No i jak zwykle się rozpisałem...
Witam Pana Serdecznie,
(...) jestem pszczelarzem, któremu bliżej jest do natury, niż do stosowania zabiegów chemicznych w pasiece. Dlatego z zainteresowaniem przeczytałem wszystkie Pana atykuły. Przez 5 lat prowadziałem pasiekę z różnym efektem przezimowania stosując jedynie kwas szczawiowy, mlekowy i preparat Beevital. Chciałbym powiedzieć, iż w wieloma Pana tezami mogę się zgodzić, jednak pewna sprawa skłoniła mnie do nawiązania z Panem kontaktu. Proszę traktować moją korespondencję jako dodatkowe żródło informacji a nie jako złośliwość z mojej strony w Pana kierunku.
Mianowicie stwierdza Pan, iż w toku ewolucji przy braku leczenia pszczół umrą te, które nie mają wykształconych mechanizmów obronnych, a wraz nimi te roztocza, które najdoskonalej obchodzą pszczele "zabezpieczenia" (upraszczając, np. te, które rozmnażaja się najszybciej)... Niestety z warrozą tak się nie dzieje szczególnie w przypadku kiedy tylko jednostki wejdą na tę drogę a cała reszta utrzymywanych pszczół pozostanie przy leczeniu. Otóż warroza potrafi przetrwać na plastrach bez pszczół przez 10 dni i w tym czasie te najbardziej zjadliwe osobniki zostaną przeniesione do innych rodzin, które rabują plastry wypszczelonej rodziny. To jest wyjątek kiedy pasożyt zabija żywiciela a sam potrafi przetrwać. Jak pokazują ostatnie lata pasożyt poddany ostrej selekcji poprzez lecznie potrafi przystosować się do nowych warunków znacznie szybciej niż same pszczoły.
Tutaj pragnę, aby Pan się zapoznał z artykułem pt "Koewolucja między Apis mellifera i Varroa destructor" opublikowanym w Pszczelarstwie 10/2012, gdzie ta sprawa jest przedstawiona. Propozycja namnażania pszczół z rodzin które przetrwały bez leczenia jest słuszna w celu uzyskania populacji pszczół radzących sobie z pasożytem, Jednak należy pamiętać, że matki pszczele nie mogą unasieniać się naturalnie, ponieważ w środowisku będą trutnie, przekazujące odmienne cechy niż te, które chcemy posiadać u pszczół odpornych na warrozę. Pozostaje więc inseminacja matek pszczelich, co jest realne, ale w przypadku kiedy próbę braku leczenia przeżyje niewielka populacja pszczół to uzysaknie od nich trutni bardzo zmniejszy pulę genów w populacji następnych pokoleń pszczół. Proszę o rozwianie moich watpliwosci jeśli to możliwe.
Pozdrawiam,(...)
(...) jestem pszczelarzem, któremu bliżej jest do natury, niż do stosowania zabiegów chemicznych w pasiece. Dlatego z zainteresowaniem przeczytałem wszystkie Pana atykuły. Przez 5 lat prowadziałem pasiekę z różnym efektem przezimowania stosując jedynie kwas szczawiowy, mlekowy i preparat Beevital. Chciałbym powiedzieć, iż w wieloma Pana tezami mogę się zgodzić, jednak pewna sprawa skłoniła mnie do nawiązania z Panem kontaktu. Proszę traktować moją korespondencję jako dodatkowe żródło informacji a nie jako złośliwość z mojej strony w Pana kierunku.
Mianowicie stwierdza Pan, iż w toku ewolucji przy braku leczenia pszczół umrą te, które nie mają wykształconych mechanizmów obronnych, a wraz nimi te roztocza, które najdoskonalej obchodzą pszczele "zabezpieczenia" (upraszczając, np. te, które rozmnażaja się najszybciej)... Niestety z warrozą tak się nie dzieje szczególnie w przypadku kiedy tylko jednostki wejdą na tę drogę a cała reszta utrzymywanych pszczół pozostanie przy leczeniu. Otóż warroza potrafi przetrwać na plastrach bez pszczół przez 10 dni i w tym czasie te najbardziej zjadliwe osobniki zostaną przeniesione do innych rodzin, które rabują plastry wypszczelonej rodziny. To jest wyjątek kiedy pasożyt zabija żywiciela a sam potrafi przetrwać. Jak pokazują ostatnie lata pasożyt poddany ostrej selekcji poprzez lecznie potrafi przystosować się do nowych warunków znacznie szybciej niż same pszczoły.
Tutaj pragnę, aby Pan się zapoznał z artykułem pt "Koewolucja między Apis mellifera i Varroa destructor" opublikowanym w Pszczelarstwie 10/2012, gdzie ta sprawa jest przedstawiona. Propozycja namnażania pszczół z rodzin które przetrwały bez leczenia jest słuszna w celu uzyskania populacji pszczół radzących sobie z pasożytem, Jednak należy pamiętać, że matki pszczele nie mogą unasieniać się naturalnie, ponieważ w środowisku będą trutnie, przekazujące odmienne cechy niż te, które chcemy posiadać u pszczół odpornych na warrozę. Pozostaje więc inseminacja matek pszczelich, co jest realne, ale w przypadku kiedy próbę braku leczenia przeżyje niewielka populacja pszczół to uzysaknie od nich trutni bardzo zmniejszy pulę genów w populacji następnych pokoleń pszczół. Proszę o rozwianie moich watpliwosci jeśli to możliwe.
Pozdrawiam,(...)
Dzień Dobry Panu,
dziękuję za tą wiadomość.
(...), napiszę to z punktu widzenia praktyka-amatora pszczelarstwa, a nie naukowca, bo naukowcem nie jestem.
Przyznam, że nie czytałem tego artykułu, o którym Pan pisze - z chęcią bym się z nim zapoznał. Jeżeli nie byłby to kłopot, a ma Pan go u siebie poprosiłbym o przesłanie skanu.
Pana obawy dotyczące kwestii genetycznych rzecz jasna nie są pozbawione podstaw. Jasne jest, że jedna czy nawet sto rodzin odpornych nie jest w stanie przekazać tej odporności nie przejmując w zamian "genów nieodpornych". Ta odporność po prostu by się zgubiła. Dlatego to co Pan pisze jest całkowitą prawdą w przypadku postrzegania pojedynczych rodzin - musielibyśmy wszystkie obserwować, oceniać, stosować sztuczną inseminację itp itd - przy wszystkich tego negatywnych konsekwencjach związanych z ograniczeniem bioróżnorodności (proszę popatrzeć co po latach selekcji opartej na sztucznej inseminacji stało się u Juhani Lundena - jego własne wnioski są takie, że musi przejść ponownie do unasiennienia z wolnego lotu. nie wiem czy Pan śledzi jego dokonania?). Dlatego nie możemy patrzeć na pszczoły (i na roztocza) jako na poszczególne kolonie czy osobniki - musimy patrzeć szerzej: na całą populację. Poszczególne rodziny są dla nas cenne z ekonomicznego punktu widzenia (ja tego absolutnie nie neguję, bo wiem ile wydaję na pszczoły), ale z punktu widzenia populacji są tylko właściwą lub niewłaściwą drogą do rozwoju gatunku. Uważam, że każda nieprzystosowana rodzina jest właśnie tą "niewłaściwą" drogą. Gdy rodzina umiera to boli i serce i portfel, ale patrząc globalnie to taki stan jest tylko zamknięciem ewolucyjnego ślepego zaułka. Zgadza się Pan ze mną?
Poza tym moje słowa o wspólnym równoważeniu populacji pszczoły i warrozy oparte są na pewnej "idealnej" (żeby nie napisać "idealistycznej") wizji, że wszyscy pszczelarze nagle odstawiają chemię (globalnie lub w obszernym regionie). Jestem głęboko przekonany, że wówczas nastąpiłaby sytuacja o jakiej napisałem w publikacji. Jak pisałem wyżej nie znam artykułu jaki Pan wspomniał, ale śmiem domniemywać - znając sytuację pszczelarską - że oparty był na pewnym błędzie metodologicznym. Tj. do badań wzięto populacje w niezrównoważonym stanie. Czyli tą populację, w której zwalczamy jeden organizm (wzmacniając presję na niego), a ratujemy "na siłę" drugi (tak naprawdę "niszcząc" jego przystosowania). Żeby badania były dla mnie wiarygodne powinny odbywać się w warunkach, w których od lat (dziesięcioleci?) nie ingeruje się w procesy przystosowawcze obu gatunków - na dziś być może takie badania można by przeprowadzić w kilku miejscach na świecie: w niektórych rejonach Afryki czy Ameryki Południowej i Środkowej (np. wśród pszczół tzw. zafrykanizowanych) czy może w kilku pasiekach USA (np. u Dee Lusby czy Kirka Webstera, którzy prowadzą pasieki po blisko 1000 pni bez zwalczania pasożyta, a więc można by uznać, że lokalny udział genetyki ich pszczół i "ich warrozy" jest wystarczający dla uznania, że tam te populacje względnie się równoważą). Nie wydaje mi się, żeby przeprowadzenie takich badań w jakimkolwiek miejscu Europy było na dziś wiarygodne. Jak pisałem chętnie przeczytam o założeniach tamtych badań, ale ich wyniki prawdopodobnie będzie można zakwestionować z punktu założenia metodologicznego.
Pszczelarstwo naturalne oparte na selekcji naturalnej przyjmuje więc inne podstawy. Nie możemy skupiać się na "genach odporności" poszczególnej rodziny pszczelej (oczywiście: to jest bardzo ważne, nie możemy tego lekceważyć i należy takie pszczoły wyszukiwać i włączać do lokalnych populacji), ale musimy oprzeć się na lokalnym przystosowaniu pszczół i bioróżnorodności (ale tej weryfikowanej przez selekcję naturalną, bo sprowadzanie "wszystkiego co lata" i dalej ratowanie "za wszelką cenę" nie ma długofalowo absolutnie sensu). Z tego co piszą pszczelarze organiczni z USA kluczem jest po prostu lokalne przystosowanie (upraszczając: dzikość populacji), a ważne to jest z następujących powodów:
- lepsze zimowanie z przerwą w czerwieniu dostosowaną do warunków zimowych - jeżeli pszczoła nie będzie czerwić 3 lub 4 miesiące zamiast 1 czy 1,5 miesiąca, to znacznie większy procent roztoczy nie przetrwa zimy (umrą po prostu te "starsze"). Wniosek (dla mnie): selekcja pszczół na burzliwy i stały rozwój w sezonie jest błędem ewolucyjnym, bo w efekcie skraca przerwę w zimowym czerwieniu.
- przerwa w czerwieniu w sezonie, spowodowana najczęściej rójką - nie tylko następuje podział pasożyta w rodzinie (a pszczoły mają większą dynamikę rozwoju niż pasożyt), ale też następuje przerwa w czerwieniu w obu rodzinach (rójce i macierzaku), a więc opuszczamy pokolenie lub dwa pokolenia roztoczy. Wniosek (dla mnie): selekcja na brak rojliwości jest błędem ewolucyjnym, bo przez to mamy w jesieni w ulach więcej pasożytów niż moglibyśmy mieć (oczywiście "problemem" tego stanu jest też to, że mamy więcej miodu...). Dodatkowo brak (ograniczenie ilości) rójek przeciwdziała odnowieniu dzikich populacji, które i tak mają coraz mniej dzikich siedlisk.
- radzenie sobie z lokalnymi patogenami - Nie tylko warroza jest problemem. Jak pisałem w publikacji zrzucanie wszystkiego na pasożyta jest uproszczeniem.
- lepsze trawienie lokalnych źródeł pokarmu (zwłaszcza spadziowych) - to sprzyja lepszemu wyjściu pszczół z zimy, ale także w czasie sezonu sprzyja lepszemu zachowaniu zdrowia (znaczenie diety dla zachowania zdrowia jest nie do przecenienia. W przypadku ludzi pewnie grubo ponad 50% schorzeń, zwłaszcza tzw. cywilizacyjnych, spowodowanych jest złą dietą i stylem życia).
- umiejętność dostosowania się do warunków pogodowych - czyli np. tworzenie zbyt silnych rodzin na okresy suszy czy chłodów/deszczów przez pszczoły, które nie ograniczają czerwienia na "słabsze okresy" - a w większych rodzinach mogą łatwiej rozsiewać się patogeny.
itp itd
Mój wniosek ogólny jest taki, że nawet bez specyficznej odporności pszczół na warrozę, przy mocno lokalnej populacji (np. półdzikiej AMM, która gdzieś tu jeszcze się chowa po kątach) można wydłużyć życie rodziny pszczelej z roku czy dwóch do trzech czy czterech. A to nie tylko umożliwia względnie spokojniejszą selekcję pszczół, ale też znacząco zwiększa opłacalność hodowli (a w końcu po to te pszczoły mamy), a śmiertelność spada do akceptowalnego poziomu (niejednokrotnie przy leczeniu jest taka sama lub okresowo nawet wyższa).
A więc nawet bez ścisłej selekcji na cechy odporności na warrozę, przy "losowym" unasiennieniu naturalnym (zamiast unasiennienia sztucznego), możemy poprawiać los ogólnej populacji przez jej systematyczne ulokalnianie (do tego kluczem jest jednak selekcja naturalna własnych pszczół, a nie stałe sprowadzanie obcego materiału od hodowców, którzy za wszelką cenę ratują wszystkie rodziny, a rozmnażają wąską populację najmiodniejszych). Stąd ważna jest dzika populacja (a więc siedliska i naturalne uciekające rójki), a sytuacja nie jest tak beznadziejna jak by się mogło wydawać.
Wracając do dalszych wątpliwości Pana: Czy roztocz przetrwa 10 czy nawet 20 dni bez rodziny pszczelej nie ma żadnego znaczenia gdy rodzina padnie w zimie (i tak varroa nie da rady przetrwać wówczas sama i przenieść się na inną rodzinę) lub gdy lokalnie padnie większa populacja pszczół (nie da rady przenieść się, bo nie będzie miał na co). I znów patrząc na poszczególną rodzinę czy konkretne roztocze ma Pan rację przekazując swoje wątpliwości - boli i serce i portfel. Ale patrząc na stały rozwój obu populacji (trzeba zacząć patrzeć globalnie i długofalowo), to albo ten roztocz zginie, albo, jeżeli nawet uda mu się przetrwać, jego udział w lokalnej populacji będzie minimalizowany z roku na rok, bo przeniosą się tylko niektóre z nich (czyli np. zamiast 1000 na żywej rodzinie przeżyje 100 czy 10).
Pasożyt przystosowuje się szybciej niż pszczoły, bo następowalność pokoleń ma wielokrotnie wyższą niż pszczoły. Niestety nie będzie inaczej... Z obserwacji wynika, że zacieśnianie presji leczenia na pasożyta nawet przyspiesza tą następowalność pokoleń. Za to następowalność pokoleń pszczół jest znikoma. Proszę zastanowić się np. nad sytuacją, w której hodowca kupuje reproduktorkę i powiela ją przez 4 lata. Skutkiem tego roztocz miał kilkadziesiąt pokoleń na ewolucję, a pszczoły przez 4 lata praktycznie nie posunęły się o krok (cała nadzieja tylko w trutniach). Zgadza się? Wniosek: lecząc znów przyspieszamy ewolucyjne przystosowanie pasożyta do naszego leczenia. Zamknięte koło. A dla mnie długofalowy bezsens naszych-pszczelarskich działań ukierunkowanych na walkę z pasożytem. Niestety: im skuteczniej leczymy tym skuteczniej utrudniamy pszczelarzenie przyszłym pokoleniom i utrudniamy życie pszczole (jako globalnej populacji i gatunkowi, bo być może "ułatwiamy życie" poszczególnym osobnikom ... utrwalając nieprzystosowanie... - znów: zamknięte koło)...
(...), przepraszam za przydługi mail... ale mam nadzieję, że odniosłem się do Pana obaw czy wątpliwości. Czy nasze postulaty są słuszne? Ja wierzę, że tak. Dla mnie ważne jest też, że wzbudzają zainteresowanie, wątpliwości i refleksje mądrych ludzi. A każdy i tak zrobi co uważa za słuszne i właściwe...
z poważaniem.