Strony

środa, 11 maja 2016

Zamknięte koło, czyli korespondencja

Po ostatnim artykule do "Pszczelarstwa" dostałem maila od czytelnika. Łatwiej odnosić się do konkretnych obaw czy wątpliwości, bo w dyskusji odnosimy się do "żywego człowieka" i jego konkretnych pytań. Czasem więc taka forma trafia łatwiej do innych niż pisanie "abstrakcyjnie". W związku z powyższym postanowiłem wrzucić na bloga tą korespondencję (oczywiście bez wszelkich danych osób piszących - w tych miejscach umieściłem "trzykropek" - mam nadzieję, że autor maila nie będzie miał mi za złe). 
No i jak zwykle się rozpisałem...


Witam Pana Serdecznie,

(...) jestem pszczelarzem, któremu bliżej jest do natury, niż do stosowania zabiegów chemicznych w pasiece. Dlatego z zainteresowaniem przeczytałem wszystkie Pana atykuły. Przez 5 lat prowadziałem pasiekę z różnym efektem przezimowania stosując jedynie kwas szczawiowy, mlekowy i preparat Beevital. Chciałbym powiedzieć, iż w wieloma Pana tezami mogę się zgodzić, jednak pewna sprawa skłoniła mnie do nawiązania z Panem kontaktu. Proszę traktować moją korespondencję jako dodatkowe żródło informacji a nie jako złośliwość  z mojej strony w Pana kierunku.
Mianowicie stwierdza Pan, iż w toku ewolucji przy braku leczenia pszczół umrą te, które nie mają wykształconych mechanizmów obronnych, a wraz nimi te roztocza, które najdoskonalej obchodzą pszczele "zabezpieczenia" (upraszczając, np. te, które rozmnażaja się najszybciej)... Niestety z warrozą tak się nie dzieje szczególnie w przypadku kiedy tylko jednostki wejdą na tę drogę a cała reszta utrzymywanych pszczół pozostanie przy leczeniu. Otóż warroza potrafi przetrwać na plastrach bez pszczół przez 10 dni i w tym czasie te najbardziej zjadliwe osobniki zostaną przeniesione do innych rodzin, które rabują plastry wypszczelonej rodziny. To jest wyjątek kiedy pasożyt zabija żywiciela a sam potrafi przetrwać. Jak pokazują ostatnie lata pasożyt poddany ostrej selekcji poprzez lecznie potrafi przystosować się do nowych warunków znacznie szybciej niż same pszczoły.
Tutaj pragnę, aby Pan się zapoznał z artykułem pt "Koewolucja między Apis mellifera i Varroa destructor" opublikowanym w Pszczelarstwie 10/2012, gdzie ta sprawa jest przedstawiona. Propozycja namnażania pszczół z rodzin które przetrwały bez leczenia jest słuszna w celu uzyskania populacji pszczół radzących sobie z pasożytem, Jednak należy pamiętać, że matki pszczele nie mogą unasieniać się naturalnie,  ponieważ w środowisku będą trutnie, przekazujące odmienne cechy niż te, które chcemy posiadać u pszczół odpornych na warrozę. Pozostaje więc inseminacja matek pszczelich, co jest realne, ale w przypadku kiedy próbę braku leczenia przeżyje niewielka populacja pszczół to uzysaknie od nich trutni bardzo zmniejszy pulę genów w populacji następnych pokoleń pszczół. Proszę o rozwianie moich watpliwosci jeśli to możliwe.
Pozdrawiam,(...)


Dzień Dobry Panu,
dziękuję za tą wiadomość.
(...), napiszę to z punktu widzenia praktyka-amatora pszczelarstwa, a nie naukowca, bo naukowcem nie jestem. 
Przyznam, że nie czytałem tego artykułu, o którym Pan pisze - z chęcią bym się z nim zapoznał. Jeżeli nie byłby to kłopot, a ma Pan go u siebie poprosiłbym o przesłanie skanu. 
Pana obawy dotyczące kwestii genetycznych rzecz jasna nie są pozbawione podstaw. Jasne jest, że jedna czy nawet sto rodzin odpornych nie jest w stanie przekazać tej odporności nie przejmując w zamian "genów nieodpornych". Ta odporność po prostu by się zgubiła. Dlatego to co Pan pisze jest całkowitą prawdą w przypadku postrzegania pojedynczych rodzin - musielibyśmy wszystkie obserwować, oceniać, stosować sztuczną inseminację itp itd - przy wszystkich tego negatywnych konsekwencjach związanych z ograniczeniem bioróżnorodności (proszę popatrzeć co po latach selekcji opartej na sztucznej inseminacji stało się u Juhani Lundena - jego własne wnioski są takie, że musi przejść ponownie do unasiennienia z wolnego lotu. nie wiem czy Pan śledzi jego dokonania?). Dlatego nie możemy patrzeć na pszczoły (i na roztocza) jako na poszczególne kolonie czy osobniki - musimy patrzeć szerzej: na całą populację. Poszczególne rodziny są dla nas cenne z ekonomicznego punktu widzenia (ja tego absolutnie nie neguję, bo wiem ile wydaję na pszczoły), ale z punktu widzenia populacji są tylko właściwą lub niewłaściwą drogą do rozwoju gatunku. Uważam, że każda nieprzystosowana rodzina jest właśnie tą "niewłaściwą" drogą. Gdy rodzina umiera to boli i serce i portfel, ale patrząc globalnie to taki stan jest tylko zamknięciem ewolucyjnego ślepego zaułka. Zgadza się Pan ze mną?

Poza tym moje słowa o wspólnym równoważeniu populacji pszczoły i warrozy oparte są na pewnej "idealnej" (żeby nie napisać "idealistycznej") wizji, że wszyscy pszczelarze nagle odstawiają chemię (globalnie lub w obszernym regionie). Jestem głęboko przekonany, że wówczas nastąpiłaby sytuacja o jakiej napisałem w publikacji. Jak pisałem wyżej nie znam artykułu jaki Pan wspomniał, ale śmiem domniemywać - znając sytuację pszczelarską - że oparty był na pewnym błędzie metodologicznym. Tj. do badań wzięto populacje w niezrównoważonym stanie. Czyli tą populację, w której zwalczamy jeden organizm (wzmacniając presję na niego), a ratujemy "na siłę" drugi (tak naprawdę "niszcząc" jego przystosowania). Żeby badania były dla mnie wiarygodne powinny odbywać się w warunkach, w których od lat (dziesięcioleci?) nie ingeruje się w procesy przystosowawcze obu gatunków - na dziś być może takie badania można by przeprowadzić w kilku miejscach na świecie: w niektórych rejonach Afryki czy Ameryki Południowej i Środkowej (np. wśród pszczół tzw. zafrykanizowanych) czy może w kilku pasiekach USA (np. u Dee Lusby czy Kirka Webstera, którzy prowadzą pasieki po blisko 1000 pni bez zwalczania pasożyta, a więc można by uznać, że lokalny udział genetyki ich pszczół i "ich warrozy" jest wystarczający dla uznania, że tam te populacje względnie się równoważą). Nie wydaje mi się, żeby przeprowadzenie takich badań w jakimkolwiek miejscu Europy było na dziś wiarygodne. Jak pisałem chętnie przeczytam o założeniach tamtych badań, ale ich wyniki prawdopodobnie będzie można zakwestionować z punktu założenia metodologicznego.  

Pszczelarstwo naturalne oparte na selekcji naturalnej przyjmuje więc inne podstawy. Nie możemy skupiać się na "genach odporności" poszczególnej rodziny pszczelej (oczywiście: to jest bardzo ważne, nie możemy tego lekceważyć i należy takie pszczoły wyszukiwać i włączać do lokalnych populacji), ale musimy oprzeć się na lokalnym przystosowaniu pszczół i bioróżnorodności (ale tej weryfikowanej przez selekcję naturalną, bo sprowadzanie "wszystkiego co lata" i dalej ratowanie "za wszelką cenę" nie ma długofalowo absolutnie sensu). Z tego co piszą pszczelarze organiczni z USA kluczem jest po prostu lokalne przystosowanie (upraszczając: dzikość populacji), a ważne to jest z następujących powodów:
- lepsze zimowanie z przerwą w czerwieniu dostosowaną do warunków zimowych - jeżeli pszczoła nie będzie czerwić 3 lub 4 miesiące zamiast 1 czy 1,5 miesiąca, to znacznie większy procent roztoczy nie przetrwa zimy (umrą po prostu te "starsze"). Wniosek (dla mnie): selekcja pszczół na burzliwy i stały rozwój w sezonie jest błędem ewolucyjnym, bo w efekcie skraca przerwę w zimowym czerwieniu.
- przerwa w czerwieniu w sezonie, spowodowana najczęściej rójką - nie tylko następuje podział pasożyta w rodzinie (a pszczoły mają większą dynamikę rozwoju niż pasożyt), ale też następuje przerwa w czerwieniu w obu rodzinach (rójce i macierzaku), a więc opuszczamy pokolenie lub dwa pokolenia roztoczy. Wniosek (dla mnie): selekcja na brak rojliwości jest błędem ewolucyjnym, bo przez to mamy w jesieni w ulach więcej pasożytów niż moglibyśmy mieć (oczywiście "problemem" tego stanu jest też to, że mamy więcej miodu...). Dodatkowo brak (ograniczenie ilości) rójek przeciwdziała odnowieniu dzikich populacji, które i tak mają coraz mniej dzikich siedlisk.
- radzenie sobie z lokalnymi patogenami - Nie tylko warroza jest problemem. Jak pisałem w publikacji zrzucanie wszystkiego na pasożyta jest uproszczeniem. 
- lepsze trawienie lokalnych źródeł pokarmu (zwłaszcza spadziowych) - to sprzyja lepszemu wyjściu pszczół z zimy, ale także w czasie sezonu sprzyja lepszemu zachowaniu zdrowia (znaczenie diety dla zachowania zdrowia jest nie do przecenienia. W przypadku ludzi pewnie grubo ponad 50% schorzeń, zwłaszcza tzw. cywilizacyjnych, spowodowanych jest złą dietą i stylem życia). 
- umiejętność dostosowania się do warunków pogodowych - czyli np. tworzenie zbyt silnych rodzin na okresy suszy czy chłodów/deszczów przez pszczoły, które nie ograniczają czerwienia na "słabsze okresy" - a w większych rodzinach mogą łatwiej rozsiewać się patogeny.
itp itd

Mój wniosek ogólny jest taki, że nawet bez specyficznej odporności pszczół na warrozę, przy mocno lokalnej populacji (np. półdzikiej AMM, która gdzieś tu jeszcze się chowa po kątach) można wydłużyć życie rodziny pszczelej z roku czy dwóch do trzech czy czterech. A to nie tylko umożliwia względnie spokojniejszą selekcję pszczół, ale też znacząco zwiększa opłacalność hodowli (a w końcu po to te pszczoły mamy), a śmiertelność spada do akceptowalnego poziomu (niejednokrotnie przy leczeniu jest taka sama lub okresowo nawet wyższa).
A więc nawet bez ścisłej selekcji na cechy odporności na warrozę, przy "losowym" unasiennieniu naturalnym (zamiast unasiennienia sztucznego), możemy poprawiać los ogólnej populacji przez jej systematyczne ulokalnianie (do tego kluczem jest jednak selekcja naturalna własnych pszczół, a nie stałe sprowadzanie obcego materiału od hodowców, którzy za wszelką cenę ratują wszystkie rodziny, a rozmnażają wąską populację najmiodniejszych). Stąd ważna jest dzika populacja (a więc siedliska i naturalne uciekające rójki), a sytuacja nie jest tak beznadziejna jak by się mogło wydawać.  

Wracając do dalszych wątpliwości Pana: Czy roztocz przetrwa 10 czy nawet 20 dni bez rodziny pszczelej nie ma żadnego znaczenia gdy rodzina padnie w zimie (i tak varroa nie da rady przetrwać wówczas sama i przenieść się na inną rodzinę) lub gdy lokalnie padnie większa populacja pszczół (nie da rady przenieść się, bo nie będzie miał na co). I znów patrząc na poszczególną rodzinę czy konkretne roztocze ma Pan rację przekazując swoje wątpliwości - boli i serce i portfel. Ale patrząc na stały rozwój obu populacji (trzeba zacząć patrzeć globalnie i długofalowo), to albo ten roztocz zginie, albo, jeżeli nawet uda mu się przetrwać, jego udział w lokalnej populacji będzie minimalizowany z roku na rok, bo przeniosą się tylko niektóre z nich (czyli np. zamiast 1000 na żywej rodzinie przeżyje 100 czy 10). 

Pasożyt przystosowuje się szybciej niż pszczoły, bo następowalność pokoleń ma wielokrotnie wyższą niż pszczoły. Niestety nie będzie inaczej... Z obserwacji wynika, że zacieśnianie presji leczenia na pasożyta nawet przyspiesza tą następowalność pokoleń. Za to następowalność pokoleń pszczół jest znikoma. Proszę zastanowić się np. nad sytuacją, w której hodowca kupuje reproduktorkę i powiela ją przez 4 lata. Skutkiem tego roztocz miał kilkadziesiąt pokoleń na ewolucję, a pszczoły przez 4 lata praktycznie nie posunęły się o krok (cała nadzieja tylko w trutniach). Zgadza się? Wniosek: lecząc znów przyspieszamy ewolucyjne przystosowanie pasożyta do naszego leczenia. Zamknięte koło. A dla mnie długofalowy bezsens naszych-pszczelarskich działań ukierunkowanych na walkę z pasożytem. Niestety: im skuteczniej leczymy tym skuteczniej utrudniamy pszczelarzenie przyszłym pokoleniom i utrudniamy życie pszczole (jako globalnej populacji i gatunkowi, bo być może "ułatwiamy życie" poszczególnym osobnikom ... utrwalając nieprzystosowanie... - znów: zamknięte koło)... 

(...), przepraszam za przydługi mail... ale mam nadzieję, że odniosłem się do Pana obaw czy wątpliwości. Czy nasze postulaty są słuszne? Ja wierzę, że tak. Dla mnie ważne jest też, że wzbudzają zainteresowanie, wątpliwości i refleksje mądrych ludzi. A każdy i tak zrobi co uważa za słuszne i właściwe...
z poważaniem.

wtorek, 10 maja 2016

"Może pan sobie zażyczyć samochód w każdym kolorze byle by był to czarny", czyli kolejna publikacja w "Pszczelarstwie"

W majowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazał się kolejny mój artykuł pisany pod patronatem Stowarzyszenia Pszczelarstwa Naturalnego "Wolne Pszczoły" (został umieszczony na jego stronie). Dziękuję innym członkom Stowarzyszenia, którzy wnieśli swoje uwagi i pomogli nadać taki właśnie kształt poniższej publikacji.


"Może pan sobie zażyczyć samochód w każdym kolorze byle by był to czarny"


W marcowym numerze „Pszczelarstwa” ukazał się artykuł pana Marka Lasockiego pod tytułem „Polemika”. Autor odnosi się do napisanych przeze mnie oraz Łukasza Łapkę artykułów, które zostały opublikowane w numerach „Pszczelarstwa” w listopadzie i grudniu poprzedniego roku. Cieszę się, że została podjęta dyskusja na ten kontrowersyjny temat gdyż pomimo olbrzymiej śmiertelności pszczół wielu pszczelarzy nie docenia ogromu problemów, z jakimi mierzy się dzisiejszy świat pszczelarski. „Osypały ci się pszczoły? Ot, zaniedbałeś swoją pasiekę, niewłaściwie przeprowadziłeś zabiegi”. To często ich jedyna konkluzja, w której winą za stan zdrowia pszczół obarcza się pojedyncze – nierzadko Bogu ducha winne osoby. A problem jest o wiele poważniejszy niż mniejsze czy większe zaniedbania pszczelarzy. Pamiętajmy, że mamy do czynienia ze stworzeniem, które jeszcze około czterdzieści czy pięćdziesiąt lat temu było względnie samowystarczalne i zdolne do życia bez jakiejkolwiek ingerencji człowieka. Niegdyś owady te opanowały praktycznie cały świat, a dziś ich zdolność do funkcjonowania w naturze jest znikoma lub żadna. Drogą do rozwiązania tego problemu jest próba dotarcia do jak najszerszego kręgu odbiorców i zmiany ich świadomości ekologicznej i pszczelarskiej. W tym miejscu, przy okazji, chcielibyśmy podziękować redakcji miesięcznika „Pszczelarstwo” za udostępnienie nam paru stron na nasze teksty. Nie przedłużając, przejdę do analizy argumentów zamieszczonych w „Polemice”. Nie jestem w stanie odnieść się jednak całości argumentacji z uwagi na ograniczoną objętość publikacji.

Pierwszym zarzutem kierowanym przeciwko proponowanym przez nas rozwiązaniom jest możliwość doprowadzenia do, jak to określił Autor, „pszczołobójstwa”, czy też „hekatomby pszczół”, czyli potencjalnego zagrożenia wyginięciem pszczół na przestrzeni maksymalnego okresu dziesięciu najbliższych lat. Wynika to z przyjętego przez Autora założenia, że Apis mellifera nie jest zdolna do współistnienia z roztoczem Varroa destructor we względnie zrównoważonej relacji pasożyt-żywiciel. Nieporozumieniem jest wskazywanie, że powoływaliśmy się przy tym na takąż relację z innym gatunkiem pszczoły, tj. Apis ceranea (pszczoła wschodnia) – owszem została wspomniana, ale nie stała się podstawą naszych założeń. Otóż doświadczenia ze świata dowodzą, że pszczoła miodna (Apis mellifera) posiada praktycznie dokładnie te same przystosowania do radzenia sobie z roztoczem, co pszczoła wschodnia. Są to w szczególności opisywane przez nas w jednym z artykułów zachowania VSH, grooming, podstawowa higieniczność, a ponadto stosowanie przerwy w czerwieniu w okresie sezonu (rójka, ewentualne wstrzymywanie się w niesprzyjających warunkach środowiskowych), długa przerwa w czerwieniu zimą (niestety eliminowana w procesie hodowli), chemiczne wstrzymywanie rozmnażania roztoczy przy użyciu feromonów, kierowanie siły uderzenia pasożyta na trutnie (to również niwelowane jest przez pszczelarzy poprzez „walkę z trutniami” i stosowanie powiększonej komórki robotnic). Prawdopodobnie takich „odpowiedzi” pszczół na obecność roztoczy jest znacznie więcej, jednak powyższe są wymieniane w literaturze i wielu pszczelarzy docenia ich znaczenie dla kontroli liczby roztoczy przez same pszczoły. Należy podkreślić raz jeszcze, że w wielu miejscach na świecie funkcjonują pasieki, które od lat nie stosują żadnych metod zwalczania roztoczy (nie tylko chemicznych, ale również mechanicznych, np. ramki pracy). O wielu przykładach można poczytać na amerykańskim forum Beesource.com (patrz tu: http://www.beesource.com/forums/forumdisplay.php?251-Treatment-Free-Beekeeping) i jest ich naprawdę dużo (przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych, gdyż tam ruch pszczelarzy nieleczących jest wyjątkowo prężny i ma bardzo długą historię, sięgającą praktycznie samych początków pojawienia się Varroa). Pszczelarze ci w sporej większości twierdzą, że ich wieloletnie straty nie odbiegają znacząco od strat sąsiadów leczących pszczoły, a zbiory miodu, choć niejednokrotnie mniejsze niż w pasiekach opartych o „komercyjną pszczołę” (czytaj również: wymagającą leczenia, by mogła przetrwać), nie pozostawiają wiele do życzenia. Wielu pszczelarzy ocenia je na około 60% zbiorów pszczelarzy leczących, mimo że ci pierwsi zostawiają pszczołom miód na zimę. Moim zdaniem negowanie zdolności pszczół (jako gatunku) do współistnienia z pasożytem jest przejawem potrzeby usprawiedliwiania stosowania coraz większej ilości substancji chemicznych w pasiekach.

W Stowarzyszeniu „Wolne Pszczoły” postanowiliśmy między innymi zbierać jak najwięcej informacji o pszczelarzach nie leczących pszczół na terenie Polski. Trafiliśmy na przypadki pasiek pozostawionych bez dozoru (na przykład po śmierci pszczelarza), które po okresie załamania zaczęły się powoli odbudowywać (rójki zasiedlały opuszczone ule, zabudowując przestrzeń ulową na dziko). Przykładem może być choćby pasieka pszczelarza, który skontaktował się z naszym stowarzyszeniem. Odziedziczył ją po zmarłym członku rodziny i pasieką tą nikt nie zajmował się przez sześć lat. Według relacji owego pszczelarza pierwsze 4 lata przetrwało 5 rodzin z 50, natomiast jesienią szóstego roku żyło już 15 rodzin – nastąpiło więc samoistne zapszczelenie kolejnych 10 „martwych uli” przez rójki. Te pszczoły funkcjonują „na dziko” bez przeglądów i jakiejkolwiek pomocy. Dla wielu być może taka śmiertelność i idące za tym wyniki ekonomiczne byłyby nie do przyjęcia, ale ten przykład miał tylko zobrazować możliwości adaptacyjne pszczoły miodnej oraz siłę przyrody pozostawionej samej sobie. O takich i podobnych przykładach słyszeliśmy wielokrotnie.

Jako kolejny głos w tej dyskusji można przytoczyć słowa dra hab. Pawła Chorbińskiego: "To, że mamy dzisiaj warrozę w naszych pasiekach, jest konsekwencją umowy sprzed trzydziestu lat; obiecaliśmy bowiem, że dostarczymy Państwu lek, który zabije warrozę. Gdybyśmy nie dostarczyli tego leku, spowodowałoby to wyginięcie 98 procent pogłowia pszczół, ale dziś mielibyśmy pszczoły wolne od pasożyta". Godne uwagi w tym kontekście są również słowa dr hab. Małgorzaty Bieńkowskiej („Czy możliwa jest hodowla pszczół odpornych na pasożyta Varroa destructor” z materiałów VI Lubelskiej Konferencji Pszczelarskiej): „Jeżeli nie będzie praktykowana kontrola poziomu porażenia przez V. destructor większość pszczół nadal będzie narażona na śmierć, ale po kilkunastu latach naturalnego doboru może powstać nowa populacja odporna na obecność tego pasożyta. Wiąże się to jednak z tym, że w trakcie takiego procesu pszczoły stracą cenne właściwości z ekonomicznego i pszczelarskiego punktu widzenia. Dlatego naturalna selekcja w takim kontekście nie nadaje się do przeprowadzenia w Europie”. Ten ostatni cytat powinien być odpowiedzią na zarzut Autora „Polemiki”, jakobyśmy „stawiali pszczelarzy w roli bezwzględnych ciemiężycieli pszczół – „za jeden słoik miodu więcej””. Być może często pasjonaci, amatorzy pszczelarstwa wcale nie kierują się świadomie wspomnianym „jednym słoikiem”, ale fora pszczelarskie aż huczą od pytań młodych pszczelarzy szukających „miodnych” pszczół dla siebie już na sam początek. Nie pytają o to, jakie pszczoły będą na przykład najlepiej zimować w ich warunkach, czy które będą najbardziej odporne na choroby, a właśnie o miodność czy łagodność (za to pytają już na starcie o to, jak zwalczać roztocze, choć nawet nie widzieli jeszcze na swojej działce ani własnej pszczoły, ani też „własnego” roztocza). Niestety, ta motywacja rozbudzana jest przez doświadczonych kolegów – często zawodowców – a właśnie olbrzymia pasja powoduje zwiększone ambicje w osiąganiu „dobrych wyników”. Nie znaczy to jednak, że potępiamy samą ideę chęci i potrzeby osiągnięcia „dobrych wyników” - zauważamy tylko, czym kierują się pszczelarze przy doborze pszczół. A przecież dziś już dostępne są pszczoły dające zdecydowanie większe niż przeciętne szanse w walce z warrozą, gdyż selekcjonowane są na zachowania ograniczające populację pasożyta (na stronie Stowarzyszenia zrobiliśmy małe podsumowanie tego, co można kupić w Europie: http://wolnepszczoly.org/matki-pszczele-na-ktore-czekamy-w-naturalnych-pasiekach/). Pszczelarze jednak wolą być wierni hodowcom gwarantującym ponadprzeciętne wyniki miodowe. Być może wynika to z braku wiary w możliwości radzenia sobie pszczół z roztoczem – dokładnie tego samego braku wiary, który przejawia Autor „Polemiki”. Pszczoły bardziej odporne na warrozę nie będą „cudowne” jak oczekują pszczelarze i Pan Lasocki. One po prostu z większym prawdopodobieństwem wykażą cechy, które pozwolą im na skuteczną walkę z roztoczem. Chodzi właśnie o to, aby więcej niż przytaczane przez Pana Lasockiego 16,6% pszczół próbowało usunąć z siebie pasożyta, a skuteczność tych zabiegów pozostawała większa niż 1%. Nie oczekujemy przy tym zmiany nastawienia pszczelarzy zawodowych, pozyskujących miód czy inne produkty w celu utrzymania siebie i rodziny. Oczekujemy na zmianę świadomości amatorów i pasjonatów, którzy na razie płyną z głównym nurtem w pszczelarstwie, gdyż prawdopodobnie nie znają alternatywy. To prawda, że jeden pszczelarz mający 5 uli w ogródku niczego nie zmieni, ale takich pszczelarzy amatorów i pasjonatów są w Polsce tysiące. To oni mają władzę w swoich rękach i mogą wymusić na hodowcach zmianę podaży, kreując popyt na inną pszczołę, niż ta obecnie dostępna na rynku. To amatorzy pasjonaci mogą siłą swojej liczebności i łączną siłą ilości posiadanych przez siebie rodzin pszczelich zmienić bieżącą sytuację. Muszą tylko mieć świadomość alternatywy, o której do tej pory mówiło się w Polsce niewiele.

Autor „Polemiki” zarzuca nam również, że propagując dobór (wbrew temu, co Pan pisze, dobór nie zawsze jest „losowy”, choć nie zawsze musi być nastawiony na odporność na pasożyta) i selekcję naturalną i krytykując sposób postępowania hodowców, sami jako remedium proponujemy selekcję cech pszczół pod kątem higienicznym. Wszyscy wiemy, jakie pszczoły posiada 99% pszczelarzy. Pszczoły te nie przejawiają pożądanych zachowań higienicznych (przejawiają za to coraz wyższą miodność i łagodność pozwalającą na pracę bez kapelusza), a ich szanse na przetrwanie w starciu z roztoczem są znikome. Doskonale wiemy to zarówno my w Stowarzyszeniu jak i Pan Marek Lasocki oraz praktycznie wszyscy pszczelarze. Selekcja może być pierwszym krokiem tak zwanego „okresu przejściowego”, w którym teoretycznie (w naszym, ludzkim rozumieniu – być może błędnym, kto wie?) jesteśmy w stanie zwiększyć szanse pszczół na obronę przed roztoczem. Obserwując we własnej pasiece kilka cech przez kilka lat, jesteśmy w stanie upowszechnić zachowania sprzyjające walce z warrozą w puli genetycznej naszych lokalnych pszczół. Wcale nie jesteśmy pewni, czy ten krok na pewno przyniesie pożądany skutek, ale teoretycznie może zapobiec „rozszerzonemu samobójstwu” i zwiększyć możliwości przeżycia większego procenta populacji w toku selekcji naturalnej. Z racji naszych (zwłaszcza moich) wątpliwości, w podsumowaniu jednego z artykułów podkreśliliśmy tę niepewność, podobną wątpliwość wyraził również Autor „Polemiki”. W procesie selekcji cech pożądanych (zgodnie z pewnym założeniem hodowlanym), w czasie okresu przejściowego jeden z nas stosował ograniczone ilości olejków (tymolu), co też zostało w „Polemice” skrupulatnie wypomniane. Mogę tu przytoczyć dokładnie ten sam argument, jaki przytoczyłem parę zdań wyżej – powodem zastosowania olejku była potrzeba wspomożenia procesu hodowlanego w okresie przejściowym. Wydaje się, że nie stoi to w sprzeczności z długofalowym celem pierwszego etapu selekcji, jakim, w myśl założeń, jest „zagęszczenie” pożądanych cech w lokalnej populacji.

Autor „Polemiki” wielokrotnie odwołuje się do zasad ewolucji gatunków. Mam jednak wrażenie, że nie do końca rozumie procesy kształtowania współzależności gatunków – również tych w relacji pasożyt-żywiciel, a w szczególności relacji Apis melliferaVarroa destructor. Słusznie wskazano, że Varroa jest gatunkiem inwazyjnym, niemniej jednak dziś już musimy go – niestety – uznać za naturalnego pasożyta pszczoły miodnej, choć historycznie takim nie był. Nie możemy zamykać oczu na stan faktyczny: Varroa jest z nami i już zawsze będzie. Zastanawiam się jaką alternatywną metodę trzeba by zaproponować, skoro dotychczasowe próby „wybicia roztocza do nogi” nie przyniosły i nie przynoszą pozytywnych rezultatów (osobiście uważam, że w przyszłości również nie mają najmniejszych szans na sukces). Jedyną długofalową drogą do rozwiązania problemu jest „nauczenie” (proszę znów wybaczyć uproszczenie) obu gatunków współistnienia. I nie da się tego robić przeciwko naturze, niwelując presję selekcyjną na jeden z nich, a zacieśniając presję na drugi, gdyż nie prowadzi to w kierunku wytworzenia naturalnej równowagi.

W „Polemice” zanegowano możliwość szybkiego wytworzenia przystosowań ewolucyjnych (Autor zakłada, że potrwa to minimum dziesięć tysięcy pokoleń, co w przypadku pszczół równe jest w przybliżeniu dziesięciu tysiącom lat), a zakładane przez nas (i dowiedzione przez dziesiątki przykładów ze świata – porównaj forum Beesource i doświadczenia pszczelarzy organicznych) szybkie, wręcz kilkuletnie przystosowanie nazywa mitem. Doświadczenia pszczelarzy (również w Polsce), wskazują, że niegdyś skuteczny zabieg „4x4” (4 zabiegi apiwarolem co 4 dni) nie są już skuteczne z uwagi na przyspieszenie (lub zmianę) cyklu rozwoju roztocza spowodowane leczeniem. Obserwacje (porównaj doświadczenia opisane przez hodowcę pszczoły Elgon, Erika Osterlunda: http://www.elgon.es/diary/?p=799) wskazują, że Varroa bądź to przyspieszyła cykl życiowy i reprodukcję, bądź to nauczyła się wchodzić do komórki pszczelej, gdzie przeczekuje potencjalne zagrożenie oddziaływania chemii. Zabieg, który był skuteczny jeszcze parę lat temu, dziś już nie jest – i niezależnie od tego, czy wynika to ze zmiany cyklu życiowego roztoczy, czy też wykształcenia oporności na stosowane leki, świadczy to o błyskawicznej zmianie ewolucyjnej na przestrzeni maksymalnie kilkudziesięciu pokoleń. Już sam ten fakt dowodzi, że ewolucja nie musi czekać dziesiątek tysięcy lat aby wywrzeć zmiany. Im silniejsza presja tym zmiany będą szybsze i głębsze. Odporność roztoczy na presję leczenia świadczy dla mnie o ich „wzmocnieniu”. Czy leczenie „osłabia” pszczoły? Jeśli zdejmiemy z pszczół ewolucyjną presję wywieraną przez roztocze (poprzez leczenie) i dodamy do tego negatywne skutki toksyn, bezwzględnie osłabimy tym pszczoły. Chyba każdy pszczelarz śledzący wieloletnie cykle życiowe pszczół, ma świadomość, że każdego roku statystycznie (z rocznymi odchyleniami) zwiększa się śmiertelność pszczoły miodnej. Zamiast maleć, co mogłoby świadczyć o budowaniu przystosowania, rośnie. W przypadku silnej presji ewolucyjnej przyroda przystosowuje gatunki do przetrwania za pomocą tak zwanych „wąskich gardeł” (z niezrozumiałych dla mnie względów Autor „Polemiki” uznaje je za zagrożenia dryfem genetycznym – osobiście daleko większe zagrożenie ograniczenia puli genetycznej upatruję w pracy hodowlanej i inbredzie). Pszczelarze stosują przecież bardzo silną presję na roztocze, a ono mimo to przeżywa. Dlaczego więc odmawiamy tej zdolności innemu gatunkowi? Skoro zasada „wąskiego gardła” sprawdza się w przypadku adaptujących się roztoczy, dlaczego nie miałaby się sprawdzić w przypadku pszczół? Zgadzam się z Autorem „Polemiki”, że mechanizmy obronne dzisiejszych pszczół są wykształcone na niskim poziomie. Pszczelarze niestety - zapewne nieświadomie - robią wszystko, co w ich mocy, żeby te mechanizmy powstrzymać. W tej sytuacji - zgodnie z twierdzeniem Autora „Polemiki” - droga do wyhodowania pszczoły miodnej odpornej na warrozę wydaje się faktycznie bardzo odległa.

Autor „Polemiki” podkreśla również, że ewolucyjnie roztocze Varroa „nie będzie stało w miejscu”. To prawda. Żaden organizm nie „staje w miejscu” w rozwoju - każdy płynnie i stale dostosowuje się do zmieniających się warunków środowiskowych. Nie znaczy to jednak, że roztocz będzie systematycznie zwiększać swoją zjadliwość – ewolucja może także doprowadzić do jej zmniejszenia. Pamiętajmy, że organizm dostosowuje się do bieżących warunków poprzez eliminację tych, które nie są przystosowane. W toku ewolucji nie zawsze „wygrywa” największy, najszybszy, najzwinniejszy, a czasem ten, który po prostu lepiej gospodaruje zasobami, skuteczniej unika zagrożeń, czy... nie zabija swojego żywiciela. Oznacza to, że jeżeli pozostawimy pszczoły bez leczenia, to umrą te pszczoły, które nie mają wykształconych wystarczających mechanizmów obronnych, ale razem z nimi umrą te roztocza, które najdoskonalej obchodzą pszczele „zabezpieczenia” (upraszczając np. te, które rozmnażają się najszybciej). Jeżeli jednak roztocza wykażą się wielką zjadliwością, wówczas zabiją swoich żywicieli na dużym terenie i z braku możliwości kontynuowania cyklu rozwojowego, umrą wraz z żywicielem. Selekcja naturalna obu gatunków będzie odbywać się więc w kierunku skumulowania u pszczół cech pozwalających na radzenie sobie z Varroa oraz zmniejszenia zjadliwości u pasożyta. Na przykład przeżyją te roztocza, które rozmnażają się wolniej i pozwalają na dłuższe przetrwanie żywiciela – takie właśnie zachowanie świadczyłoby o lepszym przystosowaniu roztocza, gdyż zapewnia mu przetrwanie. Oczywiście ingerencje i chemia zaburzają naturalne cykle przystosowań. W historii badań biologicznych stwierdzono bardzo dużo przypadków ewolucyjnych „kroków w tył” – pierwsze zapisy na ten temat zostały sporządzone przez Karola Darwina jeszcze przed sformułowaniem teorii ewolucji. Zauważył on np. utratę zdolności lotu przez niektóre ptaki czy utratę zmysłu wzroku przez ssaki żyjące pod ziemią. Dziś dla nas jest to oczywiste, ale nie zawsze zastanawiamy się, jakie może to mieć konsekwencje. A oznacza to, że organizmy nie zawsze muszą doskonalić posiadane cechy czy zachowania, a czasem pewne gatunki mogą utracić pewne przystosowania, jeżeli będzie to korzystne dla ich przetrwania (zachowanie jakiegoś przystosowania ma swoją cenę). Podsumowując, nie chodzi zatem o to, by pszczoły poddane selekcji naturalnej pozbyły się ze środowiska „stojącego w miejscu” pasożyta, ale o to, by oba gatunki zrównoważyły swoją relację w sposób, który umożliwiłby im obu przetrwanie. Doprowadzenie do takiego stanu jest możliwe nie tylko w teoretycznych i życzeniowych rozważaniach, ale zostało dowiedzione empirycznie w zagranicznych pasiekach.

Autor przywołał również fakt, że roztocza są nosicielami innych problemów (przenoszą patogeny powodujące najróżniejsze schorzenia). Jest to prawda. Ale prawdą jest, że obecnie, kiedy w pasiekach używa się znacząco więcej chemii niż kiedykolwiek w historii, pszczoły są coraz bardziej podatne na schorzenia, które niegdyś nie były problemem. I twierdzenie, że to tylko przez roztocza jest półprawdą i uproszczeniem. Pszczoły stały się bowiem bardziej podatne na choroby z uwagi niszczenie ich mechanizmów odpornościowych przez chemię.

W „Polemice” Autor przywołał postać Kirka Webstera (www.kirkwebster.com), jednego z „guru wolnego pszczelarstwa”. Co ciekawe, pisze o nim z ironią, nawiązując do jego wypowiedzi, jakoby warroza była „przyjacielem i sprzymierzeńcem” pszczół. Zdanie wyrwane jest z kontekstu i mam świadomość, że brzmi ono dla większości pszczelarzy szokująco. Nie da się jednak ukryć, że Kirk Webster prowadzi komercyjną pasiekę (z której się utrzymuje), nie zwalczając roztoczy. Robi to od parunastu lat. Przywoływanie jego postaci w ironicznych stwierdzeniach, mające na celu podkopanie jego dorobku, jest co najmniej dziwne, bo przecież cały świat pszczelarski pragnąłby mieć takie sukcesy i osiągnięcia, jak wspomniany pszczelarz (zakładam jednak, że większość pszczelarzy nie jest świadoma sukcesów czy w ogóle istnienia pana Webstera). Proponuję najpierw zapoznać się z jego dorobkiem i wówczas ewentualnie wygłaszać opinie na jego temat. Kirk Webster faktycznie traktuje roztocza jako „sprzymierzeńców” - sprzymierzeńców w prowadzonej systematycznie selekcji naturalnej, która eliminuje z jego pasieki osobniki najsłabsze, podatne na choroby, nie radzące sobie z bieżącymi warunkami środowiskowymi. Warroza jest w jego pasiece papierkiem lakmusowym nieprzystosowania. Eliminacja następuje w całkowicie akceptowalnym procencie – podejrzewam, że niższym, niż w niejednej pasiece, w której do zwalczania roztoczy używa się twardej chemii. Kirk Webster wymieniał również doświadczenia z fińskim pszczelarzem Juhanim Lundenem, który nie zwalcza roztoczy od 2008 roku. Zainteresowanym proponuję zapoznanie się z publikacjami tego pszczelarza. Można z nich wyciągnąć wiele ciekawych wniosków.

Na koniec muszę stwierdzić, że obawy Pana Lasockiego dotyczące eliminacji pszczół i olbrzymiej katastrofy ekologicznej i ekonomicznej powodowanej przez nasze Stowarzyszenie, są stanowczo przesadzone, gdyż jedynie garstka osób podejmuje działania w kierunku selekcji naturalnej pszczół. Tym samym nic nie „zagraża” znaczącej większości ze wspomnianego w „Polemice” miliona dwustu tysięcy rodzin pszczelich. Osobiście uważam, że zarówno ekonomia, jak i ekologia skorzystałyby na jednorazowym gwałtownym odstawieniu chemii. Populacje pszczół, wbrew pozorom, bardzo łatwo się odbudowują i można do tego wykorzystać najróżniejsze metody gospodarki pasiecznej. Organiczni pszczelarze amerykańscy (np. Sam Comfort – http://anarchyapiaries.org/, czy Samuel Parker – http://www.tfb.podbean.com/) propagują na przykład metodę nazywaną przez nich „Pszczelarskim Modelem Ekspansji”, polegającą na błyskawicznym namnażaniu rodzin pszczelich – jedną rodzinę dzielą na maksymalną liczbę małych odkładów (wręcz „weselnych”), które do zimowli powoli dochodzą do siły. W ten sposób można z jednej rodziny zrobić nawet do dziesięciu rocznie, co z naddatkiem rekompensuje bieżące straty (amerykanie nazywają to „outbreeding Varroa”). Rzecz jasna, z takich rodzin miodu nie będzie (a często wymagają one wręcz karmienia) – wracamy więc, niestety, do problemu „jednego słoika”... Według doświadczeń owych pszczelarzy, metoda ta pozwala na przestrzeni kilku lat doprowadzić do bardzo wysokiej przeżywalności rodzin pszczelich, co z kolei umożliwia stworzenie pasieki ekonomicznie opłacalnej, a nie wymagającej przy tym zwalczania roztoczy. W pszczelarstwie naturalnym problemem jest indywidualna wydajność rodziny pszczelej i konieczność ograniczenia intensywnych metod pasiecznych (argumenty ekonomiczne). Ale pasjonaci i amatorzy nie są aż tak związani ekonomią, jak zawodowcy. Mogą prowadzić własną selekcję wspomaganą naturalnymi procesami, ale mogą również czerpać z dorobku innych – wybór należy do nich. Mam nadzieję, że wraz ze wzrostem świadomości ekologicznej i pszczelarskiej, przy zakupie matek, będą oni wybierać te, mające już za sobą „wąskie gardło ewolucyjne”, a nie te, które gwarantują „o jeden słoik więcej”. W tym tkwi potencjalna siła idei pszczelarstwa naturalnego i na tym opiera się nadzieja naszego Stowarzyszenia. Proces ten można rozłożyć na lata, nie narażając miliona rodzin pszczelich na „hekatombę”. Pszczelarze często nie dostrzegają olbrzymich negatywnych zmian w genetyce pszczoły jakie spowodowali. Twierdzą, że akceptują przyrodę i przyjmują wszystko to, co przyroda im daje. To przywodzi mi na myśl cytat amerykańskiego przemysłowca Henrego Forda, który pierwszy wprowadził taśmową produkcję do manufaktur, tworząc tym samym nowoczesną fabrykę: Może sobie pan zażyczyć samochód w każdym kolorze, byle by był to czarny”. Pszczelarze również akceptują naturę tylko wówczas, gdy pszczoły spełniają ich oczekiwania: są miodne, łagodne, nierojliwe, a ich rozwój w sezonie jest szybki i przewidywalny. Niegdyś pszczoła taka nie była. Pozwolę sobie zakończyć ten artykuł nawiązaniem do zakończenia „Polemiki”. Autor pisze: „W obecnej sytuacji obawiam się, że zachęcają Panowie do zrobienia kroku naprzód przez kogoś, kto stoi nad przepaścią”. Otóż czasem trzeba skoczyć w przepaść, aby rozwinąć skrzydła.


czwartek, 5 maja 2016

Moje nowe narzędzie pszczelarskie

Ostatnio zamówiłem u kowala zajmującego się nierdzewką narzędzie pszczelarskie. Ni to nożyk ni to dłuto.
Nie mam pomysłu jak je nazwać więc nazwałem je "narzędzie"... to pewnie tak jak po angielsku o wszystkim można powiedzieć po prostu "device". Zamówiłem je specjalnie do pracy z ramkami bezwęzowymi i bez dolnych beleczek. Powiedzmy, że jest ono odpowiedzią na specyfikę pracy z ramkami bez węzy. Z jednej strony narzędzia znajduje się nożyk pionowy (ustawiony wzdłuż metalowego pręta), a z drugiej nożyk poziomy (w poprzek - taka jakby "łopatka). Nożyk pionowy ma służyć do docinania plastra przy bocznych beleczkach, a nożyk poziomy do podcinania plastra w ramce bez dolnej beleczki, który będzie dobudowany do ramek znajdujących się w niższym korpusie. Tak to sobie wymyśliłem. Oczywiście podobne narzędzia stosują pszczelarze pracujący na snozach więc rzecz jasna nie jest to jakiś oryginalny pomysł. Zresztą jak pisałem już kiedyś: niczego co stosuję u siebie nie wymyśliłem osobiście. Internet jest pełny wiedzy i różnych patentów - wystarczy poszperać.

Narzędzie odebrałem około 2 tygodnie temu, a w ostatni weekend udało mi się je potestować w czasie przeglądu uli. Jeden z Elgonów zaczął budować pod kątem około 30 stopni do górnej beleczki ramki, a kilka plastrów w innych rodzinach miało wygięte rogi, które wymagały korekty. I przyznać muszę, że nożyk pionowy spełnia wszystkie moje oczekiwania. Pozwala na łatwe podcięcie i wyprostowanie krzywych plastrów. Działa lepiej niż dłuto pasieczne czy zwykły nóż, którego zdarzało mi się używać do takich celów. Całość jest wygodna do pracy i poręczna, a moje obawy o to, że jeden z nożyków będzie mi przeszkadzał gdy będę używał drugiego okazały się przesadzone.
Do tej pory nie udało mi się jednak przetestować nożyka poziomego. Ciekawe jak też i on spełni swoje zadanie...

Przy okazji muszę napisać, że u pszczół dość krucho... Słabo budują i nie idą do siły tak jakbym chciał. Pogoda nie rozpieszcza - cały kwiecień było zimno i mokro i tak też rozpoczął się maj. Wiele rodzin "jedzie na oparach" pokarmu... Mam nadzieję, że pogoda się wreszcie ustabilizuje. W każdym razie o żadnych podziałach rodzin na razie nie może być mowy.