Mam 7 rodzin pszczelich.
Do tej pory (do niedzieli wieczór) żyje moja ostatnia rodzina. Nie robiłem jej jeszcze przeglądu, więc ciężko mi jednoznacznie ocenić jej siłę. Nie mogę też powiedzieć z całą pewnością, że żyje w niej matka lub że nie strutowiała w czasie ostrej zimy. Wiem tylko, że w ulu siedzi spora garść pszczół, czy słabiak, czy jak ją zwał. Myślę, że rodzinka zajmuje jakieś 3 - 4 uliczki (zajmowała 3 uliczki gdy z końcem stycznia podniosłem jej daszek aby sprawdzić czy nie grozi jej głód). Oby wszystko było w porządku i oby rodzina ruszyła z rozwojem, doszła do racjonalnej siły i dała się namnożyć. Nie wiem czy jej przeżycie do tej pory to szczęśliwy przypadek, czy faktycznie ta genetyka coś w sobie ma, że przeżyła wielki kolaps, który pociągnął za sobą śmierć tak wielu współtowarzyszek w boju i niedoli.
W każdym razie w jakiś ciepły dzień zamierzam pojechać na pasiekę i zajrzeć jak się sprawy mają. Na pewno głodu nie cierpi, bo w ciepłe dni udało jej się wyrabować cośniecoś z innego ula, którego należycie nie zabezpieczyłem, a poza tym w niedzielę wieczorem zdjąłem 2 górne korpusy ula, a na dół wsadziłem korpus w którym znajdowało się 5 czy 6 ramek z pokarmem po spadłych rodzinkach. Z głodu więc nie padnie.
A pozostałe 6?
W niedzielę pojechałem z kolegą Marcinem do województwa świętokrzyskiego i odebrałem 6 rodzin pszczół przedwojennych. Ta genetyka - wbrew dużym oczekiwaniom - nie sprawdziła się najlepiej. Co więc mnie skłoniło, żeby wchodzić ponownie do tej samej rzeki? Otóż cena pszczół jest przystępna, pszczoły są dziczkami rojowymi, a do tego bardzo plennymi i szybko budującymi. I tak sporo lepszych nie znajdę. Będą (mam nadzieję po doświadczeniach z 2015 roku) doskonale się rozwijać mając do dyspozycji mnóstwo odbudowanych plastrów i pozwolą się maksymalnie podzielić. Zamierzam część z młodych odkładów pozostawić z matecznikami przedwojennymi, ale też chcę te pszczoły wykorzystać jako "mięso armatnie" do maksymalnego namnożenia mojej ostatniej rodziny pszczelej i ewentualnie innej genetyki jaką uda mi się pozyskać.
Mój znajomy zaprzyjaźniony pszczelarz (leczący, acz w ograniczony sposób), ma po sąsiedzku kundelki kraińskie, których również nie zmienia podobnie jak pan Jan od przedwojennych. Owszem uzupełnia rójkami czy po dużych kolapsach (np. takich jaki nastąpił po 2014 roku), kupuje kilka odkładów z matkami hodowlanymi. Ale potem dalej wszystko się u niego kundli i mateczki ma swoje od lat. W 2014 roku tenże znajomy stracił około 3/4 pasieki (i odbudował głównie z 10 rodzin, które to przeżyło), a w obecnym roku ciut więcej niż połowę. Z racji bardzo dużej bliskości (parę kilometrów) te pszczoły będą najlepiej ulokalnione jakie może udać mi się znaleźć na kolejny start. I choć leczone, to pszczoły te co roku poddawane są pewnej selekcji, gdyż leczenie polega na 1 lub 2 "dymkach" w jesieni i niestety wycinane są trutnie... (czego jak wiadomo akurat bardzo nie lubię). Dodatkowo znajomy nie stosuje żadnych innych zabiegów. Nie ma też żadnego "dymka" wiosną (a jak się okazuje pan Jan od przedwojennych taki dymek zaleca). Więc może to być też na swój sposób wartościowa genetyka na start. Już zapisałem się na mateczniki. Gdy tylko dostanę informację, że pojawiają się jakieś mateczniki, czy to rojowe, czy ratunkowe (tak to ten znajomy praktykuje - jako i ja zresztą), to zamierzam osierocić rodzinkę, przewieźć do niego dzieląc na tyle odkładów na ile będę mógł i ile mateczników uda mi się "wydrzeć". Po unasiennieniu rodzinki zabiorę.
Dodatkowo chciałbym wykorzystać przedwojenne do wychowania innej genetyki, którą mam nadzieję uda mi się pozyskać u kolegów ze stowarzyszenia. Z racji bardzo dużych spadków u większości, wygląda na to, że będę prosił przede wszystkim Łukasza o jakąś pomoc w tym zakresie. Ciekawy materiał genetyczny może mieć też Szymon, bo i u niego była ostra selekcja, ale z racji jego własnych potrzeb odbudowy pasieki zapewne może mieć problemy w wypuszczeniu jakichś mateczek z własnych rąk, a na wyjazd po plasterek niestety odległość trochę zbyt daleka...
Kluczem do selekcji według mnie musi być opieranie się na własnych pszczołach. Uważam też, że selekcja powinna się odbywać na rodzinach, które poddawane presji chorób i warrozy same wychowują swoje matki - tylko w obecności presji możemy mówić o selekcji. A ta musi być ciągła. Niemniej jednak desperate times call for desperate measures, a więc trzeba po prostu powielić maksymalnie to, co przeszło już przez jakieś sito selekcyjne i na razie nie patrzeć na presje. Te i tak przyjdą. Po prostu wykorzystując "zdrowe" pszczoły przesuwamy tą presję w przód. Chciałbym nie robić tego w taki sposób, ale niestety muszę zdać się na takie możliwości jakie mam i pomnożyć maksymalnie to, co daje najlepsze szanse przeżycia.
W zależności od tego jak będzie wyglądał bieżący sezon i jak będą unasienniać się matki chciałbym też rozważyć wpuszczenie paru pakietów z matkami przedwojennymi do "sztucznych barci". Rozwój mojej pasieki musi iść w parze z raczkującą próbą stworzenia dzikich populacji.
Ale wróćmy do niedzieli. Wyjechałem z domu około 8.30, po drodze zgarnąłem jeszcze kilka uli na pszczoły dla znajomych, potem zabrałem Marcina i kilka jego skrzynek. Łącznie do mojego dzielnego Caddy'ego weszło 12 ulików na pszczoły przedwojenne (6 dla mnie i 6 łącznie dla innych znajomych). Chyba około 1/3 całego miejsca zajmował kwadratowy ocieplany dadant... We wszystkich ulach przygotowane były stare plasterki, bo nikt z nas nie chciał brać pszczół z ramkami.
Taka przesiadka o tej porze roku nie jest dla pszczół dobra. Wiem o tym doskonale. Ale już samo rozbebeszenie ula i potem kilkugodzinny transport nie są dla nich dobre. Uznałem, że zdecydowanie wolę mieć pszczoły od razu na własnych ramkach, aby uniknąć tych wszystkich problemów jakie miałem w roku 2015 z obcymi ramkami i dziką zabudową. Mam nadzieję, że olbrzymi stres dla pszczół zostanie im wynagrodzony czystym bezwęzowym plastrem i mniejszym stresem w sezonie z uwagi na brak "walki" z dziką zabudową. W czerwiu zapewne też została cała warroza jaka była w ulach.
Tą metodę przetestował w zeszłym roku Kuba. U niego skończyło się to sukcesem połowicznym, gdyż kilka matek, bądź to się zagubiło w czasie strząsania pszczół do skrzynek, bądź zostało okłębione w czasie transportu do jego pasieki i nie przeżyło całego procesu. Jaki by powód nie był, kilka rodzin wówczas straciło matki. Metoda jest więc daleko niedoskonała - ma znaczące wady i parę zalet. Osobiście żywię nadzieję, że w moim przypadku skończy się to lepiej niż u niego, a jeżeli nie, to wykorzystam pszczoły do wzmocnienia któregoś z uli (o ile się nie rozlecą bez czerwiu i matki - wydaje mi się jednak, że o tej porze roku raczej pojawią się trutówki niż się to stanie).
A jak to robiliśmy. Ul odsuwaliśmy na około półtora - dwa metry. Na jego miejsce kładliśmy przygotowaną skrzynkę z plastrami, a na to położony był pusty korpus jako "lejek". Do tego "lejka" strząsane były pszczoły i powoli wchodziły sobie na ramki. Potem omiataliśmy ściany "lejka", usuwaliśmy go, przykrywaliśmy ul powałką czy daszkiem, pozostawiając niewielkie otwory, aby pszczoły mogły wejść. Ule pszczelarza podkurzaliśmy wyganiając pozostałe pszczoły i skłaniając je do nalatywania się na nowe skrzynki. Gdy mniej więcej upewniliśmy się, że nie pozostała w środku matka, ul wywracaliśmy do góry nogami wytrząsając wszystkie pszczoły na ziemię przed skrzynki. Potem sprawdzaliśmy pełzające po ziemi, czy aby na pewno nie ma wśród nich matki. I ... voila! Wszystko było łatwiejsze w przypadku kilku uli z dolnymi wylotkami czy w skrzynkach Marcina, które miały wylotki w ściankach korpusu (zatykane korkiem). Tak czy siak strzepywanie pszczół do 12 skrzynek zajęło nam łącznie ze 2 godziny. Potem każdą skrzynkę podkurzaliśmy naganiając pszczoły do środka. Gdy większość się schowało nakładaliśmy szczelnie powałki czy zatykaliśmy wylotki, a potem znosiliśmy cały sprzęt i skrzynki z pasieki, układaliśmy w aucie zabezpieczając odpowiednio wentylację. Całość pobytu na miejscu od przyjazdu do odjazdu trwała około 3 godzin i wydaje mi się, że poszło sprawnie.
Tylko w jednym przypadku udało mi się wypatrzeć matkę.... na ściance zewnętrznej starego ula. Matka została złapana i powędrowała do właściwej skrzynki. Mam nadzieję, że w każdym przypadku znalazła się w środku matka, ale tego na razie się nie dowiemy, a dopiero w jakiś cieplejszy dzień po otwarciu uli. Na pewno we wszystkich branych rodzinkach matki były, gdyż w każdym ulu był już czerw w każdym stadium. Czerw był na 3 lub 4 ramkach, a w jednym czy w dwóch ulach bodaj nawet na 5. Oczywiście na ograniczonych obszarach plastra. Tam gdzie czerwiu było więcej widać było, że w centrach zaczerwionych okręgów jest już kolejne pokolenie - a więc matki musiały czerwić już od około co najmniej miesiąca. To wywołało zdziwienie ze strony pana Jana, gdyż sądził, że matki dopiero powinny zacząć czerwienie, jako że dopiero około tydzień czy dwa temu nastąpiły u niego pierwsze obloty. Jak twierdził nigdy nie było tak, żeby matki czerwiły przed oblotami. Ale widać, albo nigdy tego tak naprawdę nie kontrolował, albo jego przedwojenne pszczoły już nie są takie jak kiedyś, gdyż pokrzyżowały się z pszczołami z okolicznych pasiek. A niewątpliwie już tylko nieliczni pszczelarze podchodzą do kwestii wymiany matek tak jak pan Jan. Ja spodziewałem się, że czerwiu będzie już sporo (i tak myślałem, że będzie go więcej) i dlatego chciałem jak najszybciej robić przesiadkę jak tylko pogoda pozwoli. Tak czy siak matki wszędzie były - a czy są... dowiemy się.
W drodze powrotnej co rusz mieliśmy po 1 czy 2 pszczoły na szybie. A czasem i ze 4 na raz. Po jakimś czasie już mieliśmy prawie pewność, że któryś z uli jest nieszczelny. I faktycznie okazało się, że jeden z korków zatykających okrągłe wylotki był wyciągnięty i jechaliśmy całą drogę z otwartym ulem. Widać to taka tradycja, że po prostu nie da się wieźć pszczół szczelnie zamkniętych...
Jeszcze przed zmrokiem dotarliśmy na pasiekę Marcina, a już po zmroku zawiozłem ule do moich kolegów. Potem dopiero pojechałem na swoje pasieki, żeby porozwozić pszczoły. W międzyczasie dodatkowo zaczął padać deszcz. Na pierwszą pasiekę (u mnie we wsi) trafiło 2 rodzinki. Pszczoły były nad wyraz spokojne i siedziały w korpusikach w uliczkach międzyramkowych i nawet nie w głowie im było wylatywać i żądlić. Z odkręconej powałki i daszka strzepałem pszczoły do uli, przykryłem daszkiem - i wszystko było gotowe. Potem pojechałem na główną pasiekę. W międzyczasie zaczęło już dość porządnie kropić, a że było już koło 19.30, to praktycznie była noc. Pracowałem przy latarce czołówce i długich światłach samochodu oświetlających pasiekę. Robota poszła sprawnie, gdyż akurat na tej pasiece dzień wcześniej miałem już przygotowane ule (trzy).
Wszystkie pszczoły, na każdej z pasiek, dostały pod spód korpusika osiemnastki, w którym zostały przywiezione, bądź to dwa korpusy z ramkami z pokarmem rozdzielonymi pustymi ramkami (łącznie 4 rodziny), bądź też skrzynkę dziesięcioramkową na ramkę warszawską poszerzaną z kilkoma plastrami z pokarmem i kilkoma pustymi ramkami (dwie rodziny). Pokarmu mają więc dość, a gdy rozwiną się na górnym korpusie mam nadzieję, że zaczną powoli przechodzić w dół przejmując kolejne korpusy i zabudowując puste przestrzenie nową woszczyną. Rodziny są więc przygotowane w taki sposób, że praktycznie nie muszę zaglądać do nich co najmniej do początku maja. Oczywiście nie odmówię sobie choć raz tej przyjemności w jakiś ciepły marcowy dzień, aby sprawdzić czy wszystko jest w porządku z matkami i czy przywiezione rodziny rozwijają się prawidłowo. Ale tak naprawdę przeglądy mogę ograniczyć do jednokrotnego stwierdzenia czy wszystko jest w porządku i potem dać im święty spokój praktycznie aż do czasu podziałów. Ule są wystarczająco obszerne na wiosenny rozwój (70 - 75 litrów), a rodziny mają dość pokarmu.
Po rozstawieniu trzech rodzin na głównej pasiece została mi jedna rodzinka w samochodzie do ustawienia pod domem. Wyjazd z mojej głównej pasieki nie należy jednak do najlepszych. Jest to trawiasta droga, rozjeżdżona tyle co przeze mnie, a do tego kręta i wznosząca się. W czasie obfitych deszczów czy też w okresie zimowym czy roztopów nawet przez myśl nie przejdzie mi tam wjeżdżać, gdyż na mokrej trawie prawie na pewno koła zaczną buksować, a z racji kilku ostrych zakrętów nie mogę się tam za bardzo rozpędzić. Gdy zatrzymam się na jednym z zakrętów (w tym jeden na około 90 stopni), muszę wycofać około 30 metrów pod samą pasiekę i ruszyć ponownie. Zdarzyło mi się już parokrotnie, że w trudnych warunkach wyjazd musiałem pokonywać kilka razy zanim ostatecznie się udało. Podobnie było i tym razem. Po ciemku i w deszczu praktycznie, w mokrych lusterkach i przez mokre boczne szyby, widoczność była zerowa. Auto zatrzymało się na ostrym skręcie i musiałem wrócić na wstecznym. Ponieważ jednak nic nie widziałem jechałem na wyczucie... I jak się okazało wyczucie mnie zmyliło, bo zjechałem z drogi, biorąc pod podwozie 3 letnią sadzoną już przeze mnie akację (ciekawe czy przeżyje ten "zabieg"), a potem zatrzymałem się na brzozie, o której istnieniu wiedziałem, ale jakoś nie spodziewałem się jej obecności za lewą tylną lampą... Ucierpiała na tym i lampa i bok samochodu. Dobrze, że nie oparłem się na brzozie centralnie, bo prawdopodobnie bym nie ruszył (pod górę, po mokrej trawie), tylko musiałbym zostawić auto na miejscu. Brzoza była jednak na samym rogu samochodu i udało mi się delikatnie manewrując minąć ją, jedynie lekko szorując bokiem budy mojego Caddy po pniu... Ostatecznie udało mi się odpowiednio wymanewrować i przy kolejnej próbie wyjechałem z pasieki. Na szczęście obyło się tylko z rozbitą lampą (niestety dodatkowe koszty całej tej akcji) i lekkim wgnieceniem blachy (tak czy siak z racji wiekowej już blachy miałem w planach kupić biały lakier...). Cóż, Jedi ze mnie nie będzie, bo moc nie prowadziła mnie na ślepo po wytyczonej drodze...
Ostatecznie z całego wyjazdu jestem zadowolony. Pszczoły siedzą w ulach na moich ramkach i czystym wosku. Zimno mi (jako i im) nie straszne i z głodu nie padną. Przy okazji jak już wspomniałem dołożyłem mojej "starej" rodzince korpus z pokarmem pod spód, a na wszelki wypadek zmniejszyłem jej jeszcze wylotek z około 7 do 4 centymetrów. Przy bezpożytkowym przedwiośniu, przywiezionym pszczołom, które zapewne są w lepszym stanie i większej sile niż mój "mohikanin", mogłyby przyjść do głowy głupie pomysły w postaci chęci wyrabowania i zlikwidowania wyjątkowo cennej dla mnie rodziny. Jeżeli jednak pszczoły nie będą w stanie obronić wylotka na około 4 centymetry, to powiem trudno i choć z wielkim żalem, pożegnam się z nimi.
Na tą chwilę na nowy sezon patrzę z dużym optymizmem. W całym wspólnym projekcie stowarzyszenia przetrwało trochę rodzin, które miejmy nadzieję staną się podstawą dalszej wspólnej selekcji. Mam też trochę "mięsa armatniego", żeby uprościć i przyspieszyć namnażanie rodzin u mnie. Nie bez znaczenia jest też duża ilość uli, odbudowanych ramek oraz przerobionego pokarmu, a także odpowiednio przygotowanych pasieczysk. W tym roku była też jedna z lepszych zim od paru lat dla naszej polskiej przyrody. Ziemia jest wilgotna, wiosna zapowiada się "normalna" czyli niezbyt upalna i lekko deszczowa. Te wszystkie czynniki w moim rozumieniu powinny lepiej zrównoważyć ekosystem i pozwolić na dobrą wydajność pyłkową i nektarową roślin przystosowanych do takiego właśnie klimatu i pogody. Może wreszcie pech się się skończy?