych rozsądku ślepych naśladowców*....

5. "Jednym z takich kontrowersyjnych zagadnień jest kwestia podkarmiania pszczół. Można, czy nie można? (...)" - i tu trzeba wrócić do "wykładni historycznej"... Chyba jedyną znaną mi osobą, która z zasady poruszała temat potrzeby karmienia głodnych pszczół jest autor tekstu o Wielebnych*. Nie twierdzę (co mu często zarzucano), że pszczoły głodził. Nie głodził. Chodzi bardziej o dysputy czy rozważania teoretyczne. Fakt, że to pewnie częściej pszczoły były głodne u mnie niż u niego... i mi to też zarzucano zresztą. Z tym, że to nie ja mówiłem o "leczniczych głodówkach", które pszczoły robią celowo, bo im to służy, a o tym, że w ciągu sezonu prężniejszy odkład powinien radzić sobie sam. Moje maluchy miały zawsze dawane ciasto - choć tylko niewielkie ilości "na przetrwanie" - za to praktycznie na każdym przeglądzie. Nigdy nie opowiadałem, że karmienie to "treatment agaist starvation" - to była domena autora*. Nigdy nie miałem wątpliwości, że z końcem sezonu trza lać syrop (zawsze zaczynałem to robić od przełomu lipca i sierpnia) - choć nie do "zalania gniazda" a do poziomu, który pozwoli 90% rodzinom potrafiącym gospodarować pokarmem przetrwać zimę. Piszę to, bo niektórzy zarzucali mi też, że nie karmię. Mogę przyznać, że czasem mogłem karmić za mało (robiłem to celowo, aby minimalizować nienaturalny pokarm w ulu - o tym później), ale nigdy nie wyrażałem osobiście takich opinii czy nie spotkałem się z opiniami u innych, że pszczół nie należy karmić jak są głodne - ... chyba tylko autor tekstu sugerował, że wtedy robią sobie głodówkę....* Więc nie sądzę, żeby karmienie samo w sobie - kiedy jest potrzebne - było nadmiernie kontrowersyjne czy to wśród kolegów w Polsce czy wśród Wielebnych na świecie. Bardziej chodzi tu o pewne zasady karmienia* (o tym dalej).

6. "Człowiek podkarmia je też substytutami. Dlaczego? Pierwotna przyczyna jest taka, że są tańsze niż produkty pszczele. Taki jest tego powód zazwyczaj, choć też niekoniecznie. Można by karmić tylko produktami pszczelimi, często kupionymi w sklepie, najczęściej zresztą zabranym pszczołom leczonym akarcycydami, a to przecież pszczelarze PN i TF krytykują. Tu akurat są jednomyślnie zgodni. Czy w zamian możemy karmić jednak substytutami czyli paszami? Sprawy te wzbudzają kontrowersje. Wydaje się, że w tym chaosie możliwości i różnych opinii moglibyśmy błądzić jak dzieci we mgle. Całe szczęście niektórzy z Wielebnych zostawili nam rady, kiedy i jak możemy karmić." - o tak... bez tych wskazówek jesteśmy jak dzieci... i to we mgle! Jak to dobrze, że autor przytoczył wskazówki od Wielebnych*! Jeżeli też dobrze zrozumiałem tą myśl, to jestem również "jednomyślnie zgodny" z tym, że nie należy karmić miodem ze sklepu bo jest pełen akarycydów. No cóż, raczej nie robię tego z powodu jego ceny, a gdyby ten czynnik ekonomiczny zupełnie odłączyć od równania, to mając do wyboru cukier lub miód "pełen akarycydów" ze sklepu, prawdopodobnie wybrałbym ten miód. Nie dlatego, że uważam, że pszczołom te akarycydy i ich pozostałości posłużą, tylko dlatego, że całość karmienia trzeba jakoś zbilansować. Chyba wolałbym więc podać pszczołom pokarm przerobiony, mający odpowiedni stosunek cukrów i wzbogacony enzymami - a i też niewątpliwie mający w sobie choć część przerobionego nektaru (i śladowe ilości akarycydów), a nie tylko paszę - niż cukier rozpuszczony w wodzie. Nie byłbym więc z tą jednomyślnością taki zupełnie pewny. Co więcej z tego co kojarzę z historii różnych dyskusji podobne opinie wyrażał i sam Kuba (choć mogę się mylić - jeżeli tu wprowadzam w błąd, to z góry przepraszam)*.

7. "Oto kolejne wskazówki od Michaela Busha, który jest wzorem dla wielu „naturalnych”, ponieważ napisał poczytny w środowisku PN podręcznik „Pszczelarstwo Naturalne”" - Pomyłka czy manipulacja (fakt - bardzo niewielka)? Bo jeszcze dokładniej to ten tytuł brzmi: "Practical beekeeper" - a więc "Pszczelarz praktyczny" czy "Praktyczny pszczelarz" i chyba właśnie o tym jest ta książka. Podręcznik posiada jednak podtytuł "Beekeeping naturally" - przetłumaczmy to "pszczelarząc naturalnie"*.

8. "Dlaczego podaję te przykłady? (chodzi o cytaty z Solomona Parkera i Michaela Busha - do zapoznania się w tekście - przypis mój) Ano dlatego, że sami często we własnym gronie powołujemy się na ich zasady i ich praktykę. Stawiamy ich jako wzór i autorytet godny naśladowania. Mam wrażenie jednak, że czasami będąc zbyt radykalni, wpadamy we własne sidła". Tak, to prawda. Patrząc na "wykładnię historyczną" autor tekstu o Wielebnych wpadł we własne sidła i dziś musi się wycofywać rakiem ogłaszając to światu*. Chyba nie ma nikogo, kto nie stosowałby od samego już początku dokładnie tych rad, które udziela Bush w przytoczonym cytacie - a upraszczając brzmią mniej więcej tak: "jak są głodne i nie ma pożytków, to karm, żeby nie padły" (patrz pkt 5 i 6 powyżej). Ja sam - choć mogę źle ocenić potrzebne ilości czy posiadany zapas - karmię mniej więcej tak jak sugeruje Bush w cytacie i tymi też zasadami kierują się chyba prawie wszyscy (choć zapewne inaczej oceniając "żelazny zapas" czy potrzebną dla pszczół ilość). A Bush nie mówi (akurat tam) nic o substytutach pyłku - o tych wspomina zaś w przytoczonym cytacie Parker. Ja osobiście nie podawałem nigdy substytutów pyłku i na pewno nie zamierzam.
A w tekście tym - jak odnoszę wrażenie - bardziej chodzi o to, żeby fałszywie wesprzeć się autorytetami, przedstawiając ich słowa w oderwaniu od kontekstu i ich całego dorobku, tylko po to, żeby uzasadnić jakieś swoje nowe koncepcje*.

9. "Jednocześnie zdarza się, że niemerytorycznie, emocjonalnie i krytycznie oceniamy działanie innych, nie starając się poznać ich subiektywnie dobrych powodów do podjęcia pewnych działań. Bywa, że niemerytoryczne argumenty, jakie rzucamy, nie pochodzą z dziedziny np. pszczelnictwa czy biologii pszczół, ale odpływają w takie rejony jak: antromorfizacja pszczół, produkcja wyskoprocentowego alkoholu metodą domową itd. Przy tym w krytyce odstępstw od radykalnych ideologicznych zasad PN i TF łamiemy zasadę niesprzeczności logicznej.".... ojojojoj..... i jeszcze alkohol?... My niewłaściwie oceniamy innych, inni nas. Każdy też mierzy swoją miarą. Dla mnie nie jest to powód, żeby uznawać, że "radykalne zasady PN i TF" są koniecznie "ideologiczne" (o czym już pisałem powyżej). Bo razem z Kubą wielokrotnie też broniliśmy racjonalności wielu radykalnych zasad TF*. Po co mieszać w to aż tak daleko idącą ideologię jakiej możemy doświadczyć w tym zdaniu?

10. "Karmimy i rozmawiamy o substytutach nektaru z buraków i zbóż, a nie chcemy widzieć rozmowy o substytutach pyłku. Prowadzimy rozmowy o specjalnej węzie do zmniejszania pszczół, o plastikowej węzie, o substytucie plastra pszczelego czyli plastikowym plastrze, o rodzinach dwumatecznych, o intensywnym przewożeniu pasieki np. na pożytek, o kratach odgrodowych, o przegonkach, o intensywnym manipulowaniu dzieleniem i namnażaniem rodzin, o tworzeniu mikro-ulików z mikro-odkładów weselnych, o hodowli matek, o zabiegach maksymalizujących produkcję miodu z miodni, o zabieraniu pszczołom miodu aby w zamian podać substytut, o zabieraniu pszczołom pyłku przez wymyślne technologiczne nowoczesne pułapki, o wymianie matek, o usuwaniu trutowych matek, o wysyłaniu matek w ciasnych klateczkach, o trzymaniu pszczół w ulu domowym w zimę w ciepłym mieszkaniu w gnieździe o szerokości jednej ramki itd." - Tak jest. Prowadzimy szereg różnych rozmów i w przypadku większości lub wszystkich tych wymienionych spraw mówimy jednoznacznie: zaburzają one pewne naturalne mechanizmy funkcjonowania pszczół. Godzimy się na nie, gdy są one niezbędne czy potrzebne do realizacji naszych celów, które każdy różnie bilansuje, ale nigdzie nie mówimy: są super dla pszczół. Dlatego właśnie potrzebny jest pewien merytoryczny kręgosłup i minimalizowanie tych ingerencji, a maksymalizowanie pozostawienia pszczołom ich spraw*.

11. "Wszyscy stosują walk-away split, a masowo i intensywnie robiła to Dee Lusby łącznie z poddawaniem matek „zimą” (a raczej wtedy, kiedy w Arizonie występuje coś na kształt „zimy” pszczelarskiej), manipulując przy okazji selekcją pszczół." (???) Zastanawia mnie ta "manipulacja selekcją pszczół". Bo mi to brzmi raczej jak manipulacja w tekście, który ma bronić jakieś absurdalne zmiany nastawienia do karmienia naturalnym/sztucznym pokarmem*. Czyli, że co robiła? Wybierała mateczniki z tych rodzin, które jej odpowiadały do pracy i podawała je innym przy tworzeniu odkładów? A może rozpylała spermę trzmieli na swojej pasiece? Tak czy siak, o ile wiem Dee Lusby "manipuluje" selekcją tak jak każdy pszczelarz TF - czyli rozmnaża spośród tych, które przeżywają bez leczenia na jej pasiece (wykonując przy tym - słusznie czy nie - różne zabiegi, które w jej mniemaniu uchronią jej pasiekę przed inwazją genów pszczół zafrykanizowanych)*.

12. "Michael Bush karmi substytutem nektaru i pyłkiem, a czasami, jak musi, też substytutem pyłku. Robi to w celu wzmocnienia rozwoju słabych rodzin na wiosnę i wymuszenia produkcji dobrych mateczników w hodowli matek, które sprzedaje". Cóż, dochodzimy do końca tekstu i jednej z ostatnich jego manipulacji*. Michael Bush wielokrotnie podkreślał, że jest przeciwnikiem stosowania substytutów pyłku. Przyznam, że ja raczej trafiałem na informacje gdzie pisze kategorycznie, że nigdy tego nie robi (patrz np. TU). Kuba podesłał jednak parę linków z forów internetowych, gdzie Michael Bush przyznaje, że czasem zdarza mu się je zastosować (są podlinkowane pod tekstem - szkoda, że nie przetłumaczone, bo może manipulacja byłaby trochę mniejsza). Zawsze zastrzega jednak, że podaje je z naturalnym pyłkiem, którego daje nie mniejs niż 50%, a robi to tylko gdy jest "zdesperowany" (takiego określenia używa: When I'm desperate). Niezależnie od wszystkiego z kontekstu jego rozlicznych wypowiedzi wynika, że jest wrogiem stosowania substytutów pyłku u pszczół i podkreśla, że badania wskazują na ograniczenie długowieczoności pszczół wychowanych na substytutach i ich gorszy stan zdrowia. Nie robi tego "czasem", a gdy "jest zdesperowany". Przed wystąpieniem naturalnego wziątku z pyłku podaje "pyłek" (co wynika z cytatu w tekście), a nie substytut. A w jakim celu to robi - nie sądzę znając jego poglądy na temat "substytutów pyłku", żeby podawał substytut rodzinom wychowującym mateczniki. A jeśli nawet, to podaje nie substytut, a nie więcej niż 50% substytutu zmieszanego z pyłkiem naturalnym*.
Trzeba pamiętać, że każdy inaczej definiuje pszczelarstwo naturalne (bo samo pszczelarstwo bez leczenia jest jest już chyba łatwiejsze do zdefiniowania)*. Ale każdy się zgadza, że negatywne zjawiska (o jakich mowa w pkt 10) muszą być minimalizowane - być może na każdej pasiece w inny sposób. Może gdy jest głód, jeden będzie wolał podać pyłek i syrop cukrowy, a inny wywieźć ule na pożytek. To są już sprawy dyskusyjne, ale chyba bezdyskusyjnie polega to na minimalizacji manipulacji (w innym znaczeniu niż wielokrotnie używane tutaj) w rodzinie pszczelej*. Jeżeli więc podajemy czy to "nektar buraczany" czy "substytut pyłku", to tylko w ilości niezbędnej i uzupełniającej pokarm naturalny. Nie będzie więc - w mojej ocenie - zgodne z zasadami pszczelarstwa naturalnego odebranie miodu i zalanie rodziny syropem cukrowym na zimę, ale nie odebranie miodu czy wzięcie 1 ramki i dolanie syropu do ilości wystarczającej dla dobrej zimowli czasem dla niektórych może być po prostu niezbędną ingerencją - z tym zastrzeżeniem, że chcemy dać rodzinie szanse na przetrwanie, a nie "ideologicznie patrzeć jak umiera z głodu" (a tego chyba nikt nie stosuje - choć znów pewnie to temat na dyskusje)*.

13. "Wyznawcy najwielebniejszej z Wielebnych ze strony Resistant Bees dopuszczają do użycia i sprzedają plastikowe plastry i węzę w celu wymuszania zmniejszania pszczół." - jeśli już to w celu przyspieszenia regresji, a więc powrotu do naturalnego rozmiaru. A więc chodzi o sztuczne "odwrócenie" od tego co sztucznie zostało wymuszone wcześniej*.

14. "Nikt z Wielebnych nie jest więc nawet blisko radykalnego pszczelarstwa „naturalnego”". A to jest bardzo dyskusyjne dla mnie, bo według mnie oni wszyscy są bardzo, bardzo blisko (choć znów zależy jak definiujemy słowo "radykalne" w kontekście zupełnie różnorodnie rozumianego "pszczelarstwa naturalnego"). Jeżeli bowiem chodzi o "radykalny" odłam "hands-off beekeeping" czyli ograniczający ingerencję do tych na miarę tradycyjnego bartnictwa - to faktycznie są czasem nieblisko, ale pewnie bliżej niż wielu, wielu innych. Ich pszczoły jednak najczęściej pochodzą z pszczół lokalnych - bardzo często z dzikich rójek i zapewne w większości mają co najmniej dobre szanse, żeby po ucieczce z ich pasiek przeżyć "na wolności". Dla mnie to bardzo dużo i bardzo blisko "pszczelarstwa naturalnego". A czy "radykalnego" czy "racjonalnego" to już sprawa ideologiczna*.

Posłowie

No cóż. Nie mówię, że omawiany tekst zawiera wprost kłamstwa. Ale na pewno zawiera szereg manipulacji, których  nie chciałbym widzieć na stronie Stowarzyszenia*. Niestety muszę je tam oglądać. Traktuję ten tekst - że się powtórzę - jako swoistą ideologiczną wizję kogoś, kto niegdyś był chyba najwielebniejszym i doszukiwał się w "radykalnych" krokach racjonalizmu, choć zewsząd wszyscy pisali o co z tą warrozą tak naprawdę chodzi*.

Kirk mówi o potrzebie przejścia cyklów Zapaści i Ozdrowienia. Co najmniej dwóch - a to znaczy, że mogą być i 3, a czasem i 4. Niewątpliwie mogą być miejsca (np. przepszczelone i ubogie w pożytki, albo o niestabilnym klimacie), w których pszczelarstwo bez leczenia nie będzie możliwe w wydaniu ekonomicznie opłacalnym (a być może w żadnym wydaniu). Ale o tym nie przekonamy się nie budując pasiek na tych pszczołach, które przeszły wąskie gardła ewolucyjne* i nie przechodząc kolejnych etapów cykli Zapaści i Ozdrowienia, zgodnie z tym o czym pisze Kirk i inni nieleczący pszczół pszczelarze. Jeżeli ktoś co rok ma duże straty uzupełniane pszczołami z zewnątrz, opartych na genetyce "obcej" i nie pochodzącej z wąskiego gardła pozostawionego przez Zapaść, ale ma i pszczoły, które przeżywają, a które z jego własnych wyborów nie są namnażane i powielane (nawet i przy "nienaturalnym" wspomaganiu w czasie gdy tego potrzebują - jakkolwiek to rozumieć), a które ostatecznie umierają - to wcale nie znaczy, że co rok przechodzi kolejny etap cyklu Zapaści i Ozdrowienia i po 3 latach ma za sobą trzeci etap - i to do tego trzeci nieudany. Znaczy to tyle, że trzy razy przeszedł pierwszy etap Zapaści i nigdy nie wszedł w etap Ozdrowienia. To na prawdę nie jest trudne do zrozumienia (wydawało by się)*. Dokupując nowe pszczoły i nie korzystając z ogromnej wartości "niedobitków" te cykle można "przechodzić i przechodzić" latami - i zapewne kiedyś się uda, tak jak udało się - wg jego relacji - Charlesowi Martinowi Simonowi. Ale czy na pewno?*

Mam nadzieję, że nikt nie zarzuci mi, że pisząc swoje zdanie i polemikę do tych manipulacji zrobiłem coś nie tak - bo przecież to felieton*, a taki gatunek "literacki" z całą pewnością nie podlega ocenie w zakresie prawdy*. Można sobie w nim pisać co się tylko chce*.


_____________________________________________________
* Felieton - wg SJP (https://sjp.pl/felieton) jest to "utwór publicystyczno-dziennikarski o tematyce społecznej, obyczajowej lub kulturalnej posługujący się środkami prozy fabularnej", wg Wikipedii (https://pl.wikipedia.org/wiki/Felieton) to "specyficzny rodzaj publicystyki, krótki utwór dzinnikarski (prasowy, radiowy, telewizyjny) utrzymany w osobistym tonie, lekki w formie, wyrażający - często skrajnie złośliwie - osobisty punkt widzenia autora".
A generalnie okazuje się, że można sobie publikować co się chce, gdzie się chce i jak się chce, bo skoro to "osobisty punkt widzenia", to najwidoczniej może się znaleźć wszędzie, a sam "publikator" w żaden sposób nie powinien zastanawiać się nad treściami (a w szczególności czy są zgodne z ogólnym i planowanym przekazem), bo to subiektywny punkt widzenia autora. Proszę mnie więc nie winić za opublikowane tu treści, nawet jeżeli Wam się nie podobają, bo są one osobistym spojrzeniem autora.

** Manipulacja - wg SJP (https://sjp.pl/manipulacja) jest to "wpływanie na poglądy i zachowania innych osób poza ich świadomością dla osiągnięcia własnych celów"; wg najistotniejszego dziś źródła wiedzy (sic) Wikipedii (https://pl.wikipedia.org/wiki/Manipulacja) to "przeinaczanie, naginanie, wykorzystanie do własnych celów, wywieranie (często ukryte) wpływu oraz wszystkie działania mające na celu wywołanie konkretnych zachowań i reakcji u odbiorcy".
Jak dla mnie w tym konkretnym przypadku tekst powstał, aby uzasadnić światu zmianę poglądów wynikającą z ostatecznego "doczytania" co to jest warroza.*, ** (uwaga! manipulacja!) Nie twierdzę przy tym, że to kłamstwa, tylko własnie manipulacja*. 

sobota, 6 stycznia 2018

Strzeż się "mite-bomb"!

Jak już wspominałem wcześniej, w ostatnim czasie pojawił się nowy "idol". Naukowiec i pszczelarz praktyk - Randy Oliver. Przyznam, że nie śledzę na bieżąco jego strony (http://scientificbeekeeping.com/), nigdy specjalnie nie byłem fanem, ale zdarzyło mi się czasem (i już dość dawno temu) tam zerknąć. Co do zasady uważam jednak tą stronę za rzetelną bazę wiedzy i niewątpliwie jako taką można ją polecać. Ja jednak nigdy nie byłem za w pełni naukowym, czy jak to czasem nazywam "inżynieryjnym" podejściem do przyrody. Owszem, śledzę doniesienia nauki na interesujące mnie zagadnienia (niewątpliwie również z zainteresowaniem te dotyczące pszczelarstwa), ale oceniam, że w niektórych zagadnieniach nauka, czy podejście inżynieryjne, lepsze jest do opisywania zjawisk (najlepiej tych, które już zaistniały), wyciągania jakichś ogólnych wniosków dotyczących podstawowych zasad rządzących przyrodą, niż do przewidywania zjawisk przyszłych i złożonych, jakim jest niewątpliwie choćby problematyka zachowania zdrowia organizmów żywych. Przykład, który może dobrze (mam nadzieję, że dobrze) zobrazować to, o czym mówię, to opisywanie i przewidywanie pogody. Gdy wystąpi dane zjawisko - niech to będzie jakiś kataklizm typu cyklon - niewątpliwie dziś naukowcy są w stanie znaleźć i określić jego przyczyny. Gdy jednak mamy analogiczne symptomy wiązane z powstawaniem takiego zjawiska (ciśnienie, temperatura, prądy powietrzne itp. itd.) w innym, bądź to miejscu, bądź to czasie, bądź to i miejscu i czasie równocześnie, to ciężko jest w sposób jednoznaczny stwierdzić czy zjawisko wystąpi, czy nie i czy ewentualnie będzie równie silne, albo też czy proces w wyniku jakiegoś negatywnego sprzężenia zwrotnego zakończy się, zanim się na dobre rozkręci. I tak możemy mówić co najwyżej o pewnym prawdopodobieństwie, a przykładowo przewidywanie pogody staje się już całkowicie niewiarygodne na tydzień do przodu, a przy dzisiejszej wiedzy można je uznać za wiarygodne chyba w zasadzie na najbliższą dobę. Przypominam, że obecnie przy temperaturze około 8 stopni na plusie z początkiem stycznia mamy zgodnie z przewidywaniami sporej części naukowców zimę stulecia. Z drugiej strony w Ameryce Północnej zima "radzi sobie" całkiem nieźle, a więc prognozy się sprawdziły... tyle że nie dla naszego regionu. Podobnie jest w mojej ocenie ze zdrowiem. Gdy zachorujemy często możemy wskazać jakiś czynnik, który doprowadził do naszego nieciekawego stanu (ten pan co to na nas dziś kaszlał w tramwaju, no i nie ubrałem czapki wychodząc z domu po porannej kąpieli), a z drugiej strony chorujemy rzadko, choć te same czynniki są nagminne (w zasadzie codziennie ktoś kaszle w tramwaju, a czapkę ubieram sporadycznie). Oczywiście - zagrożenie ze strony dręcza pszczelego jest czynnikiem (bardzo) wysokiego stopnia ryzyka powikłań prowadzących do śmierci rodziny pszczelej. Czy jednak na pewno do śmierci doprowadzi? No cóż... gdybyśmy mieli pewność, to nikt na świecie nie prowadziłby nawet jakiejkolwiek prób selekcji (po co, skoro jest pewność?), a tam gdzie dziś pszczół się nie leczy, po prostu by ich nie było, a nie występowałyby lepiej czy gorzej zrównoważone z roztoczem populacje. Zanim jednak przejdę do rzeczy, zobaczmy jeszcze pewien przykład jak to może działać. Rozważmy tzw. wartość LD (lethal dose - dawka śmiertelna), w której podawana jest toksyczność pewnych substancji. Ta wielkość określana jest najczęściej w wyniku badania tkanek (a czasem również poprzez badania na zwierzętach). Przy określeniu toksyczności substancji podaje się wielkość LD dla określonego odsetka zwierząt (ludzi), które umrą w wyniku oddziaływania tej substancji (określając jednocześnie drogę podania). Wartość LD50 oznacza, że w wyniku oddziaływania określonej ilości danej substancji połowa poddanych jej osobników umrze (i odpowiednio LD90 doprowadzi do śmierci 90%, a LD10 - 10% itp.). Jeżeli jednak 50% osobników umrze, to przecież oznacza to równocześnie, że 50% przeżyje - czyż nie? A więc mamy naukowo określoną statystycznie istotną prawidłowość (z którą nie zamierzam polemizować), ale jednak nie mamy żadnej pewności, który konkretnie z organizmów przeżyje, a który umrze, gdyż zależeć to może od wielu czynników biologicznych czy środowiskowych. I tak właśnie działa nauka - w sytuacjach złożonych określa prawidłowości czy tendencje, a w sytuacjach konkretnych może działać z precyzją chirurga (np. w wyniku badań różnych czynników może stwierdzić czy dany organizm w wyniku podania dawki LD50 umrze, czy też ma szansę przeżyć - zapewne z większą dozą prawdopodobieństwa umrą osobniki starsze, zniedołężniałe, cierpiące na inne dolegliwości).
Tymi słowy wcale nie zamierzam dyskredytować nauki - wręcz przeciwnie! Chodzi mi tylko o to, żebyśmy mieli świadomość, że praktykowanie nauki opiera się na izolacji pewnych czynników, a im czynników jest więcej i problem jest bardziej złożony, a odległość czasowa jest większa od przewidywanego zjawiska, tym bardziej możemy mówić tylko o prawdopodobieństwie jego wystąpienia, a same symptomy pewnych zmian tym bardziej podlegają swoistej interpretacji. A pisząc to wszystko bezwzględnie uważam, że warto śledzić i poznawać zjawiska badane przez naukę, choćby po to, aby mieć wystarczającą wiedzę o tym, które z czynników czy zjawisk mogą działać na naszą korzyść, a które nie.

Jak zawsze wpadłem w sieć dygresji, więc myślę, że najwyższa pora zmierzać powoli do brzegu - a tak naprawdę to dopiero początek moich właściwych rozważań (za przydługie wpisy serdecznie przepraszam).
Gdyby można było przyrównać śmiertelność jednego organizmu żywego do oddziaływania substancji (zapewne jest tam jakaś inna jednostka niż LD, bo też ciężko mówić o "dawce pasożyta" - tej jednak nie znam więc posłużę się pewną analogią), to pewnie LD50 dla w pełni rozwiniętej biologicznie rodziny pszczelej z końcem sezonu (przyjmijmy przełom sierpnia i września, gdy zaczyna się wypszczelanie rodzin do zimy) w obecnej sytuacji i w przypadku dręcza byłoby dla ogólnej populacji coś koło 700 - 1000 sztuk. Tak mi się wydaje. Liczba w granicach 3000 - 4000 sztuk dręcza stanowiłaby pewnie już jakieś LD95 (albo i więcej). Mówimy tu jednak o samym dręczu, a przecież pszczoły borykają się jeszcze z innymi problemami. Jak wynika z danych historycznych (przywoływanych choćby przez pana dra Howisa) w latach osiemdziesiątych poprzedniego stulecia pszczoły umierały przy większej "dawce", a zatem pewnie dzisiejsze LD90 (ok. 3000 roztoczy) byłoby niegdyś zbliżone do LD50, może 60. Oznacza to, że bądź dręcz był mniej zjadliwy, bądź pszczoły były silniejsze, bądź bardziej odporne na inne choroby, które dziś są o wiele większym problemem. I piszę to już po raz kolejny na tym blogu i po raz kolejny do tego wracam, bo jest to pewnym tłem obecnego wpisu (a więc już powoli - bardzo powoli - zmierzam do rzeczy, czy jak to niektórzy mówią "do ad rem"). Selekcja musi bowiem iść wielotorowo (nazwijmy ją "selekcją kompleksową"). W mojej ocenie powinny to być min. następujące kierunki:

I. selekcja na coraz mniej zjadliwego dręcza - im więcej dręczy w rodzinie, które jej nie zabijają - tym lepiej dla pszczół;

II. selekcja na coraz większą odporność pszczół na roztocza - im więcej dręcza są w stanie tolerować pszczoły, tym lepiej dla nich;

III. selekcja na coraz większą odporność pszczół na patogeny - im pszczoły lepiej będą sobie radzić z patogenami (choćby tymi roznoszonymi przez dręcza), tym lepiej dla nich;

IV. selekcja na ograniczanie namnażania pasożyta w rodzinie pszczelej - im lepiej pszczoły będą czynnie i biernie ograniczać namnażanie dręcza, tym lepiej dla nich;

V. selekcja na pozbywanie się pasożyta z ula - im lepiej pszczoły będą usuwać z ula te pasożyty, które już się tam znajdują tym lepiej dla nich;

VI. selekcja na mechanizmy utrudniające przenoszenie pasożyta między ulami - im mniej pszczoły będą roznosić dręcza do innych uli oraz pozwalać na wniknięcie go do swojego ula, tym lepiej dla nich.

VII. selekcja zdrowego i zrównoważonego środowiska ula - im bardziej różnorodne i zrównoważone środowisko, tym mniejsza presja patogenów i pasożytów, a pszczoły mają lepiej wykształcone i "wytrenowane" mechanizmy obronne.
(Na te numerki będę się potem powoływał, więc proszę o bezwzględne ich zapamiętanie!)
...
I zapewne parę jeszcze takich ogólnych kierunków "selekcji kompleksowej" można by znaleźć i wymienić. Nasze codzienne działania jako pszczelarzy, będą niektóre z tych kierunków wspierać, a niektórym przeciwdziałać. Na dzień dzisiejszy, biorąc pod uwagę ogólne działania pszczelarzy, uważam, że bilans tych działań jest ujemny dla pszczół. To jest biorąc pod uwagę wszystkie czynniki należy uznać, że pszczoły co rok, czy co parę lat, stają się coraz podatniejsze na dręcza. A więc kierując się tym o czym wspominam wartość (analogiczna) LD50 jest coraz mniejsza i mniejsza, a więc coraz mniej roztoczy jest w stanie zabić połowę populacji pszczelej. Do tego stopnia, że coraz częściej mówi się o tym, że to nie dręcz zabija pszczoły (bo jest go w ulu tak mało), ale wymieniany inny patogen czy pasożyt - na dzień dzisiejszy takim wrogiem publicznym nr jeden jest nosema ceranae. Nasza selekcja powinna natomiast dawać bilans dodatni, czyli z roku na rok pszczoły powinny być odporniejsze - a więc z jednej strony powinny tolerować więcej dręcza, a z drugiej uczyć się go aktywnie i biernie ograniczać, przy okazji zyskując coraz większą odporność na inne choroby. Osobiście uważam, że my pszczelarze po prostu nie potrafimy prowadzić tych wszystkich kierunków selekcji tak, aby ich bilans był wyższy niż w przypadku zdania się na selekcję naturalną. Problem jest bowiem równie złożony jak próba przewidzenia pogody na miesiąc czy pół roku do przodu. Być może możemy pokierować pewnymi tendencjami, ale też trzeba pamiętać, że podobnie próbujemy kierować w innych dziedzinach, a efekt globalny bywa różny. Prawdą jest jednak, że jeżeli uda nam się zniwelować jakiś pewien bardzo negatywny czynnik, to może się okazać, że mechanizmy samoregulujące przyrody zajmą się tymi pomniejszymi. Oby.

Że jesteśmy w stanie selekcjonować pszczoły na jakikolwiek czynnik - tu nie ma wątpliwości. Jeden z autorytetów pszczelarstwa polskiego i światowego, prof. Woyke w "Hodowli pszczół"(1974r.) w rozdziale "Praca hodowlana" pisze (str. 463-464) na przykład o możliwości hodowania pszczół odpornych na środki owadobójcze: "Początkowo trzeba by zebrać znaczną liczbę różnych rodzin (...) po czym traktować je różnymi insektycydami. Te które przetrwają, należy kojarzyć, rozmnożyć i następnie znów poddawać działaniu środków owadobójczych.  Wyhodowanie linii pszczół odpornych na insektycydy jest zatem zupełnie realne" (tutaj mielibyśmy właśnie książkowe wykorzystanie wartości LD toksycznych środków owadobójczych). Wydaje się więc, że tak samo można by podjąć selekcję na odporność na dręcza. Poddać pszczoły działaniu dręcza, te które przeżyją kojarzyć, rozmnożyć i poddać znów działaniu roztoczy. Proste, czyż nie? Ano właśnie. Jeżeli selekcja faktycznie wyglądałaby w ten sposób, to jak najbardziej wierzę, że mogłaby się udać. Sam więc działam w ten sposób. Jeżeli natomiast nie pozwoli się pszczołom selekcjonować zgodnie z tą zasadą, a więc zaczęlibyśmy ręcznie wybieać te, które jak nam się wydaje umarłyby, to ta selekcja zostałaby już zupełnie zaburzona. No i właśnie jesteśmy na kolejnym etapie (którym to już?) zbliżania się do meritum.

Obserwuję ostatnio na forum dyskusję nad pomysłami na selekcję Randy'ego Olivera, a i próbowałem się czegoś dowiedzieć "nie publicznie". Zgodnie z tym co zrozumiałem, ten pomysł na selekcję pszczół jest zgoła taki sam jak Erika Osterlunda. Panowie różnią się tylko poglądem na kryterium selekcji. Otóż dla Erika tym kryterium (było niegdyś, bo potem zaczął wspomagać się podobnym kryterium jak Randy, oraz czynnikiem VSH) było pojawienie się objawów DWV, podczas gdy dla Randy'ego ponoć jest nim porażenie rodziny roztoczami na poziomie 2% (2 roztocza na każde 100 pszczół dorosłych - stwierdzone w toku tzw. "płukania" czy "prania" pszczół w alkoholu). Ponieważ cała idea selekcji jednego i drugiego pana w zasadzie jest identyczna, to po prostu to zunifikuję i opiszę to wspólnie - a przynajmniej tak, jak to widzę. Generalnie chodzi o to, że rodziny pszczele obserwuje się pod kątem wypełniania kryterium selekcyjnego, jeżeli kryterium to przestaje być wypełniane, to rodziny "wylatują" z selekcji, są wówczas leczone (jakimś środkiem "eko"), a matka w nich zastępowana jest poprzez córkę jednej z tych rodzin, które uznajemy w danym momencie za najbardziej obiecujące. I tak w kółko. Teoretycznie pszczoły są coraz "lepsze", bo pochodzą z tych, które wypełniają kryterium (z czasem możemy je zaostrzać, możemy wybierać matki spośród tych, które to kryterium spełniają od dłuższego niż inne czasu itp.), teoretycznie coraz rzadziej wymagają stosowania tych środków "eko". Niewątpliwie praktycznie dzięki temu podejściu w zasadzie jesteśmy w stanie utrzymywać pasiekę produkcyjną i pozyskiwać tyle pszczelich produktów, na ile pozwala nasza baza pożytkowa. To ważna rzecz, bo jesteśmy w stanie prowadzić normalną pasiekę przynoszącą dochody. Sam muszę przyznać, że nie jestem w stanie odmówić pewnej logiki temu postępowaniu. Problem jednak w tym, że całe zagadnienie jest na tyle złożone i skomplikowane, że - w świetle doświadczeń światowych - wymyka się temu prostemu i jakże logicznemu inżynieryjnemu rozumowaniu, bo dotyczy daleko bardziej skomplikowanych zjawisk niż może się wydawać. A może raczej to podejście jest po prostu pewnym półśrodkiem umożliwiającym prowadzenie tzw. pasieki ekologicznej, ale niekoniecznie załatwia nam problem samowystarczalnej i samodzielnej populacji. Dla mnie trochę tak (może ciut przesadzam, ale chodzi o pokazanie pewnego kierunku), jakbyśmy uznali, że skoro nie będziemy jeździć tramwajem, gdzie ludzie na nas kaszlą do woli, nie będziemy się kąpać przed wyjściem na mróz i zawsze założymy czapkę, to nigdy nie zachorujemy.

Niewątpliwą zaletą podejścia pana Randy'ego i jego "wyznawców" jest to, że jesteśmy w stanie wyłapać tzw. "mite-bombs", które mogą niweczyć nasz trud selekcyjny, a i stać się podstawą rzucania oskarżeń przez okolicznych pszczelarzy, że nie lecząc jesteśmy źródłem wszelakiego zła i roznosimy choroby. Tym sposobem praktycznie dobiliśmy do brzegu i kiedy większość z czytelników już niewątpliwie jest zmęczona długim czytaniem, umysły są znużone i nie działają z pełna ostrością i przyjmują już argumentów, rozpoczniemy właściwe rozważania tego posta.

"Mite bomb" to w dosłownym tłumaczeniu "bomba roztoczowa", a generalnie chodzi o zjawisko masowego przenoszenia się roztoczy z rodziny, w której ich liczba osiąga znaczące rozmiary, do rodzin, które miały ich mniej. Można powiedzieć, że dokładnie "dzięki" temu zjawisku dręcz pszczeli zagościł w pasiekach praktycznie na całym świecie. Co do zasady wygląda to jak następuje. Zainfekowana kilkoma roztoczami rodzina, żyje sobie spokojnie, a w tym czasie liczba roztoczy wzrasta. Wzrasta, dopóki roztocza nie orientują się, że jest ich dużo. Wówczas - jak w przypadku każdego innym gatunku (również u pszczół czy u ludzi) - włączają się mechanizmy ekspansywne. "Tu jest nas za dużo, jak na dostępne zasoby. Część z nas musi się przenieść gdzie indziej, aby poszukać nowych terenów". Mechanizm ten jest wzmacniany gdy rodzina słabnie, przestaje się opierać pasożytom, których liczba idzie w tysiące. Rodzina się wypszczela, a roztocza zapewne uznają, że najwyższa pora uciekać, bo gospodarz lada chwila zemrze. Część z pszczół wylatuje w pola z roztoczami, gdzie te roztocza spadają na kwiatki i czekają na nowego gospodarza. Niektóre pszczoły, które mają się nieźle (choć na ich grzbiecie siedzi dręcz), widzą, że rodzina słabnie i lecą na poszukiwanie nowego domu, sądząc że stary jest dla nich zbyt zainfekowany. Resztę dopełniają rabunki ze "zdrowych" rodzin - pszczoły opętane żądzą miodu, wpadają do ula pozbawionego straży, pobierają miód, a w tym czasie dręcz... hyc, wskazuje na grzbiet rabusia i lada chwila jest zadomowiony w innym ulu. Tak to mniej więcej wygląda i tak dręcz opanował cały świat. Zjawisko to jest niezaprzeczalne i nie zamierzam z nim dyskutować. Jest ono tym groźniejsze na pasiekach niż wśród dziko żyjących rodzin, że w dużym skupisku żyją liczne rodziny pszczele, co ułatwia opisywane przemieszczanie.
Wyobraźmy sobie sytuację na pasiece gdzie znajduje się 20 rodzin pszczelich z których każda ma po 500 roztoczy. 500 x 20 = 10000 roztoczy. Tyle sobie żyje (oczywiście co dzień mamy inną liczbę, ale to na teraz pomińmy). 2 rodziny nagle słabną, gdyż przy obecnym stanie populacji zbliżamy się do wartości LD50, a więc pierwsze rodziny, które są najbardziej podatne na roztocze zbliżają się do swojego końca. Zaczynają być rabowane i wypszczelają się, przenosząc roztocza do innych uli. "Nasze" 10000 roztoczy teraz już rozkłada się nie na 20, ale na 18 uli, a więc (statystycznie) po 555 roztoczy "na głowę". Więc kolejne ule dochodzą do swego progu tolerancji i również zaczynają słabnąć przenosząc roztocza dalej i dalej. Przez ten tzw. "dryf" i zmniejszanie ilości rodzin liczba roztoczy na ul jest coraz większa (dodajmy do tego normalne namnażanie), a więc kolejne rodziny osiągają swój próg tolerancji, słabną i umierając puszczają roztocza w dalszy obieg. Z czasem każda rodzina, która jest na pasieczysku osiąga wartość przekraczającą próg tolerancji i umiera, napędzając efekt kuli śnieżnej. Tak to może działać (i zapewne często tak się faktycznie dzieje). O tym zjawisku zresztą już wspominałem, omawiając wykład Thomasa D. Seeleya (tu: http://pantruten.blogspot.com/2017/01/wykad-tomasa-d-seeleya.html). Aby minimalizować efekt "mite-bomb" trzeba podjąć następujące kroki:
1. utrzymywać jak najmniej rodzin w jednym miejscu (optymalnie po 1 - 2 rodziny co kilkaset metrów);
2. zapobiegać rabunkom (małe wylotki, miejsca dobre pożytkowo, utrzymywanie rodzin w jednakowej "sile" na pasieczysku, podkarmianie wszystkich rodzin równocześnie, a jeżeli już to raczej tych silniejszych, nie podkarmianie rodzin słabych, słabnących, bezmatków itp);
3. ustawiać rodziny na pasieczysku tak, aby niwelować błądzenie (ule jak najrzadziej, ułożone nieregularnie, przy charakterystycznych obiektach itp).
Zwolennicy koncepcji Randy'ego czy również Seeley'a na ten aspekt, dodają:
4. "leczenie" (tj. trucie pasożytów) lub wywożenie rodzin słabnących;
5. utrzymywanie na pasieczysku rodzin o porażeniu "nie większym niż: ... (tu wstaw ile uważasz za właściwe - Randy uważa, że jest to 2%)".

I to wszystko też brzmi racjonalnie. Niewątpliwie "mite-bomb" nie służy spokojnej selekcji na zwiększanie tolerancji pszczół na pasożyta, bo może eliminować rodziny, które mają wyższy próg tolerancji, zaraz po tym jak osypują się te z niższym progiem. Tenże efekt nie służy też naszemu projektowi ekonomicznemu o nazwie "pasieka", bo rodziny, których porażenie rośnie powyżej granicy tolerowalnej słabną wraz ze zwiększeniem liczby roztoczy, dają więc mniej miodu, a w końcu umierają - i czasem wręcz (co przeżyłem też u siebie) pasieka praktycznie przestaje istnieć. Niewątpliwie więc jakaś forma zabezpieczenia przed "mite-bomb" nie jest złym pomysłem. Być może faktycznie byłoby takim utworzenie pasieczyska, gdzie rodziny uznawane przez nas za zagrożenie dla innych mogłyby zostać wywiezione. A dlaczego "być może". Ano właśnie z tych powodów, o których pisałem we wstępie - z tego powodu, że po pierwsze przyroda nie poddaje się inżynieryjnym wizjom logiki postępowania i kryteriów selekcyjnych, a poza tym z tego powodu, że selekcja musi być prowadzona w równowadze wszystkich wymienionych powyżej punktów I - VII (a pewnie i jeszcze kilku, których nie wymieniłem). Jeżeli zamierzamy prowadzić naszą pszczelarską działalność na pasiece, a nie w barciach rozwieszonych na terenie powiedzmy odpowiadającym leśnictwu czy nadleśnictwu, to prędzej czy później musimy się zmierzyć z problemem "mite-bomb". Można to zrobić i wcześniej i później. Samo wywiezienie pszczół do "pasieczyska szpitalnego" (czy być może nawet "umieralni") w zasadzie mogłoby zwiększyć szanse poszczególnych pasiek na przetrwanie okresu przejściowego. Korzystanie z takiego pasieczyska w mojej ocenie w najmniejszy sposób zaburza "selekcję kompleksową" - no, może poza punktem VI, który długofalowo jest równie ważny jak każdy inny. A przecież pasożyty są w różnych pasiekach na świecie, rodziny tam umierają, a mimo tego załamania przychodzą wcale nie każdego sezonu, czy wraz z każdym potencjalnym "mite-bomb", jakim może być duża liczba dręcza w umierającej rodzinie (np. liczba typu 3 lub 4 tysiące roztoczy). Co więcej pszczelarze "naturalni", monitorujący poziom roztoczy, zauważają czasem efekt "bomby dręczowej" i gwałtowne zwiększenie stopnia porażenia w pewnych okresach, a potem kolejne pomiary wskazują na ustabilizowanie porażenia na niskim i bezpiecznym poziomie. Dodatkowo trzeba zwrócić uwagę, że nie każdy dręcz przeniesie się do innej rodziny. Ten procent pewnie jest względnie wysoki, ale zależy od wielu czynników i nie sądzę, żeby był to odsetek nawet zbliżony do 100%. Zwłaszcza wśród rodzin, które giną w zimie. Kirk Webster robi w listopadzie przegląd pasieki i słabnące pszczoły wyrzuca na śnieg - ponoć celem tego zabiegu ma być również "zabicie pasożyta razem z gospodarzem", co ma ukoić skołatane serca okolicznych pszczelarzy, że oto zapobiegł roznoszeniu chorób. Jeżeli jednak doświadczony pszczelarz ocenia rodzinę jako słabą i niezdolną do przezimowania w listopadzie, to zapewne należy założyć, że rodzina ta nie dotrwa końca roku. A dręcz przecież nie przetrwa od przełomu roku do wiosny bez gospodarza. Wydaje mi się, że efekt uspokojenia serca i ducha związany z zapobieżeniem armageddonu wywołanego przez "mite-bomb" jest zdecydowanie istotniejszy dla czytelników czy wyznawców Kirka oraz dla jego sąsiadów-pszczelarzy, niż dla niego samego. Zakładam (moje gdybanie), że jemu przede wszystkim chodzi o to, aby zrobić część roboty związanej z ogarnięciem pasieki w zimie, kiedy każdy pszczelarz ma daleko więcej czasu niż na przedwiośniu, gdy już zaczyna się bieganina od ula do ula. W takiej sytuacji możemy po prostu oczyścić zawczasu ramki z "potencjalnie padłych" pszczół, żeby w ulu nie pleśniały i można je było wykorzystać wiosną dla innych rodzin. Te zaś, które już pleśnieją czy zawierają zaziębiony czerw od razu idą do kotła na przetop. Dzięki temu wiosną rozpoczynamy sezon przygotowani, a w świat idzie wieść (efekt psychologiczny), że zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy (albo jeszcze więcej), aby zapobiec rozprzestrzenianiu się dręczowej bomby.

Wcale nie twierdzę, że efekt "mite-bomb" jest pomijalny. Natomiast uważam, że jest pomijalny od późnej jesieni do wczesnego przedwiośnia. Rodziny, które padły w tym czasie z dużą dozą prawdopodobieństwa pociągnęły za sobą pasożyta. Badania Toma Seeley'a wskazywały, że liczba roztoczy może gwałtownie zwiększyć się w sąsiadujących ulach gdy osypują się rodziny w czasie pogody lotnej. Ale sam Seeley wskazał, że efekt ten w zasadzie odciska realne piętno na ulach w oddaleniu do 300 metrów od rodziny słabnącej z powodu wysokiego porażenia dręczem. W dalszej odległości gwałtownie maleje ryzyko rabunku i choć niewątpliwie zdarza się, to będzie to na pewno zjawisko rzadsze (choć pewnie naukowo-statystycznie istotne). A więc tak naprawdę zagrażamy sami sobie i inni co do zasady mogą spać spokojnie. "Bomba dręczowa" niewątpliwie stanowi zagrożenie dla pszczół nieprzystosowanych, które nie potrafią ograniczać pasożyta (punkt IV, V, VI). Nie sądzę, żeby stanowiło to jakiekolwiek większe zagrożenie dla pasiek na przykład Lusby, Bush'a czy Webstera, w których pszczoły też mają pasożyty, też umierają, a jednak pasieki - według ich przekazów - trwają i mają się dobrze. W dłuższej perspektywie lekceważę więc wpływ "mite-bomb" na pasiekę "odporną", a w toku okresu przejściowego traktuję to jako swoistego rodzaju presję selekcyjną - niezbędną prędzej czy później dla osiągnięcia celu. Nie zgadzam się z koncepcją leczenia rodzin "wypadających z selekcji" na podstawie przybranego kryterium. To znaczy nie zgadzam się z tym jako z krokiem mającym służyć pozytywnie selekcji. Ten krok tłumaczy się tym, że rodzina przeleczona, dostaje nową genetykę, do nowego testowania, a wraz z jej śmiercią tracimy możliwość rozszerzenia selekcji. Uważam, że ten krok zaburza naszą selekcję w punktach I, II, III, VI, VII (a więc zaburza całą "selekcję kompleksową"). Z punktami IV i V mam wątpliwości. Teoretycznie rodzina dając określony stopień porażenia pokazuje, że nie ograniczała odpowiednio porażenia. Ale też trzeba pamiętać, że każdy organizm żywy ma pewien stopień tolerancji na "dolegliwości". Organizm nie zaczyna walczyć w tej sekundzie, w której został zaatakowany. Jeżeli uznalibyśmy, że tak być powinno, to dlaczego mielibyśmy przyjąć kryterium selekcyjne na poziomie 2 % porażenia? Toż jedno "niezwalczone" roztocze świadczy o tym, że rodzina jest zainfekowana, a skoro nie pozbyła się intruza winna wypaść z selekcji. Otóż nie. Gdy patogen wnika do organizmu zaczyna się namnażać i gdy jego ilość osiągnie pewien próg krytyczny organizm zaczyna wytwarzać przeciwciała. Często liczba patogenów jest daleko wyższa zanim odczujemy pierwsze objawy choroby, niż wówczas gdy organizm z nią walczy, a my czujemy się chorzy i nieszczęśliwi. Gdy jeden komar próbuje nas ugryźć, często wcale nie zwracamy na niego uwagi, ale gdy trafimy na plagę, to zaczyna nas to mocno uwierać (w 2010 roku byłem na wycieczce rowerowej przejazdem przez Węgry, które podobnie jak Polska tamtego roku ucierpiały w wyniku powodzi - oj komary tak cięły, że ciężko się było nawet wysikać...).
Przy długofalowej i "kompleksowej" selekcji lekceważę też efekt "mite bomb", bo roztocza mają i tak olbrzymią zdolność szybkiego namnażania się i infekowania nowych uli. Również w tych lokalizacjach, gdzie wszyscy wypowiedzieli dręczowi wojnę. A więc roztocza i tak przenikają między ulami, między pasiekami, a ich zasięg występowania powiększa się praktycznie każdego roku (obecnie ich pochód jest dość powolny, bo praktycznie są już wszędzie gdzie łatwo było dotrzeć - do zdobycia pozostała Australia i dalekie północne tereny gdzie i pszczoły są rzadkie, bo mają tam ciężkie życie).
Czy "bomba" doprowadziła do strat w moich pasiekach w roku 2014 i 2016? Nie mogę tego wykluczyć, a zwłaszcza w roku 2016. W tym bowiem roku straty na pasiekach zaczęły się wcześnie w sezonie, roztocza miały czas się przenieść do innych uli i czynić tam spustoszenia. Dodatkowo ogólne straty w regionie, choć wysokie, ogólnie były niższe niż we wspomnianym 2014. A więc jakiś czynnik chorobotwórczy zabijający pszczoły, był słabszy, za to u mnie mógł ulec wzmocnieniu z racji dużego stanu porażenia i "wybuchających bomb". W 2014 roku natomiast moja pasieka była nieleczona zaledwie 1 sezon (a więc liczba roztoczy powinna być względnie mniejsza), rodziny były dzielone na odkłady, a więc i statystyczne porażenie rodzin było niższe, a samo osypywanie się rodzin zaczęło się dopiero z końcem sierpnia i początkiem września, a więc w czasie kiedy roztocza nie powinny już czynić tak dużego spustoszenia przenosząc się od ula do ula. Poza tym rodziny osypały się też pod domem, gdzie problemy zaczęły się jeszcze później, a więc zagrożenie powinno być tym mniejsze. Zgodnie z moją wiedzą roztocza bowiem najbardziej zagrażają rodzinie pszczelej gdy rozwijają się w czerwiu, a wraz z ograniczaniem czerwienia przed zimą dla zdrowej rodziny ze zdrową pszczołą zimową to zagrożenie powinno być (względnie) małe.

Efekt "mite bomb" może być zagrożeniem dla pasieki, ale też uważam, że jest integralną i niezbędną częścią selekcji. Aby rodziny pszczele przetrwały, nie tylko "bomby dręczowe" z sąsiednich porażonych uli, ale ogólny "dryf" roztoczy, jaki występuje od kilkudziesięciu lat, muszą nauczyć się wykrywać zagrożenie, zwalczać je, a i tolerować na odpowiednim poziomie. Muszą nauczyć się też ograniczać stopień porażenia, jeżeli okresowo wybuchnie gdzieś w sąsiedztwie taka "bomba".
Na pewno jednak dobrym pomysłem jest maksymalizowanie liczby pasieczysk, minimalizowanie liczby uli na pasieczysku i podjęcie działań zapobiegających błądzeniu i rabowaniu się przez rodziny. Reszta w mojej ocenie musi pozostać "w rękach" natury bo tylko ona, choć jest brutalna i nie ma sentymentów, posiada zdolność regulowania złożonych procesów przyrodniczych. Inżynieria raczej nie wystarczy.

Mam świadomość, że zagrożenie bombą dręczową może być przez innych odbierane zgoła inaczej (bo na pewno jakieś zagrożenie jest), a straty na pasiekach mogą nie być wliczone w proces selekcji i stan portfela, tak jak u mnie. Każdy więc musi podejmować swoje decyzje po przemyśleniu zagadnienia. Swoją drogą ciekawy jestem obserwacji związanych z wybuchem "mite bomb" na pasiece Łukasza (o tej sytuacji była mowa w tym tekście: http://wolnepszczoly.org/ciezkie-chwile-fortu-knox-czyli-niemile-dobrego-poczatki/ - wspomniane rodziny trafiły do mnie w ramach projektu Fort Knox i jeszcze niedawno żyły, co potwierdziłem zaglądając przez wylotki). Z niecierpliwością więc czekam relacji na temat przezimowania pszczół na tamtym Łukaszowym pasieczysku. Czas pokaże na ile nasze pszczoły, które mam nadzieję coraz liczniej będą przeżywały, będą odporne na "mite bomb". A wierzę, że będą.